Polska była do niedawna wiodącym głosem wschodniej części Unii Europejskiej. Obecnie jednak to Litwa, a nie Polska, nadaje ton unijnej reakcji na wydarzenia w Białorusi. Z sondażu przeprowadzonego wśród 800 ekspertów polityki zagranicznej i dyplomatów w UE wynika, że uważają oni Polskę za drugi, po Węgrzech, najbardziej rozczarowujący kraj w Unii
Polska znajduje się również wśród trzech państw – obok Włoch i Hiszpanii – najczęściej postrzeganych jako odgrywające niedostateczną rolę w polityce UE; innymi słowy jako boksujące w za niskiej jak na swój potencjał kategorii wagowej. Polska jest dobrze powiązana z większością państw wschodniej części UE. Jednak nie może konstruktywnie wykorzystać tego potencjału, jeśli jej kanały komunikacji z większymi i bogatszymi państwami Europy zachodniej nie funkcjonują prawidłowo oraz jeśli nie jest w dobrych stosunkach z liderami unijnych instytucji.
W ubiegłym tygodniu nie brakowało w polskich mediach społecznościowych porównań między naszą pozycją na arenie międzynarodowej dawniej i obecnie.
W 2014 roku Polsce udało się pobudzić UE do działania w odpowiedzi na ukraiński Euromajdan. Ówczesny minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wraz z Laurentem Fabiusem i Frankiem-Walterem Steinmeierem spotkali się z w Kijowie z prezydentem Wiktorem Janukowyczem już na trzeci dzień po rozpoczęciu starć w stolicy Ukrainy.
Polska znajdowała się wówczas wśród niekwestionowanych liderów UE, jeśli chodzi o politykę wschodnią.
W tym roku, gdy polski premier Mateusz Morawiecki jako pierwszy wezwał do zwołania nadzwyczajnego szczytu UE w celu omówienia reakcji na brutalne wydarzenia w Białorusi, jego słowa nie od razu spotkały się z przychylną reakcją innych stolic.
Przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel odpowiedział, że Rada zajmie się tym tematem we wrześniu. Ostatecznie, nadzwyczajne spotkanie ministrów spraw zagranicznych odbyło się w ubiegły piątek (14 sierpnia), a szczyt UE w tym tygodniu (19 sierpnia).
Białoruś jest tematem spotkania europejskich liderów. Ale przyczyniły się do tego także inne kraje: Litwa, Niemcy, Szwecja.
Nie jest to wyłącznie wynik udanych działań dyplomatycznych ze strony Warszawy: nawet jeśli polskie władze (zwłaszcza w osobie prezydenckiego ministra Krzysztofa Szczerskiego) starały się tak to przedstawić polskiej opinii publicznej.
Jak dotąd, jeśli jakiekolwiek państwo członkowskie nadało ton reakcji UE na wydarzenia w Białorusi, to nie jest to Polska, ale znacznie mniejsza Litwa.
Sytuacje z 2014 i 2020 roku nie są, oczywiście, identyczne. Unia Europejska od dawana wykazuje większe zainteresowanie Ukrainą niż Białorusią. Prawdopodobnie łatwiej uruchomić europejską machinę dyplomatyczną w lutym niż w leniwym okresie wakacyjnym. Ponadto, w przypadku Ukrainy UE zaangażowała się już na znacznie wcześniejszym etapie kryzysu: negocjując układ stowarzyszeniowy z Janukowyczem, którego odrzucenie zapoczątkowało reakcję łańcuchową protestów i represji państwowych.
Mimo to, Polska przez lata była uważana za kluczowy głos UE w sprawie Białorusi. Żyje tam znacząca mniejszość polska, a Warszawa stara się oferować jej wsparcie i bronić jej interesów. Nawet niewielkie kroki – takie jak przyznanie polskiej telewizji dostępu do rynku białoruskiego – były z uwagą obserwowane w innych europejskich stolicach jako barometr mierzący gotowość Łukaszenki (lub jej brak) do angażowania się w sprawy europejskie.
Dlaczego więc głos Polski ma teraz mniejsze znaczenie? Nowa edycja raportu EU Coalition Explorer, opracowanego przez Europejską Radę Spraw Zagranicznych (ECFR), pozwala lepiej zrozumieć, dlaczego tak jest.
W 2015 roku Prawo i Sprawiedliwość utworzyło rząd z wzniosłą obietnicą, że podniesie polską politykę zagraniczną z kolan. Jednak od tego czasu nasza pozycja w UE nie uległa poprawie. Istnieje raczej odwrotna tendencja.
Z sondażu ECFR (przeprowadzonego wśród ponad ośmiuset europejskich ekspertów, dyplomatów i innych uczestników polityki zagranicznej) wynika, że uważają oni Polskę za drugi, po Węgrzech, najbardziej rozczarowujący kraj w UE.
Polska znajduje się również wśród trzech państw – obok Włoch i Hiszpanii – najczęściej postrzeganych jako odgrywające niedostateczną rolę w polityce UE; innymi słowy, jako boksujące w za niskiej jak na swój potencjał kategorii wagowej.
Na pierwszy rzut oka, ogólny wynik Polski nie jest taki zły, zajmuje ona bowiem czwarte miejsce – po Niemczech, Francji i Niderlandach – pod względem ogólnego wpływu na europejską politykę. Ten zbiorczy wynik uwzględnia to, kogo specjaliści zajmujący się polityką zagraniczną w poszczególnych krajach UE uważają za kluczowych partnerów, z kim najczęściej ich kraje się kontaktują, z kim najłatwiej nawiązać im kontakt, a także z kim mają najwięcej wspólnych interesów. W porównaniu do poprzednich edycji badania pozycja Polski poprawiła się.
Jednak, jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach. Poza ograniczoną grupą wschodnich państw członkowskich UE (Węgry, Słowacja, Czechy, Litwa, Rumunia, Bułgaria, z których połowa to nasi sąsiedzi), rzadko kto uważa, że Polska ma takie same długofalowe interesy w polityce UE. Tylko niektóre z tych państw (plus Niemcy) umieszczają Polskę na liście partnerów, z którymi najczęściej się kontaktują.
Stoi to w sprzeczności z ambicją Warszawy, żeby należeć do pobrexitowej „wielkiej piątki” UE, obok Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii.
Dwie poprzednie edycje raportu EU Coalition Explorer przeprowadzono w 2016 i 2018 roku, dlatego też, na podstawie zgromadzonych danych, nie można porównywać europejskiej pozycji rządu Prawa i Sprawiedliwości z wynikami poprzedników. Widać jednak, że w ciągu kilku ostatnich lat grono europejskich partnerów, z którymi Polska mogłaby współpracować, zmniejszyło się.
Przede wszystkim, to Wielka Brytania była wcześniej kluczowym zachodnim członkiem UE, uważającym, że łączą go z Polską podobne interesy. Przełożyło się to na silne kontakty między tymi dwoma państwami. Teraz ten sojusz został przeniesiony poza ramy UE i w rezultacie żadne z zachodnich państw UE nie uważa Polski za kraj podzielający te same interesy.
Wśród członków starej UE tylko dla Niemiec Polska stanowi jeden z tych krajów, z którymi kontaktują się najczęściej – ale i tak zajmujemy dopiero piąte miejsce, po Francji, Niderlandach, Austrii i Hiszpanii (z którą Niemcy nawet nie graniczą). Relacje miedzy Warszawą a Berlinem są dalekie od ideału, delikatnie rzecz ujmując, w dużej mierze na własne życzenie polskich władz.
Jednocześnie, europejskie horyzonty Warszawy także się skurczyły. Brexit sprawił, że Niemcy stały się jedynym zachodnim krajem UE, który polscy respondenci umieszczają na liście tych, z którymi Polska kontaktuje się najczęściej. Wielka Brytania pozostawiła próżnię, której nikt nie wypełnił: ani Francja, ani Szwecja, najbardziej naturalni kandydaci do tej roli.
Jest to poważny problem nie tylko dla Polski, ale także dla siły wschodniej perspektywy w polityce UE. Polska mogłaby aspirować do roli łącznika między centrum a wschodem UE: na podobnej zasadzie, jak Francja reprezentuje perspektywę południa, a Holandia północy, z Niemcami przewodzącymi blokiem z centrum.
EU Coalition Explorer pokazuje, że Polska jest dobrze powiązana z większością państw wschodniej części UE. Jednak nie może konstruktywnie wykorzystać tego potencjału, jeśli jej kanały komunikacji z większymi i bogatszymi państwami Europy zachodniej nie funkcjonują prawidłowo oraz jeśli nie jest w dobrych stosunkach z liderami unijnych instytucji.
Polityka rosyjska uwidacznia, dlaczego to może być problem.
Polska jest jedynym członkiem UE, który traktuje relacje z Rosją jako swój najwyższy priorytet w polityce UE na najbliższe pięć lat.
Tylko trzy kraje bałtyckie i Szwecja umieszczają politykę rosyjską na liście swoich pięciu najważniejszych priorytetów. Wszystkie z nich popierają, jak Polska, asertywną politykę wobec Moskwy, włącznie z sankcjami. Jednak kilka innych państw UE, takich jak Francja, Włochy i Austria, z zadowoleniem przyjęłoby pewien kompromis z Moskwą. Osłabiona pozycja Polski w ogólnej polityce UE może zatem zmniejszać zdolność po naszej stronie (oraz po stronie pozostałych wschodnich członków UE) do obrony istotnych interesów polityki zagranicznej.
Dlaczego jednak to Litwa, a nie Polska, nadaje obecnie ton reakcji UE na wydarzenia w Białorusi? Oba kraje podjęły przecież kilka inicjatyw wspólnie lub w ramach tych samych grup. Jeszcze w dniu wyborów (9 sierpnia), prezydenci Polski i Litwy wystosowali wspólny apel do białoruskich władz o przestrzeganie standardów dyplomatycznych.
Nazajutrz (10 sierpnia), trzy kraje Trójkąta Lubelskiego (Polska, Litwa i Ukraina) wydały wspólne oświadczenie, wyrażając zaniepokojenie eskalacją napięć i użyciem siły. Z kolei kilka dni później (13 sierpnia), wspólny apel wystosowali prezydenci Polski, Litwy, Łotwy i Estonii: nawołując do deeskalacji napięć, uwolnienia zatrzymanych i zainicjowania dialogu.
Wspólnie też zadeklarowali gotowość podjęcia mediacji. Trzeba przy tym dodać, że – jeszcze przed wyborami (7 sierpnia) – Polska wydała wspólne oświadczenie z Francją i Niemcami, w formule Trójkąta Weimarskiego, wyrażając zaniepokojenie sytuacją. Nie można zatem zarzucić polskiej dyplomacji, aby zupełnie oddała pałeczkę Litwinom.
Natomiast Wilno jest w tej chwili nie tylko bardziej aktywne i wyraziste; wydaje się być również traktowane poważniej niż Warszawa przez europejskich partnerów. Dlaczego tak się dzieje?
Kakofonia głosów w polskim rządzie z pewnością nie pomaga: minister sprawiedliwości, Zbigniew Ziobro, sugerował ostrożną reakcją na kryzys białoruski, w tym samym czasie, gdy Morawiecki i minister spraw zagranicznych, Jacek Czaputowicz, opowiadali się za bardziej aktywną roli Polskę.
Poza tym, szef litewskiej dyplomacji, Linas Linkevičius, sprawuje tę funkcję od 2012 roku i ma dzięki temu lepszy kontakt z wieloma europejskimi liderami niż Czaputowicz, kierujący polskim MSZ od 2018 (w momencie publikacji tego tekstu złożył dymisję).
Inna sprawa, że Linkevičius nie stroni od wyrazistych interwencji: w ostatnich dniach zdążył na Twitterze nazwać Łukaszenkę "byłym prezydentem Białorusi", a także wrzucić biało-czerwono-białą flagę białoruską oraz link do piosenki "Peremen", która rozbrzmiewa podczas protestów.
To nie jest zatem tak, że nasi europejscy partnerzy nagle przestali ufać polskiemu rozeznaniu w sprawach wschodnich. Natomiast polskie władze niewątpliwie sprawiły początkowo wrażenie zaskoczonych i nieprzygotowanych do sytuacji, którą powinny były uwzględniać w swoich scenariuszach.
W porównaniu z Litwą, Polska wydaje się nie tylko bardziej ostrożna, ale też spóźniona. To Litwa jako pierwsza zaoferowała pomoc Białorusinom, którzy padli ofiarami represji. Kiedy my apelujemy o wstrzymanie napięć, litewski parlament przyjmuje rezolucję, w której nie uznaje Łukaszenki za prawomocnego prezydenta.
Jednak istnieje jeszcze jeden ważny powód, dlaczego polskie wysiłki dyplomatyczne przynoszą, póki co, ograniczony skutek.
Wielu europejskich partnerów zirytowało to, że Polska starała się odegrać rolę obrońcy demokracji, praworządności i praw człowieka w Białorusi – w tym samym czasie, gdy sama łamie je u siebie.
Tak się złożyło, że brutalna akcja wobec środowisk LGBT+ w Polsce miała miejsce tego samego dnia, gdy ledwie kilometrów dalej na wschód białoruski prezydent wysłał policję i wojsko przeciwko własnemu narodowi.
Możliwe, że polska dyplomacja zdąży się ogarnąć i odegra ważną rolę w kształtowaniu reakcji UE na wydarzenia w Białorusi; zwłaszcza że obecny kryzys może jeszcze trochę potrwać. Wspólną rolą Polski i Litwy będzie wówczas przypominać pozostałym europejskim stolicom o tym, jak ważna jest to sprawa – i proponować odpowiednie środki.
Jednak doświadczenia ostatnich dni pokazały, na bardzo konkretnym przykładzie, że polityka wewnętrzna Polski staje się przeszkodą dla realizacji polityki zagranicznej.
Owszem, UE może mieć trudności z egzekwowaniem praworządności w państwach członkowskich: na Węgrzech, w Polsce, czy gdziekolwiek indziej. Jednak polskie władze nie powinny łudzić się, że pozycja Polski w UE nie ucierpi na tym, że postrzegani jesteśmy jako kraj będący z praworządnością coraz bardziej na bakier. To bowiem przekłada się na coraz mniejszy wpływ Polski na działania UE – w tym na politykę zagraniczną bloku.
Przez długi czas Polska cieszyła się dobrymi stosunkami ze wschodnimi sąsiadami UE. Jednak w ostatnich latach, ci ostatni zróżnicowali swoich głównych europejskich partnerów: Ukraina polega obecnie bardziej na Niemczech i Szwecji niż na Polsce. Czy podobna zmiana nastąpi w polskiej pozycji wewnątrz UE? Jak dotąd, Polska jest wciąż dobrze usieciowiona ze wschodnimi państwami UE: od krajów Bałtyckich po Bułgarię i Chorwację. Ale prędzej czy później także te kraje mogą, w coraz większym stopniu, stawiać na innych partnerów w ramach UE, jeśli uznają, że największy z „nowych” krajów członkowskich to, w obecnych warunkach, papierowy tygrys.
Pierwotna wersja tekstu ukazała się 14 sierpnia 2020 roku w języku angielskim na stronie Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR) pod tytułem "Poland in the EU. How to Lose Friends and Alienate People". Śródtytuły od redakcji.
Paweł Zerka jest ekspertem w paryskim biurze Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR)
Świat
Władza
Jacek Czaputowicz
Alaksandr Łukaszenka
Unia Europejska
Białoruś
European Council on Foreign Relations
Krzysztof Szczerski
Litwa
Polityka wschodnia
Polka
Trójkąt Weimarski
Ekspert (Policy Fellow) w paryskim biurze Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR) - https://ecfr.eu/profile/pawel_zerka/
Ekspert (Policy Fellow) w paryskim biurze Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR) - https://ecfr.eu/profile/pawel_zerka/
Komentarze