To, jak zorganizowana jest samorządność terytorialna w Polsce, jest ogromnym osiągnięciem transformacji ustrojowej. Trochę się do tego przyzwyczailiśmy, nie dostrzegamy czasem, że to bezpiecznik rządów demokratycznych i pluralizmu – mówi Adam Gendźwiłł
„Dziś nie wystarczy powiedzieć: wybudujemy obwodnice, zrewitalizujemy starówkę czy ocieplimy kolejne budynki. Czas niekontrowersyjnych inwestycji powoli się kończy. Badania pokazują, że oczekiwania społeczne wędrują w kierunku usług publicznych – edukacji, transportu i ochrony zdrowia” – mówi w rozmowie z OKO.press ekspert ds. samorządności dr hab. Adam Gendźwiłł.
„Piętą achillesową polskiego samorządu jest umierająca niezależna prasa lokalna. Media lokalne w Polsce często są finansowane przez władze gminy. Trudno w takich warunkach zorganizować na równych zasadach rzeczową kampanię, która dawałaby szansę na krytykę urzędujących włodarzy i pozwalała w ramach otwartej debaty dopuścić do głosu kogoś nowego. To są problemy, które wymagają naprawy, by tę demokrację lokalną wzmocnić”.
„Mamy coraz mniej kandydatów w wyborach do rad. Są takie gminy w Polsce, gdzie w piętnastu jednomandatowych okręgach wyborczych zarejestrowało się piętnaścioro kandydatów, po jednym na okręg. Więc można powiedzieć, że wyborów wtedy nie ma”.
Natalia Sawka: Wydaje się, że kampania samorządowa jest spokojniejsza niż ta, z którą mieliśmy do czynienia jesienią. Jak Pan to ocenia?
Adam Gendźwiłł*: To zależy, której części Polski się przyglądamy. Bo kampania toczy się na tylu arenach wyborczych, ile mamy wspólnot samorządowych, a zatem w sumie w kilku tysiącach gmin, powiatów i województw.
To, co obserwujemy na arenie ogólnokrajowej, czyli wypowiedzi polityków w mediach czy konwencje organizowane przez partie polityczne, to jest tylko ułamek tej kampanii, w terenie działania są zróżnicowane. Tam, gdzie większa i bardziej zacięta rywalizacja i mniej pewny wynik wyborów, tam kampania jest ostrzejsza, niż w gminach gdzie jest jeden kandydat na wójta.
Może w drugiej turze będzie się więcej działo?
Tam, gdzie do niej dojdzie. Badania Fundacji Batorego z 2019 roku pokazują, że ludzi jednak najbardziej interesują wybory samorządów miast i gmin. Poniekąd słusznie, bo ze wszystkich szczebli samorządów w Polsce, to szczebel gminny załatwia podstawowe kwestie mieszkańców i wydaje najwięcej pieniędzy publicznych – na edukację, transport zbiorowy, drogi lokalne, placówki kultury.
Pan jest z Warszawy?
Z Białegostoku, ale mieszkam w Warszawie 20 lat, więc już czuję, że Warszawa to moja wspólnota samorządowa. Jeżdżę jednak trochę po Polsce i obserwuję, jak wygląda kampania w różnych regionach. Rzuca się w oczy, że ona jest dosyć mocno spersonalizowana.
Kręci się wokół wizerunków polityków, promowania nazwisk bardziej niż postulatów.
Plakaty wyborcze ograniczają się do portretowego zdjęcia kandydatów, ich nazwisk, czasem pozycji na liście i w zasadzie na tym koniec.
Jest inaczej niż w stolicy?
Warszawa zawsze była specyficznym przypadkiem, to nietypowy samorząd – jest miejscem, gdzie poziom upartyjnienia władz lokalnych jest wysoki, stolica to jest arena rywalizacji ogólnokrajowych partii politycznych, od zawsze władza samorządowa w Warszawie była czymś ważnym. Tutejsza rada miasta też jest zdominowana przez partie sejmowe i polityków, którzy liczą na karierę w polityce ogólnokrajowej.
Po drugie, kampania w Warszawie jest specyficzna, bo w tych wyborach wyraźnym faworytem jest urzędujący prezydent miasta. To zmienia dynamikę rywalizacji, kiedy urzędujący włodarz stara się o reelekcję. Zwykle w takich przypadkach wynik wyborów samorządowych związany jest z oceną rządów.
Czyli zacięta walka jest tam, gdzie urzędujący prezydent nie kandyduje ponownie.
Tak jest na przykład w Krakowie. Mam wrażenie, że tam rywalizacja jest ciekawsza i bardziej intensywna, a samych kandydatów z realnymi szansami jest więcej niż w Warszawie.
Ciekawie jest także we Wrocławiu, gdzie urzędujący prezydent Jacek Sutryk ubiega się o reelekcję.
Sondaże pokazują, że poparcie dla Sutryka jest na granicy tego, czy będzie tam druga tura. W takich sytuacjach politycy intensyfikują swoją kampanię wyborczą.
Jeszcze parę lat temu Sutryk wygrywał w rankingach najlepszych prezydentów miast. Dziś nie popierają go ani Rafał Dutkiewicz, ani Stanisław Huskowski.
Jego pozycja jest znacznie słabsza niż pozycja Trzaskowskiego w Warszawie. Nie ma silnego własnego zaplecza w radzie miasta, w trakcie mijającej kadencji najwyraźniej nie porwał mieszkańców wizją rozwoju miasta.
Wieloletni prezydent Gdyni Wojciech Szczurek przez lata nie był aktywny w mediach społecznościowych. Jego liczne filmy na TikToku mogą wzbudzić zazdrość u niejednego samorządowca. Może ta kampania przeniosła się do internetu?
Pomimo istnienia tych nowych kanałów komunikacji w wyborach samorządowych ważny jest kontakt indywidualny. W mniejszych miejscowościach trudno znaleźć mieszkańców, którzy nie znaliby ani jednego radnego w swojej gminie. Łączą ich albo relacje pokrewieństwa, albo sąsiedzkie, które też decydują o tym, czy się komuś ufa. Nawet w tych dużych miastach obserwujemy kandydatów, którzy osobiście wręczają ulotki biegnącym na przystanek czy do stacji metra mieszkańcom. Kampania samorządowa takie bezpośrednie kontakty uruchamia bardziej niż parlamentarna.
Samorządowcy muszą się starać, bo pojawia się zjawisko kontroli obywatelskiej – ludzie widzą czy u sąsiada jest lepiej i mogą również ocenić, które obietnice udało się spełnić.
Tak, to też widać w kampanii samorządowej – kandydaci ubiegający się o ponowny wybór są przypierani do muru czy to przez wyborców, czy przez swoich przeciwników. Wyborcy wiedzą przy tym, jak wygląda sytuacja w sąsiednich gminach.
Inaczej jest z wyborcami, którzy są mobilni, takie osoby mają mniejszy związek ze wspólnotą samorządową, Słabiej znają lokalne realia i osoby, które ubiegają się o władzę.
Andrzej Andrysiak, autor książki „Lokalsi. Nieoficjalna historia pewnego samorządu” pisze na naszych łamach, że to właśnie w samorządach kwitnie obywatelskość. To one są ostoją naszej demokracji, jednak dużo jest jeszcze do poprawy. Zgadza się Pan?
Cenię takie komentarze, choć chyba nie jestem takim pesymistą – perspektywa proponowana przez Andrysiaka wyzwala nas od patrzenia na samorządy terytorialne wyłącznie w pozytywnym świetle. Owszem, to jak zorganizowana jest samorządność terytorialna w Polsce, jest ogromnym osiągnięciem transformacji ustrojowej. Trochę się do tego przyzwyczailiśmy, nie dostrzegamy czasem, że to bezpiecznik rządów demokratycznych i pluralizmu.
Instytucja ta ma też swoje mankamenty.
Owszem, właśnie dlatego wartościowe są głosy tych, którzy przypominają, że samorząd to nie władze samorządowe, ale obywatele tworzący wspólnotę, którzy raz na jakiś czas wybierają swoich przedstawicieli.
W innym badaniu dla Fundacji Batorego opublikowanym w 2022 roku, które przeprowadziliśmy razem z Dorotą Wiszejko-Wierzbicką, widać, że nawet mieszkańcy słabo zainteresowani polityką mają poczucie, że ubiegający się o głosy samorządowcy interesują się sprawami mieszkańców zwykle w okresie wyborczym, a potem to zainteresowanie zanika.
Tymczasem to właśnie samorządy, które są najlepszą areną do partycypacji i wsłuchiwania się w głosy mieszkańców, są takim miejscem, żeby różne problemy demokracji przedstawicielskiej naprawiać.
Piętą achillesową polskiego samorządu – o czym też mówi Andrysiak – jest umierająca niezależna prasa lokalna. Media lokalne w Polsce często są finansowane przez władze gminy. Trudno w takich warunkach zorganizować na równych zasadach rzeczową kampanię, która dawałaby szansę na krytykę urzędujących włodarzy i pozwalała w ramach otwartej debaty dopuścić do głosu kogoś nowego. To są problemy, które wymagają naprawy, by tę demokrację lokalną wzmocnić.
Zdarza się tak, że w niektórych gminach startuje tylko jeden kandydat na wójta czy burmistrza?
Niestety tak. Mamy coraz mniej kandydatów w wyborach do rad. Są takie gminy w Polsce, gdzie w piętnastu jednomandatowych okręgach wyborczych zarejestrowało się piętnaścioro kandydatów, po jednym na okręg. Więc można powiedzieć, że wyborów wtedy nie ma.
A konkurencja jest przecież czymś potrzebnym dla demokracji przedstawicielskiej. Chodzi o poczucie rządzących, że w wyniku wyborów mogą utracić władzę. To jest główny dyscyplinujący element wbudowany w demokrację przedstawicielską, wzbudzający myślenie u kandydatów, że trzeba ubiegać się o głosy mieszkańców.
Podoba mi się określenie na samorządy: „małe ojczyzny”. Pamiętam, jak dużo mówiło się o budżetach obywatelskich – jeszcze kiedyś było nie do pomyślenia, że obywatele mogą decydować o własnym mieście. Mówiło się o partycypacji i możliwościach wpływu na miasto, ale coś się stało, ta nowość myślenia, chyba upadła?
Specjaliści od procesów partycypacji, dosyć krytycznie oceniają, w jakim kierunku wyewoluowały budżety obywatelskie w Polsce. Nie chodziło o to, by wydać pieniądze, ale żeby te pieniądze do wydania były pretekstem do dyskusji, ustalenia tego, co jest priorytetowe dla mieszkańców.
Odejście od deliberacyjnego charakteru całego procesu, czyli tego, żeby ludzie spotykali się i dyskutowali o przyszłości swojej gminy czy osiedla, bardziej szkodzi, niż pomaga. Oczywiście dalej jest przestrzeń do eksperymentowania. Samorządy nie tylko w Polsce, właściwie we wszystkich krajach demokratycznych traktuje się bardzo często jako takie laboratorium innowacji demokratycznych.
Samorządów jest dużo, są małe, więc pewne rzeczy łatwiej jest tam zorganizować. Szanse do takiego zaangażowania obywatelskiego mogą dawać rady osiedli, samorządy pomocnicze na terenach wiejskich, czyli sołectwa. Ale jeśli chodzi o kwestie zaangażowania obywatelskiego, to wciąż jest dużo do zrobienia.
Wprowadzenie ograniczenia kadencji samorządowców w 2018 roku było dobrą zmianą?
To jest ok, gdy co jakiś czas samorządowiec poddaje się wyborczej weryfikacji – jest to pewien standard demokratyczny. Ograniczenie kadencji było przedstawiane jako problem zabetonowania struktur lokalnej sceny politycznej.
Jarosław Flis, powołując się jednak na badania amerykańskie, wskazuje, że ograniczenie kadencji mogło uruchomić taki mechanizm, w którym potencjalni konkurenci urzędujących wiele lat burmistrzów rezygnują ze startu w wyborach tylko po to, by poczekać i mieć lepszą pozycję startową, kiedy już nie będzie tego długo urzędującego włodarza. Nie jesteśmy w stanie jeszcze tego ocenić, ale być może ta mała liczba kandydatów na burmistrzów w obecnych wyborach jest tego wynikiem. Powinniśmy mieć w zanadrzu inne, alternatywne propozycje, które będą zabezpieczać przed sytuacjami takiego niekontrolowanego, wieloletniego budowania układu klientelistycznego.
Może mieszkańcy spragnieni są samorządowców, którzy mieliby niecodzienną wizję na gospodarowanie miastem, a nie polityków przywiązanych do emblematów partyjnych?
Polskie samorządy są najmniej upartyjnione w Europie. Sam szyld partyjny czy jego brak nie decyduje o tym, czy ktoś ma dobrą wizję rozwoju miasta. Spotykam wielu zaangażowanych samorządowców, którzy zrobili dużo dobrego dla swoich wspólnot lokalnych. Na przykład przyciągnęli dużo zewnętrznych zasobów i pomysłów na to, jak wyciągnąć swoje gminy ze strukturalnej zapaści.
Są przykłady takich popegeerowskich gmin, które zmieniły się głównie dzięki przedsiębiorczym i pomysłowym liderom. Ale prawdą jest to, że teraz potrzebujemy już trochę innego sposobu opowiadania o samorządzie.
W kampanii samorządowcy chwalą się inwestycjami i mówią o zdobywaniu środków na kolejne. Chcą się pokazać jako lokalni inwestorzy?
Dziś nie wystarczy powiedzieć: wybudujemy obwodnice, zrewitalizujemy starówkę czy ocieplimy kolejne budynki. Czas niekontrowersyjnych inwestycji powoli się kończy. Badania poza tym pokazują, że oczekiwania społeczne wędrują w kierunku usług publicznych – edukacji, transportu i ochrony zdrowia. Udział samorządu mógłby tu wiele poprawić. To są wyzwania, które są ważne dla budowy lokalnego państwa dobrobytu, ale mniej spektakularne niż przecinanie kolejnej wstęgi na budowie.
*Adam Gendźwiłł: dr hab., adiunkt na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, członek Zespołu Ekspertów Wyborczych Fundacji Batorego.
Dziennikarka zespołu politycznego OKO.press. Wcześniej pracowała dla Agence France-Presse (2019-2024), gdzie pisała artykuły z zakresu dezinformacji. Przed dołączeniem do AFP pisała dla „Gazety Wyborczej”. Współpracuje z "Financial Times". Prowadzi warsztaty dla uczniów, studentów, nauczycieli i dziennikarzy z weryfikacji treści. Doświadczenie uzyskała dzięki licznym szkoleniom m.in. Bellingcat. Uczestniczka wizyty studyjnej „Journalistic Challenges and Practices” organizowanej przez Fulbright Poland. Ukończyła filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim.
Dziennikarka zespołu politycznego OKO.press. Wcześniej pracowała dla Agence France-Presse (2019-2024), gdzie pisała artykuły z zakresu dezinformacji. Przed dołączeniem do AFP pisała dla „Gazety Wyborczej”. Współpracuje z "Financial Times". Prowadzi warsztaty dla uczniów, studentów, nauczycieli i dziennikarzy z weryfikacji treści. Doświadczenie uzyskała dzięki licznym szkoleniom m.in. Bellingcat. Uczestniczka wizyty studyjnej „Journalistic Challenges and Practices” organizowanej przez Fulbright Poland. Ukończyła filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim.
Komentarze