Na ulice wyszło gruzińskie pokolenie „Z”. Nie chcą obalać rządu. Żądają tylko odwołania „rosyjskiego prawa”. Są wychowani na grach komputerowych, umierają po kilka razy dziennie, więc się nie boją. Ale nie zdają sobie sprawy z tego, co za chwilę wydarzy się w Gruzji
Są takie noce, kiedy Daria Apachonczicz wychodzi na protest i wspiera gruzińskich przyjaciół. Niektórzy spędzają tam każdy wieczór od ponad miesiąca. Nakładają plastikowe gogle, żeby nie trafiła ich w oko gumowa kula, na szyjach wieszają maski przeciwgazowe i gwizdki. Mają też płaszcze przeciwdeszczowe i flagi – gruzińską i europejską.
Maszerują, blokują miasto i dobrze się bawią, choć tak naprawdę nikomu nie jest do śmiechu. Darii też nie. Bo wie, że jej historia może być ich przyszłością. Wcale nie tak odległą.
W połowie kwietnia Gruzińskie Marzenie, partia, która rządzi Gruzją od dwunastu lat, po raz drugi wniosła do parlamentu projekt ustawy „O przejrzystości zagranicznych wpływów”.
Pierwszą próbę podjęła w marcu 2023 roku, tyle że nie spodziewała się takiej reakcji społeczeństwa. A Gruzini szybko nazwali projekt „rosyjskim prawem”, bo do złudzenia przypominał ustawę Putina z 2012 roku. Ustawa o tzw. zagranicznych agentach doprowadziła w Rosji do zlikwidowania niezależnych mediów i społeczeństwa obywatelskiego albo choćby prób jego powstania. Rosyjscy dziennikarze, aktywiści i opozycjoniści wylądowali za kratkami albo musieli opuścić kraj.
Kiedy to samo chciał przepchnąć gruziński rząd, Gruzini i Gruzinki masowo wyszli na ulice z hasłami „NIE dla rosyjskiego prawa! TAK dla Europy”. Władza wysłała na nich armatki wodne, gumowe kule i gaz łzawiący. Aresztowała kilkadziesiąt osób, ale nikt się nie poddawał. Zachód straszył sankcjami i zakończeniem procesu integracji z Unią Europejską. Pomogło.
Tyle że Gruzja była wtedy w innej sytuacji. Starała się o status kandydata na członkostwo w UE. W marcu 2022 roku, zaraz po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie, złożyła wniosek razem z Mołdawią i Ukrainą, ale jako jedyna nowego statusu nie dostała.
Powód odmowy wydaje się oczywisty. Od lutego 2022 roku władze Gruzji miały problem, by nazywać wojnę wojną i nie przyłączyły się do sankcji przeciw Rosji. Postawiły za to na handel z nią.
Unia dała szansę rządowi Gruzji na rehabilitację. Miał zadbać o wolność mediów oraz rozwój społeczeństwa obywatelskiego. Kłopotem był system sądowniczy i władza oligarchiczna, która tak naprawdę ogranicza się w Gruzji do jednego człowieka, Bidziny Iwaniszwilego, założyciela Gruzińskiego Marzenia i nieformalnego właściciela Gruzji. Na wdrożenie reform rząd dostał ponad rok, ale zmienił niewiele.
Mimo to w grudniu 2023 roku Gruzja otrzymała status kraju kandydującego. Warunkowo, bo znów Unia poprosiła o te same reformy. Dopiero po ich wprowadzeniu, rozpoczną się rozmowy członkowskie.
Tyle że unijne rekomendacje mało już interesowały rządzącą partię. Cały sukces przypisała sobie, bo prowadzi kraj do Europy i słucha społeczeństwa. Zrezygnowała przecież z prawa o „zagranicznych agentach”, bo wiedziała, że ponad 80 procent społeczeństwa popiera eurointegrację. Głosiła wszem wobec, że wprowadziła reformy i oto stoi już na progu Europy.
Gruzini odetchnęli z ulgą, choć większość miała świadomość, że ich kraj otrzymał status warunkowo.
Pod koniec 2023 roku Gruzińskie Marzenie z impetem przystąpiło do przygotowywania wyborów zaplanowanych na jesień 2024 roku. W grudniu powrót do polityki ogłosił Bidzina Iwaniszwili, choć nigdy z niej nie odszedł, zarządzał krajem z tylnego siedzenia.
W kwietniu tego roku zdecydował, że trzeba wprowadzić ustawę o tzw. zagranicznych agentach. Nie ukrywał, że ma być wymierzona przeciw niezależnym mediom i organizacjom pozarządowym, którymi zarządzają „pseudoelity wychowane przez obce kraje”.
Ustawa zakładała, że każda organizacja pozarządowa i medialna, która jest finansowana w min. 20 procentach ze środków zagranicznych, zostanie wpisana w rejestr tzw. agentów zagranicznych. Jednak zanim dokument trafił pod weto prezydentki, zdążył przejść nowelizację. Teraz potencjalnym zagranicznym agentem będzie mógł w Gruzji zostać każdy obywatel.
Kiedy nowe prawo wejdzie w życie, upoważniony urzędnik Ministerstwa Sprawiedliwości będzie mógł żądać od każdego obywatela wszelkich danych osobowych i informacji poufnych o życiu seksualnym, religijnym, o stanie zdrowia i poglądach politycznych. A jeśli wezwana osoba ich nie udostępni, dostanie grzywnę w wysokości 1800 dolarów.
W Gruzji zawrzało.
Na ulice stolicy i innych miast wyszli ludzie i nie schodzą z nich już od ponad miesiąca.
Wśród protestujących jest też Daria – nauczycielka języka rosyjskiego jako obcego i zagraniczna agentka, za którą uznała ją Federacja Rosyjska pod koniec 2020 roku.
Na liście, którą opublikowało Ministerstwo Sprawiedliwości dostała numer 17. Była pierwszą osobą fizyczną, której nadano status „zagranicznego agenta”. Przed Darią na liście były tylko media i NGO-sy.
– Od razu zostałam agentką pięciu krajów. Uczyłam w Petersburgu we francuskim koledżu, co było jednoznaczne, że jestem agentką Francji. Pracowałam w Czerwonym Krzyżu, gdzie uczyłam dzieci syryjskich, afgańskich i jemeńskich uchodźców, zrobiono ze mnie agentkę Szwajcarii.
Za udział w szwedzkiej wystawie sztuki politycznej wysłano mi na konto honorarium 500 euro i to pozwoliło im nazwać mnie agentką Szwecji. A za organizację obozu antymilitarnego w Finlandii dla Rosjan, Finów, Szwedów i Ukraińców dostałam jeszcze agenturę fińską. Najgorzej, że jestem też amerykańską agentką. Dlaczego?
Bo moi uczniowie przesyłali mi pieniądze za pomocą PayPal, który jest amerykański.
Tak naprawdę Darii dostało się za aktywizm.
Od wielu lat działała w petersburskich ruchach feministycznych. Organizowała happeningi, chodziła na protesty, pisała o przemocy domowej i feministyczne bajki dla dzieci. Ilustrowała je swoimi obrazami. Nie miała jednak organizacji pozarządowej, więc nie można było dowieść wrogiego finansowania.
– Znaleźli inny sposób. Nielegalny. Jeszcze w 2020 roku istniało w Rosji coś takiego jak tajemnica bankowa, więc Ministerstwo Sprawiedliwości nie miało dostępu do kont obywateli. Miała je za to Federalna Służba Bezpieczeństwa. Za ich pośrednictwem dokopano się do moich dochodów i wpisali mnie na listę zagranicznych agentów. Tyle że najpierw przeszłam etap zastraszania.
Latem 2020 roku, dwa tygodnie po udziale w feministycznym performance, dwóch policjantów po prostu zgarnęło ją z ulicy i zawiozło na komisariat.
– Nie mieli prawa tego robić. Za udział w happeningu należy się kara administracyjna, więc mandat powinnam dostać pocztą. A mnie aresztowali.
Skończyło się grzywną, ale zaraz potem zwolnili ją z Czerwonego Krzyża.
– Powiedzieli, że nie mogą już ze mną pracować. Najzabawniejsze jest to, że w tej organizacji pracowałam za putinowskie pieniądze, bo nauka uchodźców była finansowana z prezydenckiego grantu, a nie ze szwajcarskich franków. No ale pracę straciłam.
Założyła więc działalność gospodarczą i uczyła obcokrajowców na własną rękę. Wtedy zabrali się za jej rodzinę. Jeszcze tego samego lata na ulicy zaaresztowali jej byłego męża z ich pięcioletnim synem, Rodionem, a pod mieszkaniem Darii od rana do nocy czatowały służby.
Wiedziała, że żarty się skończyły, ale miała jeszcze nadzieję, że jakoś się ułoży. Na krótki czas zainteresowanie jej osobą przycichło, nawet sama się uspokoiła. Aż 25 grudnia rozdzwoniły się telefony.
– Ludzie pytali, czy to mnie dodali do listy. Nie było wątpliwości. Nazywam się Apachonczicz, to nie jest popularne w Rosji nazwisko.
Był piątek, przed długimi świętami, kiedy Rosjanie hucznie obchodzą Nowy Rok. Już nikt nie miał głowy do pracy.
– Zostajesz z tym strachem sama, ponad tydzień, bo nie ma się ani kogo zapytać, ani gdzie wyjaśnić, ani kogo poradzić. Zastanawiasz się tylko, ile zostało ci czasu.
17 stycznia 2021 roku do Rosji wrócił Aleksiej Nawalny i część Rosjan wyszła na ulice protestować przeciw jego zatrzymaniu. Wyszła też Daria z piętnastoletnią córką, Maszą. Dwa tygodnie później zaczęły się przeszukania. Do jej mieszkania wpadli o szóstej rano i w ciągu siedmiu godzin wywrócili wszystko. Zabrali komputery i komórki, jakieś plakaty, notatki, a ją zawieźli na komisariat. Pytali o protest w sprawie Nawalnego i z kim na nim była.
– Odpowiadałam wyuczoną formułką: „Artykuł 51 Konstytucji Federacji Rosyjskiej – nie będę świadczyć przeciwko sobie”. Po kilku godzinach ukarali mnie mandatem i oddali dokumenty – dowód osobisty i paszport. Paszport był na wierzchu. Usłyszałam, „jest pani wolna”. W mig zrozumiałam sugestię.
W ciągu trzech dni znajomi zebrali dla niej pieniądze, 150 tys. rubli (jakieś 7 tys. złotych), za które mogła z dwójką dzieci wyjechać na emigrację. Była pandemia, większość krajów była zamknięta, do Europy nie miała wizy, ani czasu na czekanie, żeby dostać humanitarną. Wybrała więc Stambuł.
– Nikogo tam nie znałam i muszę przyznać, że było nam naprawdę trudno. Masza miała piętnaście lat i kompletnie nie umiała się tam odnaleźć. Pomogła mi koleżanka z Tbilisi. Zaprosiła nas do siebie i obiecała pomoc we wszystkim. Pojechaliśmy.
Daria miała plan, że zostanie z dziećmi w Gruzji do końca roku szkolnego, a potem może wszystko się uspokoi i będą mogli wrócić. Znalazła Maszy szkołę, Rodionowi przedszkole, a sobie pracę. Zaczęła uczyć rosyjskiego studentów z Erasmusa. Do Rosji jednak wracać nie mogła. Było jej żal dzieci, zwłaszcza Rodiona, który na widok radiowozu potrafił wpełznąć pod fotel w autobusie, a kiedy do ich drzwi zadzwonił gazownik, zapytał: „mamo, czy oni po nas przyszli?”.
Poza tym dochodziły ją słuchy z Rosji o coraz większych represjach wśród znajomych. A potem wybuchła wojna w Ukrainie.
– Dziś już wiem, że nigdy tam nie wrócę. I wiem, że mogliśmy zrobić więcej z reżimem, ale nie zrobiliśmy.
Z przerażeniem patrzę, co dzieje się w Gruzji, bo to wszystko jest do siebie bardzo podobne.
Chodzę na protesty, ale widzę, że one donikąd nie prowadzą. Jest jak u nas.
Ma rację, choć wiele razy protesty w Gruzji zmieniały rzeczywistość. 9 kwietnia 1989 roku pod wodzą Zwiada Gamsachurdii ludzie wyszli pod gruziński parlament i sprzeciwili się polityce ZSRR. Radzieckie władze wysłały na nich czołgi. Zginęło 21 osób. Potem, w 2003 roku, pod wodzą Micheila Saakaszwilego przeprowadzili pierwszą na terenie poradzieckim kolorową rewolucję, która otworzyła przed Gruzją nowe horyzonty.
Pojawili się zagraniczni inwestorzy, kraj przeszedł gruntowne reformy, zaczęło się tworzyć społeczeństwo obywatelskie, fundusze z Zachodu płynęła szerokim strumieniem. Po dziewięciu latach w demokratycznych wyborach Saakaszwili oddał władzę w ręce Bidziny Iwaniszwilego. Ten obiecał swoim wyborcom prawdziwą demokrację.
Przez ostatnie dwanaście lat przez Gruzję przetoczyło się mnóstwo protestów. Gruzini sprzeciwiali się, że w ich parlamencie zasiadał rosyjski deputowany, że Moskwa wznowiła rejsy samolotowe z Tbilisi, że do Batumi zawinął rosyjski statek pasażerski. Niewiele dawały.
Oprócz jednego – tego z marca 2023 roku, kiedy Gruzińskie Marzenie zrezygnowało ze swoich planów. Tak się wszystkim wydawało.
– Wtedy ze smakiem zwycięstwa wróciliśmy do domu i się zrelaksowaliśmy – mówi Marta Ardaszelia, redaktorka naczelna portalu sowa.news, potencjalna przyszła zagraniczna agentka. – To, co się wydarzyło, jest dla nas wszystkich wielkim zaskoczeniem. Nikt się nie spodziewał, że rząd ośmieli się wrócić do procedowania tej ustawy. Straciliśmy czujność i wszystko wskazuje na to, że jest już za późno. Na ulicach jest nas tak dużo jak nigdy w historii tego kraju, ale rząd nie zwraca na to uwagi.
Nie zwraca. Nocą ulice zalewają się młodymi ludźmi. Są ich tysiące. Nie stoją tylko pod parlamentem na alei Rustawelego, najbardziej symbolicznym i najważniejszym miejscu protestów w tym kraju. Są wszędzie. Zalewają nabrzeże rzeki Kury, blokują główne arterie miasta i najważniejsze rondo w Tbilisi – Bohaterów, na którym pysznią się europejskie gwiazdki. Śpiewają z ręką na sercu hymn narodowy i „Odę do radości”.
Mają też swój hymn. To piosenka grupy Kvela pod tytułem „Ojczyzna”. Gdzieś między okrzykami pozdrawiającymi swój kraj – Sakartwelo, gaumardżos! – śpiewają jej słowa: „Ojczyzno, nasza matko! Chcę te słowa zaśpiewać dla ciebie. Czarne morze, błękitne niebo. Raj na ziemi, Sakartwelo!”
Sakartwelo to po gruzińsku Gruzja, a jej młodzi obywatele kroczą tanecznym krokiem po nocnym Tbilisi, grają w piłkę, poznają się, randkują. Umawiają się w mediach społecznościowych. Zarzucają pomysłami na kolejne noce. Nie dają sobą kierować. Nie dają się przejąć żadnej politycznej partii. Nie mają lidera. Są sami sobie.
A władza patrzy.
Tylko raz, pod koniec kwietnia, użyła gazu, gumowych kul i armatek wodnych. Nic poza tym.
– Doskonale wiedzą, co robią – tłumaczy Arnold Stepanjan z Public Movement Multinational Georgia, który od wielu lat zajmuje się organizacją protestów w Gruzji. – Gdyby ktokolwiek z tych młodych ludzi zginął, na drugi dzień na proteście byliby wszyscy rodzice i starsze rodzeństwo tych dzieci. Tego żywiołu nie opanowałby już nikt. W takiej sytuacji mogłoby wydarzyć się wszystko.
Ale teraz nie dzieje się nic. Władza czeka, ma nadzieję, że ludzie się zmęczą i w październiku będzie już spokój. Iwaniszwili zresztą powiedział, że sam wybrał ten moment, bo to kluczowe u polityka umieć trafić w czas. Uważa, że trafił.
– To nie jest rewolucja – mówi Stepanjan. – Nikt tą masą nie zarządza. Jeszcze nigdy nie mieliśmy do czynienia z takim protestem. Na ulice wyszło pokolenie „Z”, pokolenie mojego syna, którego całe świadome życie przypada na rządy Gruzińskiego Marzenia. Oni nie znają innej polityki i nawet ich to nie obchodzi. Nie chcą obalenia tego rządu. Mają tylko jedno żądanie – odwołać tzw. rosyjskie prawo. Nic więcej. „Zetki” są wychowane na grach komputerowych. Umierają po kilka razy dziennie. Niczego się nie boją, ale nie zdają sobie też sprawy z tego, co za chwilę wydarzy się w tym kraju.
Dla Arnolda Stepnjana Gruzja za chwilę może stać się nową Białorusią. Czasem nazywa ją „Białogruzja” i zastanawia się, co ma robić. Podobnie jak Marta Ardaszelia przy nowym prawie zostanie zagranicznym agentem.
– Dla nas to ostatnie starcie. Albo walczymy do końca, albo udajemy się na emigrację – mówi Stepanjan. – Rewolucja w tym momencie nie jest żadnym rozwiązaniem. Zresztą, na jakiej podstawie mielibyśmy ją przeprowadzić? Gruzińskie Marzenie zostało wybrane w demokratycznych wyborach i odsunąć je od władzy możemy dokładnie tak samo. Tylko jeśli te wybory okażą się sfałszowane, będziemy mieć prawo do rewolucji. Musimy wytrwać do października.
Najbardziej martwi Stepanjana fakt, że
Gruzja zmieniła kurs i pędzi w stronę autorytaryzmu.
– Iwaniszwili daje nam poczucie, że żyjemy w demokracji. Pozwala protestować, jeszcze pozwala nam mówić, co chcemy, pozwala pracować. Ale przecież sam zapowiedział zmiany, jakie planuje po wyborach.
29 kwietnia pod parlamentem rządząca partia zorganizowała wiec poparcia dla ustawy o zagranicznych agentach, na którym mowę wygłosił sam Iwaniszwili. Zapowiedział represje wobec głównych opozycjonistów związanych z byłym prezydentem, Micheilem Saakaszwilim.
„Wielu naszych współobywateli jest niezadowolonych, że w 2012 roku nie ukaraliśmy odpowiednio polityków Zjednoczonego Ruchu Narodowego [partii Saakaszwilego]. Wielu przywódców reżimu odsiedziało długie wyroki. Główny przestępca, Micheil Saakaszwili, odsiaduje go obecnie. Nie było jednak procesu ZRN jako grupy przestępczej i zdradzieckiej. Po wyborach będziemy mieli okazję wydać twardy polityczno-prawny werdykt w tej sprawie”.
Dostało się też Zachodowi i „globalnej partii wojny”. To tajemnicza organizacja międzynarodowa, która zrzesza wpływowych polityków zachodnich. Tym z kolei zależy, by wojna w Ukrainie trwała jak najdłużej i rozprzestrzeniała się na inne kraje, w tym Gruzję. „Globalna partia wojny” walczy z gruzińskim rządem, ale żaden z polityków Gruzińskiego Marzenia nigdy nie wskazał z imienia i nazwiska ani jednego członka tej organizacji.
„Globalna partia wojny” działa jednak na wyobraźnię i doskonale brzmi jako narzędzie propagandowe. Obok Saakaszwilego stanowi skuteczne straszydło polityczne w Gruzji.
– Saakaszwili to w ich oczach przestępca, a Zachód chce niszczyć nasze tradycyjne wartości. Zbawić nas może tylko Bidzina, który stoi na ich straży. Tak krzyczy propaganda, a ludzie się na to łapią – mówi Stepanjan.
Dzwonię do kilku starych znajomych i pytam o ich podejście do tego, co dzieje się teraz w Gruzji. Niemal jednogłośnie popierają rządzącą partię. Chcą stabilności, pokoju, demokracji i gruzińskiej Gruzji.
Boją się powrotu Saakaszwilego, bo ich rodziny są straumatyzowane jego rządami. Ktoś siedział w więzieniu, komuś siłą odebrano ziemię, ktoś inny wpadł w spiralę długów, z której nie może się wygrzebać do dziś. Boją się też utraty pracy.
Większość z nich pracuje w państwowej administracji. Wszyscy za to wierzą w „globalną partię wojny”, ale kiedy dopytuję, kim są ludzie, którzy ją tworzą, nie znają odpowiedzi. Wkurzają się też na mnie. Słyszę, że jestem z Polski, która jest w NATO, więc mogę nie bać się wojny, bo mam parasol ochronny, oni nie. I że z ciepłego europejskiego fotela można łatwo oceniać ich biedę i brak perspektyw. I że obrażam Iwaniszwilego, który wykłada swoje własne pieniądze, by inwestować w Gruzję.
Nie kłócę się z nimi. To ich kraj.
Wracam na protest i widzę przerażenie znajomych dziennikarzy, którzy jak Marta Ardaszelia i cały zespół sowa.news walczą z dezinformacją i propagandą, choć boją się, że za chwilę będą musiały się zamknąć.
– Podpisałyśmy kilka zobowiązań, że jako portal nie wpiszemy się na listę zagranicznych agentów – mówi. – Będziemy pracować tak długo, jak się da.
Teraz wszyscy się boją, bo zaczęło się zastraszanie. Budynki głównych organizacji zajmujących się prawami człowieka wysmarowano na czerwono hasłami „wróg narodu”. Komuś pocięto opony w samochodzie, kogoś pobili w ciemnej ulicy, na kogoś pod klatką czekały zbiry, a u niemal wszystkich pod domami stoją tajniacy.
I nawet nie kryją swojej obecności. Jakby krzyczeli „masz wiedzieć, że mamy cię na oku”. Dzwonią też z nieznanych numerów z pogróżkami do rodzin. Wzywają na przesłuchania. Nakładają kary administracyjne za naruszanie porządku publicznego.
To najnowsze sceny z Gruzji.
— Gramy w jakimś chorym filmie, który kręci dla nas paranoiczny Iwaniszwili — mówi Marta Ardaszelia. – Nikt nie wie, jaki będzie jego koniec. Mam nadzieję na happy end. Nadzieja umiera ostatnia.
Nadzieją jest jeszcze Zachód. 20 maja prezydent Francji, Emmanuel Macron i kanclerz Niemiec, Olaf Scholz, wydali wspólne oświadczenie, w którym skrytykowali ustawę i drogę, którą obrało Gruzińskie Marzenie. USA straszy sankcjami przeciwko wszystkim 84 deputowanym, którzy poparli ustawę w parlamencie. Chce zamrozić ich aktywa i zablokować wizy.
21 maja portal POLITICO podał, że amerykański kongresmen Joe Wilson przygotował projekt ustawy, który nazwał MEGOBARI, co po gruzińsku znaczy „przyjaciel”. Projekt obiecuje zniesienie wiz dla obywateli Gruzji oraz pakiety wsparcia gospodarczego i militarnego dla Gruzji. Obiecuje, że USA dostarczy im sprzęt, który będą mogli wykorzystać na wypadek agresji ze strony Rosji. Warunkiem jest jednak odstąpienie od ustawy. Tyle że Gruzińskie Marzenie śmieje się im w twarz i określa propozycję USA szantażem.
Tym wszystkim przerażona jest Daria.
– To jakaś koszmarna kalka tego, co działo się w Rosji. Gruzińskie Marzenie używa dokładnie tych samych słów, tej samej retoryki co Putin. Za chwilę moi gruzińscy przyjaciele będą pisać takie same raporty jak ja.
Jako zagraniczna agentka ma swoje zobowiązania wobec państwa, z którego musiała uciekać.
– Co trzy miesiące, niezależnie od kraju, w jakim się znajduję, muszę im wysyłać grubą kopertę z donosem na siebie i innych. Kiedyś raport miał 86 stron, dziś już 116.
Pokazuje mi zdjęcia swoich raportów. Robi z nich komiksy, plakaty albo wycinanki. Rysuje krzyże i wylicza, ile dzieci zginęło w Ukrainie z rosyjskich rąk. Albo pisze im, że niebawem sami staną się historią.
– To moja terapia. Spełniam obowiązek i ślę im co kwartał swój „list od agenta”. Nałożyli na mnie mandat 40 tys. rubli,
ale nie mogę im zapłacić, bo zablokowali mi wszystkie konta.
Najbliższy raport będzie już ostatnim, jaki Daria wyśle z Gruzji. Dostała wizę humanitarną do Europy.
– Do końca życia będę wdzięczna Gruzji, że mogłam się tu schronić przez trzy lata, ale muszę wyjechać. Nie tylko dlatego, że tu nie ma perspektyw. Ale dlatego, że jeśli wyjadę z niego choćby na chwilę, już mnie nie wpuszczą. A do domu nie mogę wrócić.
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Komentarze