0:000:00

0:00

Od ponad miesiąca trwa ogólnopolski protest medyków. Dotychczasowe negocjacje z rządem nie przyniosły rezultatów.

13 października 2021 Komitet Strajkowo-Protestacyjny wystosował zaproszenie do ministra zdrowia na piątkowe [15 października] spotkanie w siedzibie Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych. Minister nie skorzystał z zaproszenia.

Rząd postanowił toczyć dalsze rozmowy w ramach zespołu Trójstronnego. Tymczasem Komitet już wcześniej zapowiedział, że nie weźmie w nich udziału, gdyż to jego zdaniem wyłącznie pozorowany dialog.

Komitet w najbliższy poniedziałek poinformuje jak dalej będzie wyglądać protest.

OKO.press rozmawia z dr. hab. n. med. Maciejem Krawczykiem, prezesem Krajowej Rady Fizjoterapeutów, jedną z osób mocno zaangażowaną w protest.

Fizjoterapeuci to wyjątkowo źle opłacana i niedoceniana grupa zawodowa w polskiej ochronie zdrowia. W efekcie usługi w tym zakresie w szybkim tempie przenoszą się do sektora prywatnego.

Sławomir Zagórski, OKO.press: Ilu jest fizjoterapeutów w Polsce?

Dr hab. n. med. Maciej Krawczyk, prezes Krajowej Rady Fizjoterapeutów: 71 tysięcy. Tylu z nas posiada prawo wykonywania zawodu.

To właściwa ilość w stosunku do potrzeb?

Wypadamy trochę lepiej niż średnia europejska. Mam na myśli liczbę fizjoterapeutów na liczbę mieszkańców w Polsce. Ale to dość złożony problem.

Jeżeli chodzi o terapeutów pracujących w usługach refundowanych przez NFZ, jest nas ok. 30-40 tys., a więc mniej więcej połowa. Reszta nie ma nic wspólnego z systemem refundowanym. Pracuje komercyjnie, prowadzi indywidualne praktyki fizjoterapeutyczne, pracuje w szkołach sportowych, specjalnych, w domach opieki społecznej, w miejscach, które nie są związane z NFZ.

Są pewnie tacy, którzy zarabiają i tu, i tu?

Jak najbardziej. Ok. 90 proc. ludzi zatrudnionych w NFZ ma dodatkowe zajęcie.

Dlatego, że praca na NFZ jest marnie opłacana?

Dramatycznie źle. Wielu z nas dostaje pensje w wysokości najniższej krajowej.

Przeczytaj także:

Ja sam pracuję 30 lat w zawodzie. Jestem klinicystą, pracuję w szpitalu, w systemie refundowanym. Pierwsze 10 lat w szpitalu przy ul. Banacha, ostatnie 21 lat w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.

Fizjoterapeuci pracują niemalże we wszystkich dziedzinach medycyny, łącznie z terapią dermatologiczną, ginekologiczno-położniczą, właściwie wszędzie. Jeżeli pracujemy w oddziałach ostrych, to trzeba wprost powiedzieć - my wspomagamy, ratujemy życie pacjenta.

Jesteśmy tą grupą, która jest kierowana do najciężej chorych, którym grozi śmierć. Np. po przeszczepach wątroby i serca, fizjoterapeuta jest już cztery godziny po przeszczepie przy łóżku pacjenta i musi wykonywać odpowiednie procedury. Niepojawienie się fizjoterapeuty to większe ryzyko odrzucenia przeszczepu.

O tym ludzie w ogóle nie wiedzą i chyba raczej nie doceniają znaczenia rehabilitacji. NFZ też jej nie docenia, bo np. rehabilitacja osób po zawale leży.

Leży kompletnie. Polacy są przekonani i mówię tutaj o Polakach - pacjentach, ale też o Polakach - urzędnikach państwowych, którzy decydują jak opieka zdrowotna u nas wygląda, od ministerstwa, poprzez wydziały wojewódzkie zdrowia, po NFZ.

Otóż większość wierzy w farmakoterapię bądź w leczenie zabiegowe. Nic innego w świadomości ludzi de facto nie istnieje. Tymczasem fizjoterapia jest podstawowym środkiem leczniczym, który pozwala przeżyć, uniknąć powikłań.

Fizjoterapia to inwestycja, nie koszt. Nasi politycy tego nie rozumieją, choć cały świat już dawno wprowadził tę zasadę w życie.

Pracuję dużo z pacjentami po udarze. Dwadzieścia kilka lat temu śmiertelność w Polsce w pierwszym miesiącu po udarze, wynosiła aż 30 proc. I ponad połowa tych zgonów wynikała z prostej przyczyny - powikłań z powodu unieruchomienia. Tym pacjentom nie ordynowano w porę prawidłowego wysiłku fizycznego.

Takie niezrozumienie waszej profesji to tylko polska specyfika?

Polska, całej Europy wschodniej, krajów bardziej zaściankowych. Ja o tym mówiłem na komisji senackiej. W zeszłym roku, już podczas pandemii, podkreślałem ten przykry fakt, bo fizjoterapeuci byli w tym czasie odsuwani od pracy w szpitalach. Byli przesyłani do pralni, do kuchni, do transportu, bo uważano, że nie są potrzebni.

Tymczasem jak się otworzyło pisma naukowe, europejskie portale internetowe, to widać było, że to fizjoterapeuci stali na pierwszej linii frontu. I dzięki nim nie trafiało tak wielu pacjentów pod respirator, dlatego że pacjenci z COVID-em byli we właściwy sposób traktowani pod względem obciążania ich wysiłkiem fizycznym. To był podstawowy warunek, żeby taki pacjent nie trafił pod respirator.

Mówię o tym m.in. dlatego, że w Polsce mieliśmy bardzo wysoką śmiertelność w COVID-zie. Jako Izba walczyliśmy z ministerstwem zdrowia o uwzględnienie nas w walce z COVID-em we właściwy sposób. W efekcie udało nam się w czasie drugiej fali pandemii spowodować, że fizjoterapeuci pracowali intensywnie z pacjentami covidowymi. Kiedy jeszcze rok temu w wakacje rozmawiałem o tym z ministrem Niedzielskim, on w ogóle nie rozumiał o czym my mówimy.

Minister jest ekonomistą. Jest też dość młody. Może nie korzystał jeszcze z pomocy fizjoterapeutów.

Poprzedni minister zdrowia był kardiologiem, rozumiał o czym mówimy. Rozmawialiśmy z nim o poprawie rehabilitacji kardiologicznej. Nie zdążyliśmy tego zrobić, mieliśmy duże plany.

Ale w dalszym ciągu w świadomości środowiska medycznego ruch nie jest istotną procedurą. Lekarze nie rozumieją tego, że zlecić komuś fizjoterapię, to często uratować życie.

Ilu ginekologów wysyła pacjentkę po porodzie z nietrzymaniem moczu do fizjoterapeuty? No może jeden na dziesięciu. Tymczasem fizjoterapia leczy trzy czwarte wszystkich problemów z nietrzymaniem moczu. Tylko, że Polka nie ma refundowanej fizjoterapii urologicznej. Musi pójść prywatnie, ponieważ system tego w ogóle nie przewiduje. We Francji, Holandii, Wlk. Brytanii to jest nie do pomyślenia.

Opowiadam o tym, żeby naświetlić ogromną niewiedzę, która pokutuje w Polsce, ten „kołtunizm” w traktowaniu fizjoterapii.

Fizjoterapia nie jest zdaniem rodaków leczeniem. Natomiast praktycznie nikt nie pamięta, że WHO ogłosiła w 2013 r. pierwszą pandemię - pandemię braku ruchu na świecie. WHO stwierdziła, że czynnikiem ryzyka 63 proc. wszystkich chorób jest niewłaściwa dawka ruchu.

Wracając do kardiologii - śmiertelność po incydentach kardiologicznych w Polsce jest jedną z najwyższych w Europie, a przecież mamy jedne z najlepszych procedur kardiologicznych na świecie. Jak się mówi do wielu takich „bogów”, to oni w ogóle nie chcą tego słuchać. Traktują rehabilitację jak kulę u nogi. To oburzające.

Właściwie rozumie rolę fizjoterapii prof. Marian Zembala i położył na to ogromny nacisk, dlatego zupełnie inaczej to wygląda w Zabrzu. Ale kliniki w Zabrzu to kropla na mapie Polski.

My, fizjoterapeuci, w publicznym systemie leczymy 12 proc. wszystkich pacjentów. Tymczasem na rehabilitację przeznacza się zaledwie 1 proc. budżetu NFZ. I to są cyfry, które powinny przemawiać do ekonomisty. Zresztą minister nie jest sam w ministerstwie i zawsze może skorzystać z opinii samorządów. Ale z nami nie rozmawia. Unika spotkań.

Dlaczego tak trudno przebić się do świadomości nie tylko urzędników, ale także kolegów lekarzy?

Ja się uczyłem jeszcze w latach 80., w socjalistycznej Polsce. Moi profesorowie, socjologowie, którzy uczyli na temat niepełnosprawności, inwalidztwa w ogóle, mówili, że o poziomie rozwoju społeczeństwa świadczy nie śmiertelność noworodków, tylko właśnie stosunek do osób chorych i niepełnosprawnych.

Mamy w tej chwili rozwiniętą medycynę, taką proceduralną, interwencyjną, natomiast cały czas pokutuje to, że człowiek nie jest najważniejszą wartością w leczeniu drugiego człowieka.

Wciąż myślimy, że to leki i tajemniczy zabieg operacyjny leczy pacjenta, a nie, że chirurg leczy, fizjoterapeuta leczy, pielęgniarka leczy. Na tym polega tak naprawdę obecny konflikt medyków z ministerstwem zdrowia i z rządem. Bo medycy już dawno nauczyli się, że najlepsze efekty leczenia przynosi praca zespołowa: lekarzy, pielęgniarek i położnych, fizjoterapeutów, diagnostów laboratoryjnych, ratowników, psychologów, logopedów i wielu innych.

Mam ambiwalentny stosunek do urzędników państwowych. Traktuję ich jako partnerów do rozmowy i nie interesuje mnie, czy to jest człowiek od Hołowni, z PO czy z PiS. Nauczyłem się tego od generała Straży Pożarnej. Powiedział mi tak: „Byłem przez 20 lat szefem Straży Pożarnej. I po pięciu latach doszedłem do wniosku, że nie ma znaczenia z ludźmi z jakiej partii rozmawiam. Interesowało mnie wyłącznie czy dali na wały ochronne, czy nie. To dla Polaków, nie dla mnie”. To bardzo brutalne, ale prawdziwe.

Jako szef Krajowej Izby Fizjoterapeutów podchodzę do tego podobnie. Bardzo racjonalnie, bez emocji, mimo że swoje poglądy polityczne mam. Dla mnie to nie jest istotne, bo ja w tej chwili służę pacjentom i Polakom. A Krajowa Izba, tak jak wszystkie samorządy zawodowe, ma wpisane w Konstytucji, że jesteśmy stworzeni dla ochrony interesu publicznego.

Od 6 lat rządzi nami jedna opcja i to z jej przedstawicielami musi pan rozmawiać.

Jestem prostym człowiekiem z warszawskiej Pragi. Mam 56 lat, ale staram się mieć otwartą głowę i uważam, że jeżeli ktoś się na czymś lepiej zna ode mnie, to trzeba to wykorzystać. Nasza Izba powstała cztery lata temu. Zaczęliśmy też od razu bezpośrednią współpracę ze Światową Organizacją Zdrowia w Genewie, jesteśmy jednym z niewielu instytucjonalnych partnerów WHO. Udało się nam wziąć udział jako organizacja zdrowia w wielu ich działaniach. Oni „kupili” także nasze pomysły.

Muszę powiedzieć, że WHO już 10 lat temu obliczyła, że jedno euro zainwestowane w rehabilitację przynosi 7 euro zysku! Czyli rehabilitacja w ogóle nie jest kosztem, jest inwestycją, dającą długofalowe zyski. Np. w przypadku osób w wieku podeszłym, jeżeli byśmy podjęli intensywne działania w stosunku do tej grupy, to możemy obniżyć liczbę infekcji górnych dróg oddechowych i śmierci spowodowanej leczeniem tych pacjentów. Możemy obniżyć liczbę hospitalizacji tych osób. Ale nikt tego u nas nie stosuje. Bo zdrowie publiczne, wiedza z zakresu zdrowia publicznego nie jest w ogóle wykorzystywana.

W Stanach Zjednoczonych fizjoterapeuta jest kluczową osobą w zakresie zdrowia publicznego. Dlaczego? Bo to właśnie on spędza najwięcej czasu z pacjentem albo jego rodziną i opiekunami. Ma największy wpływ na tych ludzi. Może przekazać mnóstwo informacji, nie tylko z zakresie swojej dziedziny, ale także informacji, które chciałby przekazać temu pacjentowi lekarz, pielęgniarka, psycholog. Fizjoterapeuta przekazuje też wiadomości na temat profilaktyki wtórnej [czyli co robić, żeby nie zachorować powtórnie].

Wasza grupa zawodowa dołączyła do ogólnopolskiego protestu medyków.

Tak, bo ten system trzeba zmienić. Powiedziałem miesiąc temu w Karpaczu ministrowi zdrowia: „Nie chcemy z panem rozmawiać, nie dlatego że pana nie lubimy, tylko dlatego, że pan nie jest decyzyjny co do naszych postulatów. Chciałbym, żeby wreszcie jakiś minister zdrowia był wicepremierem, bo problem zdrowia jest szeroki.”.

No i teraz już wiadomo, że z samym ministerstwem zdrowia nie da się podpisać porozumienia. Wiadomo, że ministerstwo zdrowia jest niedecyzyjne, bo trzeba albo zwiększać deficyt budżetowy, albo zmienić priorytety państwa i zacząć inaczej traktować człowieka.

Jeżeli Polacy we wszystkich rankingach mówią, że zdrowie jest dla nich najważniejsze, no to w końcu zacznijmy się tym zdrowiem zajmować! A to można robić wyłącznie poprzez ludzi, którzy leczą ludzi. Nie aparatura, tylko ludzie.

W Czechach, od kiedy 4 lata temu podniesiono pensje środowisku medycznemu, ci ludzie przestali wyjeżdżać na zachód.

Podobnie zrobił mądry dyrektor w państwowym szpitalu Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. On powiedział tak: „Sześć lat temu, jak mi się rozbił kardiolog na drzewie, wracając po 30-tej godzinie pracy, stwierdziłem, że to jest bez sensu. Że moi lekarze pracują na czterech etatach, starają się jak najwcześniej z tej pracy wyjść i ja mam problemy z tego powodu. Zaczęliśmy obliczać co by było, gdybyśmy płacili tym lekarzom więcej”.

I jak zapłacili 50-60 proc. więcej lekarzom na etacie, ci zobowiązali się, że będą pracować w jednym miejscu. Tymczasem moi koledzy, którzy zarabiają „psie” pieniądze, pracują po 12-14 godzin na dobę. Ile można tak tyrać? Pięć lat? Więcej nie da rady. Ja sam tak pracowałem. Rano nie miałem siły wyjść do szpitala.

W naszym proteście chodzi nie tylko o podniesienie zarobków, to wyłącznie część całej układanki. Mówiliśmy, że moje środowisko jest traktowane po macoszemu. Budżet NFZ wynosi ok. 100 mld zł.

Kto ma większą siłę lobbującą, dostaje większą wycenę za swoje usługi. My mieliśmy bardzo słabą siłę przebicia. Polską rehabilitacją przez wiele lat rządzili lekarze rehabilitacji, którzy załatwiali głównie swoje sprawy. A jest ich ok. tysiąca.

Jak powiedzieliśmy, w rehabilitacji pracuje kilkadziesiąt tysięcy ludzi. To są neuropsycholodzy, terapeuci zajęciowi, logopedzi, plus pielęgniarki, plus inny personel „biały”.

Zaś wyceny w zakresie rehabilitacji są poniżej kosztów. Proszę sobie wyobrazić, że za niektóre procedury NFZ płaci 2 zł! Naprawdę, to nie ponury żart.

Jestem akurat w Rzeszowie. Jest tu świetny oddział rehabilitacji w Kolbuszowej, ma oddział neurologiczny i najdroższa procedura na osobo/dzień pacjenta neurologicznego wynosi 270 zł. Ma pan pacjenta w łóżku, który nie potrafi się obrócić na bok, ma kroplówkę, cewnik, nie potrafi mówić. Zajmuje się nim neuropsycholog, fizjoterapeuta, terapeuta zajęciowy. Trzeba zapewnić pielęgniarki, lekarzy, więcej personelu niż na oddziale udarowym.

Tymczasem za 9-dniowy pobyt na oddziale udarowym NFZ zwraca kilkanaście tysięcy zł, a potem pacjent przenoszony jest na oddział rehabilitacji i tam dostaje się już zaledwie 270 zł za osobo/dzień.

Jak długo pacjent może przebywać na takim oddziale po udarze?

16 tygodni. To nie jest mało w porównaniu z innymi krajami europejskimi. Naszym zdaniem ten pacjent mógłby przebywać krócej, ale istotne jest co my z nim robimy, co mu dajemy w ciągu dnia. Rehabilitacja wywołuje większą plastyczność mózgową, stan pacjenta się szybciej poprawia. Ale my nie możemy mu dać 3, 4, 5 godzin rehabilitacji dziennie. Dajemy 2, 3 i też kombinujemy, jak to zrobić, bo nie ma ludzi.

Obecny protest jest więc skierowany nie tylko na podniesienie zarobków, ale przede wszystkim na zmianę systemową. Zmianę strukturalną modelu rehabilitacji w Polsce - ambulatoryjnej, domowej, stacjonarnej. To się musi zmienić, bo to, co jest teraz, nie ma sensu.

Fizjoterapeuci protestowali dwa lata temu razem z diagnostami. Coś się wtedy udało wyszarpać?

Tak, ale to były „ochłapy”. Nawet to nie była skórka od chleba. Podwyżki rzędu kilkadziesiąt złotych.

Czy wie pan, ile wynosi pierwsza pensja żołnierza zawodowego? Człowieka, który ma 19 lat i nawet bez matury może się stać tym żołnierzem zawodowym. Średnia krajowa, czyli 5400. A ministerstwo w tej chwili proponuje lekarzowi specjaliście 1,4 średniej krajowej, po sześciu latach studiów ze specjalizacją!

Mnie się proponuje żebym zarabiał 1,2 średniej krajowej. Człowiek na koparce w tej chwili zarabia dwie średnie krajowe, a na dźwigu, trzy, cztery średnie.

My próbujemy wchodzić w dyskurs czy mamy pieniądze dla ochrony, zdrowia, czy nie mamy. To jest trochę tak, jakbyśmy się cofnęli o 50 lat do dyskusji, kiedy ludzie nie rozumieli systemu funkcjonowania państwa. My mówimy w tym proteście, że państwo polskie musi zdewaluować to, co było do tej pory i zastanowić się, czy dalej jesteśmy w stanie tak funkcjonować.

Lekarzy jest o co najmniej 60 tys. za mało, każdego roku coraz mniej. W Warszawie, w szpitalach, we wszystkich ośrodkach zdrowia, które współpracują z NFZ, są już w tej chwili wakaty dla fizjoterapeutów. Nie ma zespołów fizjoterapeutycznych. Moi koledzy w prywatnych klinikach, gdzie prywatnie płacą fizjoterapeutom, mają mnóstwo wakatów, mnóstwo.

Fizjoterapeuta nie chce w tej chwili pracować dla nikogo, on chce pracować dla siebie. Młody fizjoterapeuta kończy studia i jego wiedza tak jak każdego zaraz po studiach nie jest poparta doświadczeniem, ale rynek jest tak chłonny, świadomość społeczna wzrosła. Ludzie są świadomi, że muszą dbać o zdrowie i on mimo tego, że nie ma doświadczenia, to i tak pracuje i jest zadowolony, nie musi pracować w żadnym systemie. Zakłada indywidualną praktykę.

Mamy do czynienia z taką naturalną, sterowaną trochę przez nieudolność państwa, a może nawet celową stomatologizacją fizjoterapii. Zaczynamy iść w kierunku ukraińsko-rosyjskim, gdzie 99 proc. rehabilitacji jest komercyjna. Nie ma refundowanej rehabilitacji w Rosji ani na Ukrainie, trzeba płacić z własnej kieszeni.

Zupełnie inna sytuacja jest we Francji czy w Niemczech, gdzie ok. 90 proc. całej rehabilitacji, całej fizjoterapii jest refundowana przez ubezpieczyciela, a rynek prywatny jest bardzo ograniczony. W Danii, Holandii 70 proc. ludzi korzysta z publicznej pomocy, we Włoszech ok. połowy. Tymczasem Polacy wydają czterokrotnie więcej pieniędzy prywatnie, czyli mamy 20 proc. rynku refundowanej rehabilitacji i 80 proc. prywatnej.

I teraz mamy bardzo niebezpieczny moment, bo rynek zaczyna wchłaniać fizjoterapeutów, o czym ostrzegam od trzech lat. To przyspieszyło. W tej chwili w dużych miastach: Poznań, Warszawa, Kraków, Gdańsk, nie ma ludzi do pracy w szpitalach. Za chwilę nie będzie miał kto ratować ludzi z udarem mózgu, z porażeniem mózgowo-dziecięcym, ludzi po amputacjach, cierpiących na ciężkie choroby metaboliczne. Oni sami się nie zrehabilitują, ich trzeba postawić na nogi, ludzi z zapaleniem płuc, a w szpitalach nie ma personelu.

Do mnie do pracy nikt się nie zgłosił od roku. Ja mam wakaty. Młodzi w ogóle nawet nie przychodzą pytać o pracę. Jeszcze dwa lata temu przychodzili i dowiadywali się. I jak im mówiłem, że dostaną dwa trzysta na rękę czy dwa i pół tysiąca, odpowiadali: „Wie pan, to ja nie będę panu zawracał głowy, nie będę panu czasu zajmował, bo ja nie mogę za takie pieniądze pracować”.

My prosząc o podwyżki dla fizjoterapeutów tłumaczymy, że nie prosimy o podwyżki dla siebie, bo my się wyżywimy. Odejdziemy z tych szpitali i będziemy się mieli świetnie. W tej chwili prywatny fizjoterapeuta w Warszawie, który ma gabinet, to gdyby on miał zarobić dziesięć tysięcy, to by z domu w ogóle nie wyszedł. Nie odpalił by nawet samochodu.

Dzisiaj fizjoterapeuci zarabiają bardzo dobrze na prywatnym rynku. Mają świetne gabinety na Śląsku, na Podkarpaciu całkowicie komercyjne gabinety, które w ogóle „nie widzą” pacjentów z NFZ. Świetnie sobie radzą w „najodleglejszej wsi” na Pomorzu Zachodnim, ale tu przecież nie o to chodzi.

Brał pan osobiście udział w obecnych negocjacjach?

Brałem. Nie we wszystkich, wyręczali mnie w tym wiceprezesi, bo praca w Izbie to też praca zespołowa. Byłem na samym początku i włączam się w miarę możliwości. Byłem też przed protestem, współorganizowałem przecież całą wrześniową manifestację w Warszawie.

Widzi pan szansę jakiegoś sensownego zakończenia tych rozmów?

Na tym etapie jeszcze nie. Rząd jeszcze tej świadomości nie ma. Oni raczej chcą, żeby nie było medialnego problemu. Tam wszystko bardzo faluje. Negocjacje przyspieszają, kiedy medialnie zaczyna się robić burza. Wtedy rząd zaczyna się lepiej komunikować, urzędnicy zaczynają bardziej słuchać i błagają „dogadajmy się”.

Stosują takie proste tricki negocjacyjne, które chyba od czasów socjalistycznych polskie rządy i wszystkie rządy stosowały, że będziemy pracowali w podgrupach, że tu komisję powołamy, że będziemy się każdym postulatem zajmować oddzielnie, a na końcu będziemy rozmawiać o pieniądzach. A kiedy w końcu zaczyna się rozmowa o pieniądzach, mówią, że dadzą 1,4 średniej krajowej lekarzowi ze specjalizacją.

Dopóki tutaj nie włączy się premier, to minister zdrowia nie będzie miał ciśnienia i rząd nic nie zrobi. Czyli jeżeli, np. lekarze czy pielęgniarki nie zaczną masowo składać wypowiedzeń z pracy, nic nie zrobią.

I na tym właściwie możemy zakończyć dyskusję. Czyli działamy doraźnie politycznie. Nie ma w ogóle spojrzenia perspektywicznego. Ja nie chcę atakować tego rządu dlatego, że powiem panu wprost, brzydzę się wszystkimi kolejnymi rządami, które rządziły Polską przez 32 lata, i traktowały opiekę zdrowotną tak samo, jak obecny rząd. Od czasów socjalizmu traktuje się nas jak niewolników.

Wiadomo, że obecna sytuacja jest wypadkową tych 32 lat.

Obecny rząd naśladuje wzorce rozmowy z górnikami, z pielęgniarkami, z nauczycielami. My mówimy, że nie chodzi o to, że atakujemy ten rząd. Mówimy: „Ludzie, spójrzcie wreszcie, bo powstaje nowe społeczeństwo”. To są młodzi ludzie, którzy mają inne nawyki, którzy już są Europejczykami, którzy starają się żyć lepiej niż myśmy żyli. Lepiej pod względem dbania o swoje zdrowie także. Oni patrzą inaczej na środowisko i oni was wysadzą z siodła tak jak zieloni 30 lat temu wysadzili z siodła nagle w Niemczech i okazało się, że są trzecią najważniejszą siłą.

I tutaj w tej chwili szykuje się to samo. Szykuje się to samo, że ta trzecia siła wejdzie bardzo mocno. Nie wiem, czy to będzie ze strony Hołowni, czy ze strony innej siły, czy to wszystko się wymiesza i gdzieś tam wykiełkuje z boku, ale po prostu ci starzy ludzie zostaną wysadzeni. Dlatego, że młode polskie społeczeństwo ma już inne spojrzenie na rzeczywistość. Oni chcą czegoś zupełnie innego, mają inne priorytety.

Ale wracam do sedna.

Wydaje mi się, że nasz protest to jest protest błagalny, żeby polskie państwo przedefiniowało trochę swoje priorytety. Żeby pomyślało czy rzeczywiście potrzebujemy 20 myśliwców F21. A może skoro mamy deficyt publiczny, to czy on nie powinien zostać zwiększony o 30 czy 40 miliardów, które zapłacimy ludziom po to, żeby lepiej służyli obywatelom?

Żeby nie uciekali z pracy w szpitalu o 13:00-13:30, tylko siedzieli do 17:00, do 18:00, tyle ile trzeba. I ze spokojną głową pojechali potem do domu, do dzieci, żeby mogli się jeszcze z nimi pobawić, żeby mogli żyć. I żeby mieli następnego dnia siłę dla swoich pacjentów.

Mój 38-letni kolega, lekarz, zmarł po dyżurze. Wrócił z dyżuru w Konstancinie i miał przyjechać do pracy na ósmą na Sobieskiego, ale godzinę wcześniej zmarł w domu przy żonie i przy dziesięcioletnim dziecku. Dlaczego? Bo brał po piętnaście dyżurów w miesiącu, żeby zarobić pieniądze. Owszem, jeździł samochodem. Żona też miała samochód, no i co z tego, jak zmarł w wieku 38 lat, bo od siedmiu lat pracował ponad siły.

Obawiam się, że ludziom wydaje się, że wam w tym proteście chodzi wyłącznie o kasę. A i tak świetnie się wam powodzi.

Rząd postarał się o taką narrację. My jesteśmy ludźmi ochrony zdrowia i znamy się na opiece medycznej. Nie bawimy się więc w politykę i pewnie, dlatego czasami bardziej nieporadnie wypadamy w mediach. Jednak najważniejsze, że ten protest zjednoczył ludzi: medyków i nie medyków, wszystkich, którzy pracują w publicznym systemie ochrony zdrowia. Trochę się czuję ojcem tego całego zamieszania.

To ja byłem dwa i pół roku temu inicjatorem pierwszego panelu zawodów medycznych w Krynicy. Myśmy się zaczęli po prostu integrować. Jakoś tak wyszło, że ja - szef Izby Fizjoterapeutów zacząłem spajać pielęgniarki i lekarzy, a potem inne zawody. Może po prostu było trzeba kogoś kto zainicjuje rozmowę?

Więc na początku zacząłem spajać te dwie grupy zawodowe. Trochę negocjowałem, żebyśmy siebie nawzajem bardziej szanowali, bo dużo pracuję z pielęgniarkami, pracuję z lekarzami, jestem z nimi na co dzień. Rozumiem ich problemy. To są różni ludzie. Mają inne spojrzenie, inny ogląd rzeczywistości.

Świetnie mi się zaczęło dogadywać zarówno z prezesami Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych, jak i z Naczelnej Rady Lekarzy.

W efekcie udało się nam przez te trzy lata scementować samorządy. Szanujemy się nawzajem, zapraszamy, wreszcie razem celebrujemy pewne rzeczy. Doceniamy swoją wartość, bo lekarze też mają szczęście, że prezesem Naczelnej Rady Lekarskiej został prof. Andrzej Matyja. On jest szpitalnikiem, a nie teoretykiem. Nie ma kompleksów, jest w stanie odebrać krytykę, jest w stanie rozmawiać z pielęgniarkami, czasami cofnąć się o krok, powiedzieć: „Rozumiem”. Pielęgniarki to szanują i to zagrało.

Zaczęliśmy robić wspólne panele. Powiedziałem im: „My oddzielnie niczego nie osiągniemy. Jeżeli razem tego nie zrobimy, to nic nie osiągniemy”.

I to się udało w tym sensie, że występujemy razem. Rząd się miesiąc temu przestraszył. Półtora miesiąca temu nawet bardziej niż teraz, bo teraz widzi, że my nie atakujemy na ostro, ale zaczniemy.

Będzie działanie na przetrwanie, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Nie boimy się presji, nie boimy się nacisków, podsłuchów. My się nie damy.

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Przeczytaj także:

Komentarze