Jak pisałam książkę, to wyobrażałam sobie z lękiem, że Janusz Kowalski na Twitterze pokaże okładkę i powie, że świetna. Jest we mnie ogromna złość na antyniemiecką propagandę PiS. Z Kaliną Błażejowską autorką „Bezdusznych. Zapomnianej zagłady chorych” rozmawia Włodzimierz Nowak
Włodzimierz Nowak, OKO.press: Czy próbowała mnie pani zabić?
Kalina Błażejowska: Nie, dlaczego?
Bo lektury „Bezdusznych” człowiek słabszego zdrowia może nie wytrzymać. Te dzieci zabijane powoli luminalem, chorzy psychicznie zapędzani do ciężarówki, w której zaraz zginą. Na każdej stronie książki jest krzyk kogoś bezbronnego, mordowanego. To nie do wytrzymania.
Trochę mnie martwi, co pan mówi, bo się bardzo starałam, żeby czytanie tej książki nie było dla czytelnika taką traumą, jaką dla mnie było jej pisanie. Starałam się nie epatować tym cierpieniem, chociaż te cytowane zeznania, protokoły, dokumenty zbrodni mówią same za siebie.
To nie zarzut. Ale dajmy szansę czytelnikowi, który jeszcze książki nie czytał. O czym ona jest?
Opowiada o zagładzie osób z zaburzeniami psychicznymi, ale też niepełnosprawnych, starych, bezradnych w okupowanej Polsce. To przemilczany fragment historii II wojny światowej, który z jakiegoś powodu nie zapisał się w zbiorowej pamięci. W czasie wojny w Polsce były likwidowane szpitale psychiatryczne i domy opieki. „Likwidowane szpitale” to eufemizm, bo przecież likwidowani byli ich pacjenci i mieszkańcy.
Sama niewiele o tym wiedziałam. Mało jest książek na ten temat, głównie niszowe prace naukowe wydane np. w 500 egzemplarzach. Znalazłam tylko jeden reportaż Krystyny Szwentnerowej „Zbrodnia na Via Mercatorum” z 1968 roku, opowiada wyłącznie o szpitalu w Kocborowie. Jest też reportaż o szpitalu w Kortau, w dzisiejszym Olsztynie, ale to był szpital niemiecki. I to chyba tyle, jeżeli chodzi o osobne książki reporterskie
Pamiętam „Szpital Przemienienia” Żebrowskiego.
Tak, film fabularny z lat 70. według debiutanckiej powieści Lema. W literaturze pięknej temat się pojawiał, ja mówię o reportażu. Lem skończył pisać „Szpital Przemienienia” w 1948 roku, tuż po wojnie. Nie czytałam go, kiedy pracowałam nad „Bezdusznymi”, bo bałam się, że za bardzo wpłynie na moją książkę. Niedawno przesłuchałam tę powieść w audiobooku. Jest faktograficznie bardzo rzetelna i świadczy o dużej wiedzy Lema na temat zagłady chorych i szerzej – polskiej psychiatrii tamtego czasu. Chociaż ostatnio pojawiła się teza, że to powieść z kluczem i tak naprawdę dotyczy zagłady Żydów we Lwowie.
Każda okolica w Polsce ma swój szpital psychiatryczny.
Jest nawet taka mapka, mem: w Krakowie się mówi „idź do Kobierzyna”, w Warszawie „do Tworek”, w Białymstoku „do Choroszczy”…
W Poznaniu do Gniezna. I większość tych szpitali ma podobną wojenną historię, Niemcy likwidowali chorych. I wydawałoby się, że my to wiemy. Więc dlaczego te tragedie są przemilczane?
Też wiedziałam o Kobierzynie, ale nigdy się nie zastanawiałam nad tym, że to była zaplanowana szeroka akcja, a nie po prostu jedna z wielu niemieckich zbrodni w okolicy. A we wszystkich dużych zakładach psychiatrycznych w Polsce pacjenci byli zabijani: głodzeni, truci, rozstrzeliwani czy gazowani – w specjalnym bunkrze, w komorach mobilnych czy w Auschwitz.
To dlaczego o tym nie pisano?
Wydaje mi się, że ta zbrodnia została przyćmiona przez Holocaust. Pacjenci szpitali psychiatrycznych i mieszkańcy domów opieki to pierwsze ofiary zorganizowanego ludobójstwa niemieckiego. Testowano na nich metody zbrodni, które potem zostały użyte w zagładzie Żydów, a biorący udział w programie „eutanazji” zostali potem skierowani do zakładania obozów zagłady.
Skala oczywiście jest nieporównywalna. Nie da się już dzisiaj ustalić, ilu polskich obywateli, pacjentów szpitali psychiatrycznych i mieszkańców domów opieki, zostało zamordowanych. Szacunki mówią o 20, może – jeżeli dodać tych zagłodzonych – 30 tysiącach osób. A polskich Żydów zamordowano 3 miliony.
Więc wydaje mi się, że to przemilczenie to efekt przyćmienia przez Holocaust. Ale też ma to związek z obecną wciąż stygmatyzacją osób z problemami psychicznymi i z lękiem przed nimi. Bliscy tych ofiar woleli czasem zapomnieć, że taka osoba była w rodzinie. To okrutne, co mówię, ale tak było. Często do szpitali trafiali ludzie, którzy może nawet nie sprawiali jakichś wielkich problemów, ale rodzina wolała się nimi nie zajmować.
I potem rodzinie było łatwiej zapomnieć.
Bardzo trudno było mi odszukać rodziny ofiar. Nie wiem, czy źle szukałam, czy raczej ci krewni, którzy urodzili się już po wojnie, w ogóle nie wiedzą, że takie osoby w ich rodzinie były.
Osobny rozdział w „Bezdusznych” to dzieci, coś tam im dolegało i nazistowski system je likwidował.
O nich rodziny „zapominały” chyba też z poczucia winy, że – nieświadomie – oddało się swoje dziecko na leczenie, które de facto było wyrokiem śmierci.
To się powtarza w różnych zeznaniach i opowieściach, że „rodzice potem nigdy o tym nie mówili”. Niektórzy wiedzieli tylko, że mieli brata czy siostrę i że on po prostu umarł na jakąś chorobę.
I nie jeździło się na ich groby. Powiedzmy o tych dzieciach.
Opisuję szpital w Lublińcu, ale w Polsce były jeszcze dwa takie ośrodki, może więcej. Wiemy, że w Kocborowie, Dziekance i właśnie w Lublińcu urządzono dziecięce oddziały specjalistyczne, prowadzone pod nadzorem Komitetu Rzeszy do spraw Naukowego Opracowania Ciężkich Chorób Uwarunkowanych Konstytucjonalnie… nigdy nie pamiętam całej nazwy. Specjalnie była długa i mętna, żeby ukryć zbrodniczy charakter. Ten komitet miał z terenu całej Rzeszy, w tym z terenów wcielonych, wybierać dzieci niepełnosprawne albo tak zwane aspołeczne, sprawiające problemy.
Jakie problemy?
Po części były to dzieci faktycznie chore – z zespołem Downa, z porażeniem mózgowym albo z ciężką padaczką, ale zdarzały się też dzieci po prostu niegrzeczne. Pewnie u niektórych zdiagnozowalibyśmy dziś ADHD.
Dzieci trafiały też tam za moczenie nocne, uznawano, że wymaga to leczenia w szpitalu, a jeżeli nie da się wyleczyć, to trzeba zabić. Niektórym dzieciom nic nie dolegało, znalazły się tam jakimś przypadkiem.
Zaczynało się od lekarza rodzinnego.
Lekarz miał obowiązek przedstawić rodzicom ofertę, że tu w okolicy działa nowoczesna klinika, prowadzi najnowsze terapie i dziecko można wyleczyć, a za wszystko płaci Rzesza, rodziców nic to nie kosztuje. Oferta była atrakcyjna. Część rodziców oddawało dzieci dobrowolnie, myśląc, że zostaną wyleczone. Często to były rodziny wielodzietne, biedne, gdzie opieka nad tym najsłabszym dzieckiem bez państwowego wsparcia była dużym wyzwaniem. Wydawało się, że to jedyna szansa – nie tylko leczenia, ale w ogóle przetrwania. Tacy rodzice podpisywali dokumenty, że zgadzają się na przyjęcie dziecka do kliniki.
Niektórym rodzicom odbierano dzieci przymusowo – zajmowały się tym wydziały zdrowia, opieka społeczna, urzędy do spraw młodzieży. Przeprowadzono też selekcję w domach sierot.
Położne i pediatrzy mieli obowiązek zgłaszać do Komitetu Rzeszy dzieci, które mogły się kwalifikować do „terapii”, według długiej listy chorób. To działo się na podstawie okólnika ministerstwa spraw wewnętrznych Rzeszy, który został wydany w 1939 roku, jeszcze przed atakiem na Polskę. Trafił do pediatrów i położnych, zmuszał ich do wypełniania meldunków na temat niepełnosprawnych dzieci, za co przysługiwały 2 marki od egzemplarza.
Na początku ci lekarze i położne myśleli, że rzeczywiście chodzi o cele naukowe, bo przedstawiano to jako program, który umożliwi lepszą profilaktykę. Potem było już trudno ukryć taką zbrodnię. Formularze oceniali trzej eksperci Komitetu Rzeszy, czyli dwóch pediatrów i jeden psychiatra dziecięcy.
Ekspert stawiał przy nazwisku dziecka czerwony plus albo niebieski minus, decydując czy należy je zabić, czy nie.
Który znaczek oznaczał „zabić”?
Czerwony plus. I ta decyzja Komitetu Rzeszy była przekazywana do dziecięcych oddziałów specjalistycznych, a ich dyrektorzy mogli przystąpić do działania, to znaczy podawać luminal w śmiertelnej dawce od razu w zastrzyku albo przez wiele dni, co prowadziło do wyniszczenia organizmu i śmierci. Poza tym centralnym sterowaniem, lekarze mieli dużą dowolność. I część dzieci ginęła, zanim w ogóle komitet podjął decyzję.
Akurat dziecięcy oddział specjalistyczny w Lublińcu działał w ramach szerszej instytucji Jugendpsychiatrische Klinik. Miała oddziały „A” i „B”. „A” był oddziałem selekcyjnym, oceniano czy dziecko będzie produktywne w społeczeństwie. Czy można je przyuczyć do prostych prac za minimalne wynagrodzenie, a nawet „poniżej minimalnego wynagrodzenia”.
Te uznane za zdolne do przyuczenia kierowano do różnych ośrodków wychowawczych, szkoleniowych. Pozostałe na oddział „B”, czyli do dziecięcej kliniki specjalistycznej, gdzie były zabijane.
Pani szukała też mózgów tych dzieci.
Tak, we Wrocławiu. Tych specjalistycznych oddziałów dziecięcych w Rzeszy było trzydzieści, może więcej. Nawiązywały współpracę z neuropatologami i neurochirurgami z klinik uniwersyteckich. Następowała taka wymiana, oddziały specjalistyczne wysyłały mózgi zabitych pacjentów, a w zamian dostawały raporty neuropatologiczne, które miały pomóc w badaniach naukowych, czy pseudonaukowych nad chorobami.
W Lublińcu kierowniczka Jugendpsychiatrische Klinik Elizabeth Hecker nawiązała taką współpracę z Hansem Joachimem Schererem z uniwersytetu we Wrocławiu. Sama przeprowadzała sekcje, preparowała mózgi dzieci i wysyłała do Wrocławia.
A wcześniej zabijała te dzieci.
Pracowała na oddziale A, więc decydowała, które dzieci idą na oddział B, gdzie mają zginąć.
Kiedy czytałem „Bezdusznych” złapałem się na takiej myśli, pytaniu, czy pani nie lubi Niemców?
Mam problem z odpowiedzią na to pytanie, co już coś pewnie mówi. Chociaż lubić, nie lubić to tutaj dziwna kategoria…
Wiem, głupie pytanie, ale będę brnął dalej, przy lekturze pani książki w czytelniku budzą się PiS-owskie emocje.
Jakie?
PiS-owskie. Człowiek przypomina sobie złość, że ci mordercy dzieci i chorych, niepełnosprawnych nie ponieśli kary, a często nawet nie przyznali się do winy. Nie rozumieli swojej winy.
Na pewno mój stosunek do Niemiec i Niemców zmienił się po napisaniu tej książki i to było dla mnie samej zaskakujące. A przecież wiedziałam mnóstwo o zbrodniach niemieckich z innych lektur. Już jak byłam mała, interesowałam się Holocaustem, czytałam dziennik Anny Frank, potem przeszłam do lektur typu Hanna Krall, bardzo dużo wiedziałam o obozach i gettach. Pisałam na ten temat artykuły, robiłam wywiady z ostatnimi świadkami, więc wydawało się, że mnie nic nie zdziwi. A jednak zdziwiło.
Dopiero przy pisaniu książki uświadomiłam sobie, że ta przeszłość nie jest zamknięta, i że ta wina wcale nie jest przepracowana w społeczeństwie niemieckim. Zobaczyłam jak systemowo naziści, zbrodniarze nie ponosili konsekwencji. Jak byli przywracani do zawodów, dostawali wysokie odznaczenia państwowe już w Niemczech powojennych.
Jest taka narracja, że Niemcy dokonali ogromnej pracy, przepracowali swoje winy, przeprosili i już w zasadzie nie ma się czego czepiać. I że to wszystko było dawno, nastąpiło pojednanie polsko-niemieckie itd. W ogóle budujący przykład i wspaniała sprawa. Ale niestety, kiedy czytałam niemieckie akta postępowań z lat 70., zaczął mi się ten obraz komplikować.
Do procesu personelu szpitala w Lublińcu w ogóle nie doszło: postępowanie prokuratorskie było popisem odwracania kota ogonem i kłamania w żywe oczy. Szokujące, jak prokurator prowadził tę sprawę, a potem ją umorzył, nie znajdując dowodów na winę nikogo z podejrzanych. I to nie był odosobniony przypadek.
Kiedy czyta się o powojennych postępowaniach dotyczących sprawców zbrodni zwanej programem „eutanazji”, to prawie nikt nie poniósł odpowiedzialności albo kary były bardzo symboliczne. A często nawet ci ludzie mieli platformę, żeby dalej głosić swoje poglądy. Werner Catel, jeden z tych trzech ekspertów Komitetu Rzeszy, po wojnie wydawał książki, w których postulował powrót do praktyki „dziecięcej eutanazji”. W 1964 roku „Der Spiegel” zrobił z nim wywiad, w którym dziennikarz pytał „Jak określić, czy dziecko pozostanie na etapie podczłowieka?”, a Catel odpowiadał: „Proszę mi wierzyć, w każdym przypadku można odróżnić te bezduszne istoty od kształtujących się ludzi”.
Catel mówił, że dzieci z wadami genetycznymi to potwory – Die Monstren, istoty bez duszy, a zatem nie odczuwające cierpienia, więc ulżyć trzeba nie tyle im, ile ich rodzinom i społeczeństwu. Nie wiem, czy Niemcy rzeczywiście to wszystko przepracowali.
Inna złość przy czytaniu „Bezdusznych” pojawia się, kiedy widzimy, że to zabijanie brało się z potrzeby czyszczenia, porządku i oszczędności. Bo chory kosztował. Był „nieużyteczny”, a obciążał budżet Rzeszy, powiatu, gminy. Więc trzeba było go usunąć. Ale jak to zrobić najmniejszym kosztem? Stąd ciężarówki przewoziły i jednocześnie mordowały spalinami. Te rachunki są przerażające.
W Polsce to miało trochę inny wymiar niż w Niemczech, czy Austrii. Tam mówimy o tzw. eutanazji dziecięcej i o akcji „T4”, czyli centralnie planowanej zagładzie w specjalnych ośrodkach z komorami gazowymi i krematoriami, a potem „dzikiej eutanazji”. W Polsce przebiegało to bardziej chaotycznie. Wielu chorych albo gazowano w mobilnych komorach, czego w Niemczech nie stosowano, albo rozstrzeliwano, nieraz na terenie szpitali. W Chełmie 440 osób zginęło jednego dnia na dziedzińcu szpitala –zastrzeleni karabinami maszynowymi albo wyrzuceni z okien.
W Polsce mordowano chorych głównie dlatego, że Niemcy chcieli przejąć budynki szpitalne na szpitale polowe, koszary dla Wehrmachtu, SS albo na ośrodki szkolenia Hitlerjugend, jak w Krakowie, w Kobierzynie.
Najpierw odbywała się inwentaryzacja. Niemcy sprawdzali stan budynku, majątek, a potem planowali akcję likwidacji szpitala.
Więc decyzja o zabiciu polskich chorych, choć podyktowana względami tzw. higieny rasowej, koniec końców była realizowana bardziej ze względów ekonomicznych, praktycznych.
Mówi pan o tych PiS-owskich emocjach. Jak pisałam książkę, to wyobrażałam sobie z lękiem, że Janusz Kowalski na Twitterze pokaże okładkę i powie, że świetna.
Rozumiem emocje, na których żeruje PiS. Im bardziej je rozumiem, tym bardziej wydaje mi się absolutnie moralnie obrzydliwe, żeby to wykorzystywać politycznie.
Jest we mnie ogromna złość na tę antyniemiecką propagandę. To dla rządzących jest wygodne – rzecz, która uruchamia jakieś społeczne emocje, może zwiększać elektorat i słupki poparcia.
A przecież żyją jeszcze świadkowie, bliscy ofiar.
Siostra chłopca, który został zabity w takim dziecięcym oddziale specjalistycznym, nigdy o tym nie opowiadała swoim dzieciom ani wnukom, niewiele też wiedziała. Jej wnuczka napisała do mnie, że babcia pyta, jak ma się zgłaszać po te odszkodowania.
Jakie odszkodowania?
No, że rząd od Niemców będzie wyciągał.
Pytam, czy babcia ogląda TVP?
Tak, na okrągło, odpowiedziała wnuczka.
Ta propaganda dotyka realnych ludzi, realnych emocji, wywołuje powrót do wspomnień tej traumy, nie po to, żeby rzeczywiście coś tam im wypłacić, ale żeby sobie zwiększyć poparcie wyborcze. Na użytek wewnętrzny. To obrzydliwe.
Zabrała się pani za ten temat w sytuacji beznadziejnej, ktoś chyba panią nawet ostrzegał, że już za późno, szkoda pracy, świadkowie nie żyją. Skąd wiadomo, że warto jeszcze opowiadać?
Z matematyki. W Polsce jest wielu stulatków, a nawet zdarzają się superstulatkowie, czyli mający po 110 lat i więcej. Żyją jeszcze osoby, które były dorosłe w czasie wojny, a co dopiero dzieci. Wydawało mi się, że jest szansa na odnalezienie ocalałych albo rodzeństwa ofiar.
I odnalazła pani ocalonego, był świadkiem mordowania innych dzieci.
I jest w świetnym zdrowiu, nawet w lepszej psychofizycznej kondycji ode mnie teraz, prowadzi bogate życie towarzyskie, nie jest zniedołężniałą osobą.
Dlaczego trafił na dziecięcy oddział specjalistyczny?
Ta historia pojawiła się w ostatniej chwili, książka była już w drugiej redakcji, ale nie ustawałam w poszukiwaniach pana Henryka Lelonka. Jego historia jest opisana w aktach polskiego śledztwa. Był dzieckiem polskiego małżeństwa. Ojciec został aresztowany przez gestapo i rozstrzelany w Oświęcimiu w 1942 roku, a matka dostała nakaz pracy w kopalni, nie mogła się zajmować dziećmi. Córkę oddała krewnym na wychowanie, a Henryk chodził z mamą do kopalni, zostawiała go gdzieś z boku, żeby się bawił, a sama przerzucała węgiel przy taśmie.
Prawdopodobnie ktoś doniósł, pewnie do Jugendamtu, że dziecko pałęta się po kopalni. Umieszczono Henia przymusowo w nazistowskim domu dziecka w Bielsku-Białej. Te nazistowskie domy dziecka to kompletnie nieopracowany temat, przynajmniej w Polsce. Na Śląsku było ich dużo.
Henryk był tam ponad rok, miał 7 lat, nosił mundurek Hitlerjugend, przechodził rytuały nazistowskie, uczył się pieśni, codziennie maszerował z flagą ze swastyką. On tego kompletnie nie pamięta. Ode mnie się dowiedział, że tam był, znalazłam to w aktach sprawy. I w tym domu się moczył w nocy. Uznano, że „nie nadaje się do przebywania w nazistowskim domu młodzieży” i po korespondencji między różnymi urzędami stwierdzono, że najlepszym miejscem będzie klinika w Lublińcu, gdzie dr Hecker prowadzi specjalistyczne leczenie moczenia nocnego. Polegało to na tym, że dzieci nie dostawały pić ani jeść od godziny 16. A poza tym były bite i torturowane za każdy przypadek moczenia się.
Lubliniec Henryk już pamięta. Przeżył tylko dlatego, że jego matka była bardzo zdeterminowana, żeby go stamtąd wyciągnąć. Odwiedzała go. Kiedy powiedział jej, że dzieci dostają tabletki i zastrzyki, po których są słabe, śpią dużo, a potem toczą krwawą pianę z ust i umierają, kazała mu chować te tabletki pod język i wypluwać, kiedy pielęgniarka się odwróci. Tak robił przez dwa lata, przeżył.
Nie chciała pani poświęcić Heniowi całej książki? Długo z nim rozmawiać, prześledzić z bliska jego życie po traumie?
Podobno przy traumach, jaką jest bycie świadkiem czyjegoś zabójstwa albo gwałt, tylko u 30 proc. osób rozwija się zespół stresu pourazowego. Czyli 70 proc. osób ma pokłady odporności na tyle duże, że te przeżycia nie naruszają w istotny sposób ich zdrowia psychicznego. Naukowcy to wciąż badają.
Dla pana Henryka ważny był kontakt z matką, wiedział, że mama o niego walczy i chce go stamtąd wydostać. To się nie udało, ale tuż po zakończeniu wojny odnalazła go w klasztorze ojców oblatów w Lublińcu, bo kiedy wszyscy pielęgniarze uciekli, zakonnice wzięły ocalałe dzieci do siebie.
Ale nie chcę już pisać na ten temat, ta książka kosztowała mnie za dużo psychicznie, nie chciałabym powtarzać tego doświadczenia.
Jeśli jednak miałabym pisać o jednym człowieku, to dla mnie najbardziej fascynującą postacią jest Henryk Mania, bo trudno ocenić, na ile był sprawcą, na ile ofiarą. Chłopiec z Rakoniewic oskarżony na początku wojny o próbę otrucia niemieckiego woźnicy, podał mu rzekomo zatrutą kawę.
On twierdził, że to fałszywe oskarżenie. Trafił do poznańskiego Fortu VII, pierwszego obozu koncentracyjnego w okupowanej Polsce. Straszne miejsce, Niemcy nazywali fort „obozem krwawej zemsty” na Polakach, działaczach polskich organizacji, inteligentach, księżach, kupcach. Stworzono tam pierwszą komorę gazową, eksperymentalną, zostali w niej straceni pacjenci ze szpitala w Owińskach w listopadzie 1939 roku.
Bo zagłada chorych psychicznie na masową skalę zaczęła się w Polsce wcześniej, niż w Niemczech.
W forcie 16-letni Henryk został przydzielony do sonderkommando Herberta Lange, które było odpowiedzialne za gazowanie i pewnie też rozstrzeliwanie chorych psychicznie z tzw. Kraju Warty. Potem Lange tych swoich wypróbowanych pracowników, więźniów polskich z Fortu VII zabrał do organizacji obozu w Chełmnie nad Nerem. Pod koniec wojny Manię wysłano do obozu Mauthausen, w Linzu budował czołgi. Po wyzwoleniu nie mógł wrócić do rodzinnej miejscowości, bo sąsiedzi oskarżali go, że zdradził ich bliskich, którzy zginęli w Forcie VII.
Osiedlił się w Szczecinie. Tam całe życie próbował zapomnieć, co widział i w czym brał udział. Trudno powiedzieć, że był sprawcą zabójstw, ale pomagał w tych zabójstwach, przeprowadzał chorych do samochodów, odbierał Żydom kosztowności i prowadził ich do łaźni, która tak naprawdę była naczepą samochodu specjalnego. Potem ich grzebał. Od 1943 roku był w specjalnym komandzie, które miało odnajdywać masowe mogiły, m.in. chorych psychicznie i je likwidować, zacierać ślady zbrodni. Jego zeznania są przerażające.
Przez długi czas udawało mu się unikać odpowiedzialności, chociaż tuż po wojnie był poszukiwany. Dopiero po powołaniu nowego IPN doszło do procesu i Mania został pierwszym Polakiem skazanym za ludobójstwo w XXI wieku. Z więzienia wypuszczono go z uwagi na zły stan zdrowia.
Kiedy pisałam książkę, jeszcze żył. Zastanawiałam się, czy mam prawo go pytać o rzeczy, o których opowiadał tyle razy w przesłuchaniach. W 2018 roku, zanim zaczęłam pracę nad książką, dotarł do Mani reporter Radia Merkury. Mania powiedział tylko: „dajcie mi spokój, zabijcie mnie. Nikomu tego nie życzę, zabijcie mnie już”.
Jego głos w tym nagraniu jest tak poruszający, że w końcu uznałam, że byłoby nie w porządku jeszcze raz go pytać o to wszystko.
Nawet nie wiem, czy jeszcze żyje, nie sprawdzałam, miałby dziś 100 lat.
Czasem nam reporterom starszego pokolenia młodzi zarzucają, że gramy traumą, że sięgamy po tematy II wojny światowej dla sukcesu czytelniczego. Co pani o tym sądzi? I jak długo jeszcze będziemy czerpali z II wojny? Po co?
Dla przestrogi, to taka standardowa odpowiedź. I żeby upamiętniać ofiary, których jeszcze nie upamiętniono. Pacjenci szpitali psychiatrycznych, mieszkańcy domów opieki, te dzieci, to jest taka właśnie grupa ofiar. Nie pisałabym książki o zbrodniach, o których już bardzo dużo wiemy.
Ale rzeczywiście istnieje taki nurt literatury, który żeruje na wojennej traumie i ją wykorzystuje w celach czysto komercyjnych. Głośnym ostatnio przykładem jest to, co robi Max Czornyj. Pracowałam nad „Bezdusznymi” cztery lata, a on w tym czasie zdążył napisać 38 książek. O zagładzie chorych psychicznie też.
Muzeum Auschwitz wydało oświadczenie, wskazuje na różne błędy merytoryczne w jego „powieściach opartych na faktach”. Czornyj pisze często z perspektywy sprawców. Promował książkę przebrany za Amona Götha, no po prostu człowiek dramat. Robi rzeczy obrzydliwe. Niestety jest na to popyt i jego książki się bardzo dobrze sprzedają.
A jeśli mówimy o pracy reporterskiej, rzetelnej, opartej na badaniach, archiwach, rozmowach ze świadkami, to zarzut „gry traumą” jest nietrafiony. Nikt z nas nie pisze z myślą o zawrotnej sprzedaży, bo rzetelne książki reporterskie wcale nie sprzedają się w Polsce dobrze.
Mam nadzieję, że po publikacji mojej książki odezwą się krewni ofiar. Być może ktoś się dowie, że w jego rodzinie była taka historia. Może ktoś zapyta o brata dziadka, bo słyszał, że przed wojną był w szpitalu w Kobierzynie. Sprawdzi, co się z tym bratem dziadka stało.
Mam nadzieję, że czytelnicy podejmą taką refleksję nad winą, odpowiedzialnością i pamięcią, i nad tym, że wina jest nie tylko niemiecka. Wskazuję w książce też Polaków, którzy brali udział w tych zbrodniach, polskich lekarzy, którzy nie zdradzali tendencji do sprzyjania Niemcom aż do września 1939 roku. Wtedy starając się o wpisanie na niemiecką listę narodowościową i awanse, wybierali chorych psychicznie do zabicia. Byli tacy. Pielęgniarki polskie ze szpitala w Lublińcu – jedna zmarła tuż przed tym, jak zaczęłam pisać – podawały dzieciom luminal, biły je, torturowały.
A doktor Mikulski, z fragmentu książki, który publikujemy poniżej naszej rozmowy?
To zupełnie inny przypadek. Byli też tacy, jak Karol Mikulski, którzy decydowali się na heroiczne samobójstwa. Lekarka Maria Halicka popełniła samobójstwo w podobnych okolicznościach. Albo doktor Halina Jankowska: została z chorymi wiedząc, że zginie w bombardowaniu szpitala Jana Bożego w Warszawie.
(Fragment książki Kaliny Błażejowskiej „Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych”)
Pierwsza okupacyjna zima jest najcięższa. Rankiem w sobotę 3 lutego 1940 roku termometry w Gostyninie pokazują dwadzieścia osiem stopni poniżej zera. W mroźnej ciszy szpitalnego parku rozlega się warkot silnika. Po chwili z mroku i mgły wyłania się duża ciężarówka z budą przykrytą czarnym brezentem i parkuje przed głównym budynkiem.
Z auta wyskakuje kilku Niemców w szarozielonych mundurach. Mają ze sobą listę najbiedniejszych pacjentów z powiatu sierpeckiego – tych, którzy są leczeni na koszt gmin25. W szpitalnej dokumentacji zachowa się osiem nazwisk: Antosiak Bronisława, Bakierzyńska Helena, Czepkowski Antoni, Górny Majer, Lewandowski Szczepan, Stasiński Kazimierz, Szymczak Bronisława, Szatkowski Jan26. Niemcy wyjaśniają, że Sierpc został przyłączony do Prus Wschodnich i chorych trzeba przewieźć do pruskiego szpitala – jeśli zostaną w Gostyninie, nie będzie miał kto za nich płacić. Pracownicy nie wierzą: przy transporcie medycznym powinni być obecni sanitariusze, a nie uzbrojeni gestapowcy, powinno się zabierać kartoteki pacjentów, a nie tylko ich walizki, powinno się to robić spokojnie, a nie krzycząc: „Schneller!”. No i do takiego transportu nie potrzeba łopat. A te pracownicy dostrzegają w ciężarówce.
Jest jeszcze bardziej niepokojący szczegół. Zapamięta go syn dyrektora, który w lutym 1940 roku ma dziewięć lat i biega po terenie szpitala jak po podwórku. Ojciec – tak samo jak doktor Mikulski swoją córkę – nauczył go, że chorych psychicznie nie należy się bać; bać można się Niemców, ale nie wolno im tego okazywać. „Korzystając z jakiegoś zamieszania przy drzwiach budynku, podbiegłem do samochodu. Po prostu kochałem wtedy samochody. Tylna klapa skrzyni była opuszczona, a od razu na pierwszym planie stał, osadzony na trójnogu, ciężki karabin maszynowy. […] Szybko mnie odegnano spod ciężarówki i zaczęto wprowadzać na nią pacjentów. Niemcy zachęcali ich wrzaskiem i kolbami karabinów. Większość ładowanych płakała, płakali również nasi pielęgniarze. Tylko dwaj chorzy wzięli się pod ręce i coś śpiewali, chyba niecenzuralnego, śmiejąc się przy tym, wręcz zataczając ze śmiechu. Niemcy ich nie bili i nie popędzali. Jakby oniemieli”27. Zapisze też drugą wersję tego wspomnienia: „Staliśmy z siostrą jako jedyni widzowie. Dwójka dzieci, które nawet nie wiedzą, że są świadkami zbrodni. Chorzy – jak to chorzy psychicznie – jedni wychodzą z budynku spokojnie i wsiadają pod budę podstawionej ciężarówki, inni złorzeczą i wyrywają się pielęgniarzom, którzy płaczą”28.
Podobnie opisze ten dzień Anna Kulikowska: „Pracownicy szpitala i chorzy zorientowali się natychmiast w sytuacji; jedni i drudzy przerażeni, niektórzy płaczą. Samochód odjeżdża – a po niedługim czasie w sąsiednim lasku usłyszano serię strzałów z karabinu maszynowego”29.
Pracownicy znajdą ukrytą w pobliskim lesie mogiłę: młode, zrąbane świerki wsadzone do wyrównanej ziemi. Będą ją pokazywać rodzinom pacjentów, kłaść po kryjomu kwiaty i znicze. Później okaże się, że to pomyłka. Grób jest, ale leżą w nim inni zamordowani Polacy – całkiem sprawni umysłowo i dlatego uznani za niebezpiecznych dla Rzeszy.
Szpital żyje w strachu. Czy przyjadą raz jeszcze? Kiedy? I po kogo? Przyjeżdżają 27 lutego, po czternaścioro samorządowych pacjentów z Płocka: trzy Żydówki, trzech Żydów, dwie Polki i sześciu Polaków30.
Piętnastej na liście Marii Jankowskiej od pięciu dni nie ma już w szpitalu: przewidziała, co może ją czekać, i od razu po pierwszej wywózce poprosiła brata i siostrę o zabranie do domu. To właśnie oni przywieźli ją do Gostynina na początku wojny: wydawało im się, że tak zapewnią jej bezpieczeństwo. Po opuszczeniu szpitala Maria jeszcze przez trzy lata będzie walczyć o życie. Najpierw ukryje się w Płocku u krewnych, po ich wysiedleniu zostanie sama w pustym mieszkaniu, wreszcie Niemcy wywiozą ją do obozu w Skarżysku‑Kamiennej, a stamtąd z zapaleniem płuc trafi do schroniska sióstr albertynek w Kielcach, gdzie umrze w 1943 roku31.
Kilka dni po drugiej wywózce w szpitalu pojawia się dziwna komisja: oficer Gestapo i dwóch cywilów, z których jeden przedstawia się jako intendent kliniki psychiatrycznej w Rostocku. Nie grożą, nie krzyczą, nie biją, starają się nie przeszkadzać w pracy. Wyjaśniają, że przybyli przejąć zarząd i muszą zorientować się w sytuacji.
Zwalniają Wilczkowskiego z funkcji dyrektora, zmieniają nazwę placówki na Landesheilanstalt – Powiatowy Zakład Leczniczy – i nakazują prowadzić dokumentację po niemiecku, dając lekarzom miesiąc na nauczenie się słownictwa. Przekazują też dyrektywę z Berlina: przy każdym spotkaniu Polacy mają kłaniać się im jako pierwsi – tak jak od kilku miesięcy muszą robić wobec wszystkich Niemców mijanych na ulicy32.
Spośród lekarzy nowe porządki najgorzej znosi doktor Mikulski. Jadwiga Mikulska, żona Karola, tuż po wojnie opowie o tych dniach zaprzyjaźnionej psycholożce Irenie Chmieleńskiej, która sześćdziesiąt lat później przekaże tę relację w liście do „Głosu Gostynińskiego”: „Rozpoczęły się wówczas naciski na dr. Mikulskiego, aby przeprowadził selekcję chorych. To z kolei nosiło nazwę podziału wszystkich pacjentów na zdolnych i niezdolnych do pracy. Mąż pani Jadwigi opierał się temu zarządzeniu, a ponieważ znał dobrze język niemiecki, usiłował dość długo i wytrwale tłumaczyć Niemcom, że medycyna nie pozwala w obecnym stanie wiedzy na stawianie pewnych diagnoz, a tym bardziej prognoz. Naciski nasilały się coraz bardziej. Wreszcie pewnego wieczoru Niemcy zarządzili zebranie wszystkich lekarzy, które skończyło się późno. Kiedy dr Mikulski wrócił z tego zebrania, żona i ich dziewięcioletnia wówczas córeczka leżały już w łóżkach”33*.
Izabella Galicka:
– Taką scenę pamiętam: mama leży na kanapce, ojciec wraca z oddziału, siada obok, bierze mamy głowę na kolana i zaczyna coś mówić. A ja, bardzo ciekawska, schowałam się pod tą kanapką i podsłuchuję. I słyszę taką narastającą grozę. Nie rozumiem, o co chodzi, ale czuję, że mówią o czymś strasznym. W pewnej chwili ojciec szepnął do mamy: „Ty śpisz, Jadwiniu”. Pogłaskał ją po głowie i wstał. Potem przyniósł mi herbatę na noc, taki miał zwyczaj. Powiedział: „Lalusiu, dobranoc, córeczko” i wziął moją rękę, żeby ją pocałować, czego nigdy nie robił. A ja miałam brudne paznokcie i bałam się, że zobaczy, więc mu tę rękę wyrwałam i schowałam pod kołdrę. Pocałował mnie w czoło i poszedł do siebie. Następnego dnia rano mama chciała coś ugotować na maszynce spirytusowej i posłała nas z bratem po zapałki do ojca. Palił papierosy, więc zawsze miał. Było zamknięte od środka. Mój brat od razu się zorientował, że coś jest nie w porządku. Rozpędził się, przebiegł korytarz i rzucił na drzwi, żeby je wyważyć. Był silny, miał już siedemnaście lat. Ja wbiegłam pierwsza. Zobaczyłam, że tatuś śpi… Śpi w ubraniu na tapczanie. Jak zwykle na boku, wtulony w dużą poduszkę, którą trzymał za róg. Zamknięte oczy, spokojna twarz. Podbiegłam, żeby go pocałować. A on był zimny. Kompletnie zimny! I zrozumiałam, że to jest śmierć. Zaczęłam potwornie krzyczeć. Mama przybiegła…
Tu na kilka minut wspomnienie Izabelli Galickiej się urywa. Ale te minuty zostają w pamięci innych. Z relacji przekazanej przez Irenę Chmieleńską: „Pani Jadwiga na krzyk dzieci wbiegła do gabinetu. Zaczęła też przeraźliwie krzyczeć, co ściągnęło dyrektora Eugeniusza Wilczkowskiego z żoną, mieszkających poniżej. Pani Mikulska rozpaczliwie wołała, że trzeba ratować męża, bo coś mu się stało, chyba ma letarg, przecież był zupełnie zdrowy. Doktor Wilczkowski schwycił za słuchawkę telefonu, który stał w gabinecie, i wezwał dr Kulikowską, mówiąc, że dr Mikulski popełnił samobójstwo”34.
Ze wspomnień Andrzeja Wilczkowskiego: „Mam jeszcze w uszach okrzyk Jurka Januszkiewicza, syna pani Mikulskiej, który zbiegł z pierwszego piętra, żeby nas o tym powiadomić: – Ojciec się zabił”35.
Izabella Galicka:
– Nie, nie słyszałam, żeby w nocy się męczył. Nie wiem, czym się otruł, pamiętam tylko, że doktor Kulikowska chodziła po pokoju i zbierała papierki po lekarstwach. I jeszcze pamiętam glinianą miskę wypełnioną niedopałkami, całą górą niedopałków. Musiał ze sto papierosów wypalić tamtej nocy36. Umarł gdzieś koło trzeciej nad ranem. Tak stwierdzono. Na pogrzeb przyszły tłumy – pacjentów, znajomych, krewnych. Zgromadzenie ogromne, bez mała demonstracja narodowa37. Później codziennie mama targała mnie na cmentarz. Sześć kilometrów pieszo, dzień w dzień. Nienawidziłam tego. Przez rok mama w ogóle się nie odzywała. Siedziała albo stała pod piecem z nieruchomym wzrokiem. Pamiętam, jak byłam głodna i wołałam: „Mamo, jeść! Mamo, daj jeść!”. Żadnej reakcji. Patrzyła w inny punkt. Utrzymywał nas brat, ciężko pracował fizycznie, od razu przyjął na siebie rolę żywiciela rodziny. Musiał, choć strasznie chciał iść walczyć. Przez resztę życia miał z tego powodu kompleks. A ja? Bardzo tęskniłam do ojca, żyłam jego obrazem, bez przerwy oglądałam zdjęcia. Pamiętam rozpacz i takie męczące, egocentryczne pytanie: „Dlaczego on MI to zrobił? Jak mógł? Wszystkie dzieci mają tatusiów, a mój…”. Mnie oczywiście nie mówiono o samobójstwie. Mówiono, że „umarł na ślepą kiszkę”. Pff! Dowiedziałam się przypadkiem, już po wojnie, w wieku piętnastu lat. Przeglądałam papiery w biurku, bo mama poprosiła, żebym przyniosła jej jakiś rachunek, i trafiłam na zaświadczenie od dyrektora Wilczkowskiego, w którym było napisane, że „Karol Mikulski zmarł śmiercią samobójczą”. Mama nie chciała mi nic odpowiedzieć. Nigdy już nie zamieniła ze mną na ten temat ani słowa. Aż do śmierci, a umarła w 1981 roku. Więc zaczęłam drążyć, pytać brata, potem babcię, ciotkę… I pamiętam, że miałam wtedy straszny dylemat: czy on był tchórzem, czy bohaterem? Czy uciekł w tę śmierć ze strachu? Dlaczego się nie ratował? Bardzo się z tym zmagałam. Późno zrozumiałam, że to, co zrobił, było heroiczne: był wierny przysiędze Hipokratesa. Dziś myślę, że ojciec nie miał wyboru. Wiedział, co znaczy lista „niezdolnych do pracy”, którą kazali mu podać, widział przecież pierwsze wywózki. Nie wyobrażał sobie życia z takim ciężarem. Z późniejszych rozmów z lekarzami z Gostynina wiem, że alternatywą miał być obóz koncentracyjny. A tego ojciec chciał uniknąć, bo należał do Związku Walki Zbrojnej, działała już komórka na terenie szpitala, i podobno bał się tortur, żeby nikogo nie wydać. Ucieczka też nie wchodziła w grę: byłam za mała, aby ryzykować przejście ze mną przez zieloną granicę, tam przecież strzelali bez ostrzeżenia. A poza tym on był w złym stanie, odkąd wrócił z wojny. Załamany klęską Polski. To znaczy nigdy nie mówiło się, że ojciec ma depresję, normalnie jadł z nami, rozmawiał, pracował… Ale coś musiało być u niego nie tak ze świadomością. Przecież nikt całkowicie normalny nie popełnia samobójstwa. Czy widuję go w snach? Bardzo długo już mi się nie śnił. Ale śniwał mi się: że wrócił i że wszystko wygląda jak dawniej. On jest młody, a ja jestem mała… I się cieszę, że jest.
* Podobną scenę, też z 1940 roku, opisał tuż po wojnie niemiecki lekarz i prozaik Alfred Döblin. Jak streszcza Götz Aly: „[…] dyrektor jednego z berlińskich zakładów w przerwie między punktami zebrania powiadomił lekarzy, że należy sporządzić listę chorych, którzy znajdują się w placówce od ponad pięciu lat i »nie pracują na tyle wydajnie, aby ich wynagrodzenie pokrywało koszty utrzymania w zakładzie«. Następnie rozdano formularze, które mieli wypełnić lekarze oddziałowi. Po upływie kilku tygodni zaczęły się ewakuacje” (G. Aly, Obciążeni. „Eutanazja” w nazistowskich Niemczech, przeł. V. Grotowicz, Wołowiec 2015, s. 61).
25 Tak wynika ze szpitalnych dokumentów i cytowanego raportu Eugeniusza Wilczkowskiego (Los chorych…); Anna Kulikowska i Andrzej Wilczkowski podają, że byli to chorzy z powiatu płockiego.
26 B. Konarska‑Pabiniak, Szpital Psychiatryczny w Gostyninie 1933–2018. Dzieje i współczesność, Gostynin 2018, s. 28. Eugeniusz Wilczkowski pisze o dziesięciorgu wywiezionych, Anna Kulikowska – o osiemnaściorgu. Z pewnością lista nazwisk, odtworzona wiele lat po wojnie, jest niepełna: nie zgadza się z wyliczeniami Eugeniusza Wilczkowskiego, brakuje na niej też nazwisk obecnych w aktach OKP.
27 A. Wilczkowski, Okupacja II, dz. cyt.
28 A. Wilczkowski, Dymy nad kartofliskiem, dz. cyt., s. 120.
29 A. Kulikowska, Maszynopis pamiętnika, dz. cyt.
30 Według tabeli podanej przez E. Wilczkowskiego, Los chorych…, dz. cyt., s. 106.
31 Na podstawie notatki dzielnicowego St. Fabiszewskiego sporządzonej po rozmowie z siostrą pacjentki J. Jankowską w Płocku 10.07.1974, akta OKP, S. 23.2017 Zn.
32 Podobne komisje przybywały też do innych zakładów w Kraju Warty: na ogół byli to wyżsi urzędnicy niemieckiego samorządu okręgowego (Gauselbstverwaltung). Przy okazji przejmowania zarządu inwentaryzowali majątek zakładu i konfiskowali depozyty pacjentów i szpitalne zapasy (zob. M. Kaczmarek, „Eutanazja” w tzw. Kraju Warty, „Kronika Wielkopolska” 1985, nr 1, s. 73).
33 I. Chmieleńska, Dramatyczna śmierć…, dz. cyt., s. 7.
34 Tamże. Chmieleńska zapisała też nieco inną wersję sceny z wieczora poprzedzającego śmierć Mikulskiego: „Ojciec siedzi na kanapie, a matka leży z głową na jego kolanach. Ojciec mówi, że coś mu każą zrobić, czego nigdy w życiu nie zrobi. [Iza] z przykrością zauważyła, że matka śpi. Miała o to później do niej żal, uważając, że zlekceważyła sobie słowa i sytuację męża” (tamże). Nie zdążyłam dopytać Izabelli Galickiej o ten szczegół – zmarła 1.11.2019.
35 A. Wilczkowski, Dymy nad kartofliskiem, dz. cyt., s. 120.
36 Popielniczkę zapamiętał też Andrzej Wilczkowski: „[…] wiem, że tę decyzję wypracował w sobie przez długie godziny. Świadczył o tym stos niedopałków, jakie znaleźliśmy w miejscu, w którym spędził swoją ostatnią bezsenną noc” (A. Wilczkowski, Okupacja II, dz. cyt.).
37 W innych relacjach Izabella Galicka podała, że z początku ksiądz nie chciał się zgodzić na pogrzeb samobójcy w obrębie cmentarza, ale „uległ pod presją opinii publicznej” (I. Galicka, Moje gostynińskie lata (3), „Nasz Płock” 2011, nr 5, s. 10).
Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych. (Informacja wydawcy). To chyba najbardziej stabuizowana grupa ofiar II wojny” – usłyszała autorka od archiwistki, z którą rozmawiała na początku pracy nad książką. I rzeczywiście: o polskich ofiarach nazistowskiego programu „eutanazji” wiadomo niewiele. A to, co udało się ustalić, nie dotarło do powszechnej świadomości. Bo kto poza specjalistami wie, że było ich co najmniej dwadzieścia tysięcy? Albo że po raz pierwszy komory gazowej Niemcy użyli do zgładzenia pacjentów szpitala psychiatrycznego w Owińskach?
Bezduszni to zapadająca w pamięć opowieść o tym, co wyparte, przemilczane, zapomniane. Na przykładzie trzech miejsc – dziecięcej kliniki psychiatrycznej w Lublińcu, szpitala psychiatrycznego w Gostyninie i domu opieki w Śremie – Kalina Błażejowska opisuje wszystkie kategorie ofiar. Niepełnosprawne dzieci, chorych psychicznie dorosłych i niesamodzielnych najstarszych – tych, których niemieccy lekarze uznali za „bezduszne istoty”, wiodące „życie niewarte życia”.
Autorka odkrywa przy tym nieznane dokumenty, ustala wstrząsające szczegóły, znajduje naocznych świadków i bliskich zabitych – wszystko, by przywrócić pamięć o zagładzie, która została pominięta w powojennych rachunkach krzywd.
Kalina Błażejowska (ur. 1987) – reporterka i publicystka. Absolwentka filmoznawstwa i dziennikarstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. W latach 2013–2016 była redaktorką „Tygodnika Powszechnego", z którym wciąż współpracuje. W 2014 roku zdobyła Nagrodę „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej dla młodych dziennikarzy, w 2015 została wyróżniona tytułem Dziennikarza Roku Małopolski. Nominowana m. in. do Nagrody im. Barbary Łopieńskiej za najlepszy wywiad prasowy, Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej, Nagrody MediaTory oraz Nagrody Dziennikarzy Małopolski. W 2014 roku wydała Uparte serce. Biografię Poświatowskiej, która znalazła się w finale Nagrody Literackiej Gryfia, otrzymała też tytuł Książki Wiosny Poznańskiego Przeglądu Nowości Wydawniczych i Krakowskiej Książki Miesiąca.
Historia
Nacjonalizm
Niepełnosprawność
eksterminacja chorych psychicznie
Gostynin
hitleryzm
Lubliniec
miejsca zagłady
nazizm
niemieccy naziści
Reporter, kulturoznawca, autor „Obwodu głowy”, „Serca narodu koło przystanku”, „Niemca. Wszystkich ucieczek Zygfryda” oraz dwóch wywiadów książkowych: "Dżej Dżej. Rozmowy z Jackiem Jaśkowiakiem, prezydentem Poznania” (współautor Violetta Szostak) i "Onyszkiewicz. Bywały szczęśliwe powroty" (współautor Violetta Szostak). Przez kilka lat kierował magazynem reporterów „Duży Format”. Autor Studia DF – cyklu rozmów wideo z reporterami. Finalista Nike. Laureat niemieckiej Nagrody Kulturalnej im. George Dehio, Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej 2009 i Nagrody SDP im. Kazimierza Dziewanowskiego (2005) za cykl reportaży z Białorusi. W Teatrze Jaracza w Olsztynie prowadzi studium reportażu.
Reporter, kulturoznawca, autor „Obwodu głowy”, „Serca narodu koło przystanku”, „Niemca. Wszystkich ucieczek Zygfryda” oraz dwóch wywiadów książkowych: "Dżej Dżej. Rozmowy z Jackiem Jaśkowiakiem, prezydentem Poznania” (współautor Violetta Szostak) i "Onyszkiewicz. Bywały szczęśliwe powroty" (współautor Violetta Szostak). Przez kilka lat kierował magazynem reporterów „Duży Format”. Autor Studia DF – cyklu rozmów wideo z reporterami. Finalista Nike. Laureat niemieckiej Nagrody Kulturalnej im. George Dehio, Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej 2009 i Nagrody SDP im. Kazimierza Dziewanowskiego (2005) za cykl reportaży z Białorusi. W Teatrze Jaracza w Olsztynie prowadzi studium reportażu.
Komentarze