0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Giorgi ARJEVANIDZE / AFPFot. Giorgi ARJEVANI...

Kiedy Kobachidze zawiesił negocjacje akcesyjne, w kraju zawrzało. Nawet część z tych, którzy miesiąc wcześniej na wyborach parlamentarnych oddali głos na rządzące od 2012 roku Gruzińskie Marzenie, poczuli się oszukani. Partia do wyborów szła z Europą na sztandarach, a z eurointegracji zrobiła jeden z flagowych punktów swojej kampanii. W rezultacie zdobyła 54 procent poparcia, ale nie wszyscy zgodzili się z wynikiem.

Przeczytaj także:

Obserwatorzy europejskiej misji bezpieczeństwa OBWE uznali, że wybory charakteryzowały się wieloma naruszeniami, takimi jak przymus, zastraszanie i wywieranie presji w szczególności na pracowników sektora administracyjnego, który całkowicie podlega pod rządzącą partię. A opozycja i ówczesna prezydentka, Salome Zurabiszwili, jednogłośnie twierdzili, że wybory zostały sfałszowane i stanowiły część „rosyjskiej operacji specjalnej”. Zbojkotowali je i nie przyjęli mandatów, tym samym zostawiając rządy całkowicie w rękach Gruzińskiego Marzenia.

Na tym w zasadzie kończyła się jednomyślność gruzińskiej opozycji.

Za to obywatele i obywatelki masowo wyszli na ulice gruzińskich miast, rozpoczynając protest, który okazał się być najdłuższym ciągłym protestem w poradzieckiej historii tego kraju.

Początek był imponujący. Na ulicach miast, w tym głównie Tbilisi, gromadziło się tysiące ludzi w każdym wieku. W stolicy kraju głównym miejscem zebrań był budynek parlamentu przy głównej arterii miasta, alei Rustawelego.

Przez pierwsze trzy tygodnie policja i służby brutalnie rozprawiały się z demonstrantami.

Główną ulicę Tbilisi co noc rozświetlał blask fajerwerków, którymi demonstranci uderzali w służby i rozdzierał ją chrzęst wojskowych butów oraz głuche uderzenia pał o tarcze i ciała zgromadzonych. Zapach gazu nie ginął z ulicy nawet w ciągu dnia. Puszki z nim wystrzeliwano w tłum na terenie zamieszkałym, więc nawet ci, którzy nie brali udziału w protestach obrywali rykoszetem. Śledztwo BBC wykazało, że w pierwszych dniach protestu woda, którą oblewano demonstrantów z armatek wodnych została wzbogacona chemiczną substancją z okresu I wojny światowej – był to prawdopodobnie kamit, czyli cyjanek bromobeznzylu.

Jak podaje BBC, substancja została prawdopodobnie wycofana w latach 30. XX wieku ze względu na obawy przed jej długotrwałymi skutkami. Kamit ma być dziesięć razy silniejszy niż jakakolwiek inna substancja chemiczna, która ma służyć do kontroli zamieszek. Wywołuje duszności, uczucie palenia skóry, wymioty. Objawy nie znikają w krótkim czasie od ekspozycji, a utrzymują się nawet do kilku dni albo tygodni.

Po każdej nocy aleja Rustawelego liczyła straty: wypalone dziury w asfalcie, powyrywane chodniki, spalone ławki, krzesła i restauracyjne parasole, które nocami stawały się częściami barykad. Nad ranem, kiedy służbom udało się przemocą przegonić tłum, na Rustawelego wjeżdżała ekipa sprzątająca: zbierała śmieci, zamalowywała na czarno napisy pomstujące na władzę, szorowała ulice i chodniki.

Taki scenariusz powtarzał się co noc. Ale wkurzeni ludzie nie odpuszczali. Co ważne, organizowali się sami i nikt nie był w stanie przejąć nad nimi kontroli.

Tłum nie dawał nad sobą zapanować. Nie miał nikogo na czele. Nikomu nie ufał, nikogo nie chciał uznać za lidera.

Między innymi dlatego bunt się nie udał. Dziś wydaje się, że początek protestu był wielką szansą na zmianę sytuacji, ale nie wyszło.

AI kontra demonstranci

Władze w końcu przestały używać masowej przemocy wobec demonstrantów. Zmienili taktykę. Zmodyfikowali prawo – zakazali zakrywania twarzy na protestach i zamontowali profesjonale kamery, wyposażone w chiński system AI, które oprócz wyłapywania konkretnych osób, potrafią skutecznie przeczytać treści, które czytamy na własnych telefonach.

Wprowadziły drakońskie kary. Za blokowanie ulicy już następnego dnia demonstranci dostawali mandaty w wysokości 5 tys. lari, to jakieś 6,5 tys. złotych. Niemożliwe do zapłacenia, bo średnia pensja w Gruzji wynosi 1300 lari, czyli ok. 1750 złotych. Nie możliwe do zapłacenia tym bardziej, że taką samą karę można było dostać każdego kolejnego dnia. Mandat na 5 tys. lari dostała też była prezydnetka, Salome Zurabiszwili oraz ministra spraw zagranicznych Finlandii i Przewodnicząca OBWE, Eline Valtonen. Obcokrajowcy, którzy wpadli pod zasięg kamer, chodząc wraz z protestującymi po zablokowanej ulicy. Nakaz zapłaty czekał na lotnisku, czasem był jednoznaczny z zakazem ponownego wjazdu do kraju.

Tyle, że mandaty też nie odstraszały ludzi. Nadal codziennie zbierali się pod budynkiem parlamentu i protestowali.

Dopiero po 4 października, kiedy w Gruzji odbyły się wybory samorządowe, władze znów zmieniły taktykę. Od tego czasu demonstranci karani są aresztem. Za udział w proteście, czyli np. za blokowanie ulicy i zasłanianie twarzy, można trafić za kratki na 14 dni. Pierwsze wykroczenie karane jest na mocy kodeksu administracyjnego, recydywa podlega już pod prawo karne i może skończyć się nawet rokiem pozbawienia wolności.

Ale Gruzini i Gruzinki i tak codziennie wychodzą na ulicę i żądają zorganizowania przedterminowych wyborów parlamentarnych, uwolnienia więźniów politycznych i powrotu ich kraju na ścieżkę eurointegracji.

Tyle, że nadal nie mają lidera.

A opozycja jest jeszcze słabsza niż była rok temu i wygląda na to, że jeszcze bardziej pokłócona.

Słabość opozycji

Po pierwsze, część opozycji zbojkotowała wybory samorządowe i nie wzięła w nich udziału. Oddała więc władzę walkowerem w ręce Gruzińskiego Marzenia i nawet nie podjęła próby jej odbicia. Jak twierdzi Wojciech Górecki, ekspert ds. Turcji, Kaukazu i Azji Centralnej Ośrodka Studiów Wschodnich, „bojkot głosowania przez główne partie opozycyjne wynikał najpewniej z chęci uniknięcia spektakularnej porażki”.

Po drugie, sześciu liderów siedzi aktualnie w gruzińskich więzieniach. Zostali skazani na osiem miesięcy i otrzymali zakaz sprawowania funkcji publicznych przez dwa lata za odnowę złożenia zeznań przed komisją parlamentarną, która badania rzekome zbrodnie „reżimu Saakaszwilego” w latach 2003 – 2012, ale de facto zajmowała się także aktualną sytuacją.

Gruzińskie Marzenie powołało rzeczoną komisję po to, by mieć podstawę do zrealizowania jednej ze swoich wyborczych obietnic – zdelegalizowania opozycji i osądzenia czasu rządów Zjednoczonego Ruchu Narodowego, partii założonej przez byłego prezydenta Micheila Saakaszwilego. On sam został zatrzymany jesienią 2021 roku za nielegalne przekroczenie granicy z Gruzją i siedzi w więzieniu do dziś. Za kratkami czeka go jeszcze minimum długa dekada, a może i dożywocie, jeśli władze dorzucą mu jeszcze zdradę ojczyzny, która w tym roku wróciła do kodeksu karnego Gruzji.

Rosja „zmuszona do ataku” i „kolektywna” opozycja

Wspomniana już parlamentarna komisja, której celem było zbadanie błędów i wypaczeń czasów rządów Saakaszwilego, uznała, że tzw. wojna pięciodniowa z Rosją o tzw. Osetię Południową była winą Saakaszwilego, nie Rosji.

Niejako postępowanie ówczesnego prezydenta Gruzji nie pozostawiło Rosji wyboru i „musiała” zaatakować.

Podobnej ocenie podległa rewolucja róż z 2003 roku, która wyniosła Saakaszwilego na fotel prezydenta. Zdaniem komisji była ona „zamachem stanu”. Warto jednak wspomnieć, że założyciel Gruzińskiego Marzenia i nieformalny właściciel Gruzji, Bidzina Iwaniszwili, miliarder, który dorobił się w latach 90. w Rosji, sowicie wspierał finansowo Saakaszwilego i jego rewolucję.

Po trzecie, gruziński Trybunał pracuje nad delegalizacją partii opozycyjnych, które nazywa się „kolektywnym Zjednoczonym Ruchem Narodowym”. Zalicza doń wszystkich polityków, których drogi kiedykolwiek przecięły się z partią założoną przez Saakaszwilego oraz jej odłamami. Będą mieli zakaz zakładania, kierowania i wstępowania do innych partii politycznych w Gruzji. Nie będą mogli też zasiadać w organach nadzorczych i wykonawczych, ani sprawować funkcji społecznych, politycznych i publicznych. De facto ich kariera polityczna w kraju się skończy.

Na tę chwilę niemal wszystkim liderom opozycji postawiono zarzuty m.in. o sabotaż i pomoc obcym państwom we wrogich działaniach przeciwko Gruzji i grozi im od 2 do 15 lat więzienia. Giorgiemu Gacharii, liderowi opozycyjnej partii Dla Gruzji, byłemu premierowi i ministrowi spraw wewnętrznych z ramienia Gruzińskiego Marzenia, postawiono zarzut nadużycia władzy na stanowisku ministra. Gacharia od czerwca przebywa w Niemczech, w Gruzji czeka go 13 lat więzienia. Został już w niej zaocznie zaaresztowany.

Zarzutów nie postawiono byłej prezydentce, Salome Zurabisziwli.

Gruzińskie Marzenie o Unii

Jednocześnie wysoko postawieni politycy Gruzińskiego Marzenia przekonują, że w 2030 roku Gruzja będzie krajem najlepiej przygotowanym do wdrażania europejskich dyrektyw. I tym samym wejścia w struktury Unii Europejskiej.

Kłopot w tym, że tak uważa tylko Gruzińskie Marznie, Unia nazywa Gruzję kandydatem tylko z nazwy (Gruzja otrzymała status kandydata do UE w grudniu 2023 roku). Ambasador UE w Gruzji, Paweł Herczyński, powiedział, że „Gruzja nie jest na drodze do uzyskania członkostwa w UE ani w roku 2030, ani później”.

Gruzińscy politycy się bronią i jednocześnie oskarżają Zachód. Burmistrz Tbilisi, Kacha Kaladze, powiedział: „w kwestii integracji europejskiej powiedzieliśmy wprost: jeśli tego chcecie, jesteśmy tutaj. Żeby nie skończyło się jak z NATO, które od 30 lat mówi nam Przyjmiemy was, przyjmiemy was, a nawet nie wiedzą, gdzie teraz jesteśmy. Mówicie mi o spełnieniu warunków, ale spójrzcie co zrobili Ukrainie. Nie życzyłbym najgorszemu wrogowi stanu, w jakim jest teraz Ukraina”.

W gruzińskiej Konstytucji widnieje zapis, zgodnie z którym wszystkie władze państwowe w Gruzji mają obowiązek dołożenia wszelkich starań w celu zapewnienia członkostwa kraju w UE i NATO. Tyle, że aktualne władze robią wszystko, by nigdy się to nie wydarzyło.

Łamią więc najważniejszy dokument w państwie, choć przez cały czas udają, że nie.

Nie mogą jednak (póki co) wykreślić artykułu 78 z Konstytucji, bo nie mają większości konstytucyjnej. Kiedy jednak już oficjalnie zdelegalizują opozycję, będą mogli doprowadzić do przedterminowych wyborów parlamentarnych, przed którymi stworzą na model białoruski nową, czyli „bezpieczną” opozycję i wtedy zmienić ją zgodnie z prawem.

Jeśli nie Europa to kto?

Najprostszą odpowiedzią wydaje się być Rosja. Ale to nie takie proste i jednoznaczne. Owszem, Rosja zaciera ręce i nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia w Gruzji z jej silnym wpływem. Nie da się bowiem wywieźć z tego kraju „zarobionych” w nim pieniędzy bez żadnych konsekwencji, niemniej nie mamy wiedzy, jaki (i czy w ogóle) dług ma do spłacenia Bidzina Iwaniszwili przed Moskwą.

Dziś sojusznikami Gruzji wydają się być silne dyktatury z łagodną opozycją. To Chiny, kraje arabskie, Azerbejdżan czy Turcja. Jednak najbardziej i tak wybija się Rosja, bo system rządzenia Gruzińskiego Marzenia jest niemal całkowicie kopiowany od północnej sąsiadki. Oprócz tego trwa rosyjska ekspansja gospodarcza, informacyjna i migracyjna.

Władze Gruzji twierdzą, że są pragmatyczni wobec Rosji. Straszą, że jeśli wygrałaby opozycja, Rosja otworzyłaby drugi front na Kaukazie, a Zachód, a dokładnie tajemnicza organizacja pod nazwą „Globalna Partia Wojny”, spełniłaby swój cel i wciągnęła Gruzję w wojnę z Rosją. Tyle, że Rosja nie potrzebuje wojny, by swobodnie manipulować (czy nawet rządzić) Gruzją. Tak naprawdę jej wpływy nigdy nie znikły.

Mimo to, gruzińska ulica nadal walczy. Unia czy USA mogłyby podjąć radykalne kroki: nałożyć sankcje na polityków, zmusić Victora Orbana, unijnego poplecznika Gruzińskiego Marzenia, do zgodzenia się na sankcje wobec Gruzji. Zająć majątki gruzińskich oligarchów powiązanych z władzą, którymi dysponują na Zachodzie czy bardziej wesprzeć społeczeństwo obywatelskie.

Ale musi być spełniony jeden warunek: społeczeństwo, które się zbuntowało musi mieć cel i musi chcieć ten cel realizować. Musi mieć też plan i pogram polityczny. A tego nie ma i nigdy nie było. To, co dzieje się w Gruzji nie jest polityką, jest oddolnym ruchem społecznym. Uparty protest i złość ludzi są prawdziwe i godne szacunku, ale niewiele za tym idzie.

To jest wojna, a wojna wymaga dowódcy. Bez niego nic się nie uda.

Na zdjęciu głównym – premier Irakli Kobachidze na meczu Gruzja-Hiszpania w eliminacyjach do piłkarskich mistrzostw świata, 15 listopada 2025. Fot. Giorgi ARJEVANIDZE / AFP,

;
Na zdjęciu Stasia Budzisz
Stasia Budzisz

Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).  

Komentarze