0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Pani Irena z córką Sylwią, sołtyską PolanekPani Irena z córką S...

Publikujemy fragment najnowszej książki Pawła Średzińskiego, „Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych”. Tom III, która ukaże się nakładem wydawnictwa Paśny Buriat.

Śródtytuły od redakcji

Miejscowości położone w Puszczy Knyszyńskiej mają różne nazwy, nie zawsze kojarzące się z lasem. Jedna z nich wpisuje się jednak doskonale w zbiór puszczańskich toponimów. To Polanki.

O Polankach wiemy stosunkowo niewiele. Wyrosły tuż przy torach ułożonych na rozkaz cara, choć w tamtym czasie nie było tutaj stacji.

Mapa pokazująca połozenie Polanek - na północ od Białegostoku
Polanki. Google Maps

Prawdopodobnie powstały, gdy linia kolejowa już tędy przebiegała, bo na mapie z 1866 roku nie widać jeszcze żadnych zabudowań. Jeden z najstarszych budynków stanowiła drewniana stróżówka, w której rezydował dróżnik. Do dziś nie zachował się po niej żaden ślad.

Sylwia Nowakowska jest sołtyską Polanek i razem z innymi mieszkankami prowadzi Koło Gospodyń Wiejskich „Polaneczki”. Dzięki jej aktywności o Polankach, najmłodszej wiekiem wsi w powiecie sokólskim, zrobiło się głośno.

To za sprawą Sylwii udało się nagrać najstarsze kobiety żyjące w tej miejscowości, które opowiedziały o swoich losach. Jak można przeczytać w opisie filmu Siłaczki z Polanek:

„To nasza herstoria utkana z opowieści mieszkanek wsi”. Po jego obejrzeniu nie miałem wątpliwości, że Polanki muszą się znaleźć w kolejnym tomie opowieści o Puszczy Knyszyńskiej. Z bohaterkami filmu spotykam się w domu Sylwii. Włączam nagrywanie, które potrwa kolejnych parę godzin. I słucham.

Przeczytaj także:

Pani Czesia: budowali ruską linię w lesie i tak poznałam męża

Rozmowę zaczyna pani Czesława Struk. To ona zdominuje nasze spotkanie, a historii do opowiedzenia ma bardzo wiele. Jak podkreśla na samym początku, nie urodziła się w Polankach, ale w pobliskim Machnaczu:

„Ja tutaj od wojny mieszkałam. Aż do 1955 roku, a potem przeniosłam się znów do Machnacza. Daleko to od Polanek nie jest, ale tam miałam z mężem dom i działkę ziemi, i tam już do dziś jestem. Miałam jedną córkę, a dwoje rodziłam, jedno nieżywe. Teraz by może żyło, a w sześćdziesiątym ósmym roku to była inna medycyna. I nie żyje. A druga córka żyła 30 lat. Zmarła. Taki miała wylew rdzeniowy. Powiedział profesor, że to jest może jeden przypadek na tysiąc i z tego nikt jeszcze nie wyszedł. I już 34 lata tej córki nie ma. Za to mam dwoje wnuków, ale mieszkam sama. Opiekunka przychodzi. Przyjeżdżają też do mnie inni seniorzy. To ognisko zrobimy, a tydzień temu grilla. Pośpiewamy. Nie powiem, ja takim byłam wesołym człowiekiem, ale to już przeminęło.

Polanki były takie same kiedyś, ale teraz się podobudowywały. Tęskni się za Polankami, za rodzinną stroną. Ale za wieloma rzeczami się tęskni. W Polankach nie ma już nikogo z rodziny.

Kupiliśmy hektar ziemi, chociaż teraz się nie uprawia, bo nie ma warunków. A pole zarasta lasem. Ja przepracowałam większość życia na kolei, w Machnaczu pracowałam przez 27 lat w kasie biletowej. Potem poszłam na emeryturę. Czasami oddelegowywali do pracy w Czarnej Białostockiej, czasami w Czarnym Bloku.

To stacje przy tej samej trasie kolejowej. Jeździło się na zastępstwa i do Wasilkowa, i do Wólki Ratowieckiej. Kiedyś więcej ludzi podróżowało pociągiem. Podróżni przychodzili z okolicznych miejscowości. Kolej była takim najbardziej funkcjonalnym pojazdem. Nie było dużo samochodów, autobusów mało, to ludzie rowerami podjeżdżali, zostawiali je, wsiadali do pociągu i jechali dalej”.

Tato był prawosławny, mama katoliczka

Pani Czesława wspomina losy swojej rodziny:

„Mój tata pochodził z Polanek, a mama z Machnacza, tam gdzie teraz mieszkam. Wtedy były inne czasy. Nie było kiedyś takiej rodziny dwa plus jeden albo dwa plus dwa, ale była rodzina większa. Nas dzieci było w domu pięcioro.

Chłopcami byli najstarszy i najmłodszy, a my trzy dziewczynki byłyśmy w środku. A mój dziadek – on to miał aż siedmiu braci. I mój ojciec też dużo miał. Moi rodzice byli różnych wyznań. Tato był prawosławny, mama katoliczka. Trudno im było. Bo jak to wtedy wyglądało, żeby prawosławny z katoliczką się żenił? Były problemy ze ślubem. Były, bo to inne czasy. Ludzi wywozili w głąb Rosji. Mego ojca brat był w niewoli, to nie wrócił. Tam już został. Kiedyś przywiózł swoją żonę stamtąd, żeby jej pokazać Polskę”.

Chodziło się boso, a co dziecko odłożyło, miało na buty i na fartuszek

Pani Czesia tak opisuje swoje młode lata:

„Dzieciństwo w Polankach wspominam dobrze.

Grało się w piłkę, w dwa ognie. Dziewczyny i chłopaki zbierali się razem i bawili się. Obok mojego domu rodzinnego była taka piaskownica, dużo piasku, i my się w nim bawiliśmy.

A jak się już podrastało, do szkoły poszło, to rodzice czekali, aż będzie koniec roku szkolnego, i wtedy dzieciaki chodziły zbierać jagody do lasu. Bo tu wszędzie wokół las.

Cały dzień się zbierało, chowało zbiór do piwnicy na noc, a na drugi dzień raniutko, o wschodzie słońca, na piechotę chodziło się do Sokółki i na ryneczku sprzedawało się te jagody.

Pamiętam, że chodziło się boso. To były fajne wspomnienia. Dziecko sobie wtedy zarobiło. A co sobie odłożyło, to miało na buty, na fartuszek, na zeszyty. Na grzyby też się chodziło. A jak padał deszcz, to też była radość dla dzieci, bo nie trzeba było iść do lasu po jagody albo grzyby.

Jak byłam już trochę starsza, to chodziło się do nadleśnictwa zarabiać przy oczyszczaniu lasu z gałęzi. Mama zajmowała się domem i naszą piątką. A to ugotować, posprzątać, pozmywać, wyprać na tarce. A my, jak tylko mogliśmy pomóc, to już też się pracowało. W lesie też się dorabiało. Była taka sąsiadka, Bronia, a my wtedy sierpami w tym lesie obcinaliśmy, i ona sobie nogę tym sierpem zraniła. To ja ją na barana wzięłam i zaniosłam do Wilczej Jamy, gdzie był leśniczy. Jego żona opatrzyła ranę, a leśniczy na rowerze odwiózł do Polanek, a stamtąd już ojciec, Popko, do szpitala zawiózł, bo miał konia i furę. Nie było wtedy żadnego pogotowia”.

Miłość to tak niespecjalnie była początkowo

Pani Czesława opowiada mi także o tym, jak poznała swojego męża:

„Mój mąż był z Grzebieni. To wieś pod Nowym Dworem. A jak my się zapoznaliśmy?

Budowali tutaj takie tory w lesie, szerokie, jak to mówili: ruską linię, i rampy. Z jednej strony były ruskie tory, z drugiej normalne, polskie. Bardzo dużo ludzi tam do tych torów dojeżdżało do pracy.

Mój przyszły mąż mieszkał wtedy w hotelu w Gieniuszach. Dużo tam robotników wtedy mieszkało. A ja dopiero co szkołę skończyłam i rodzice powiedzieli mi, żebym szła na budowę tych torów do pracy, bo blisko i nie będę musiała nigdzie dojeżdżać. I tak zrobiłam. I tak zapoznałam się z moim mężem.

A ta miłość to tak niespecjalnie była początkowo. Ja byłam młoda dziewczynka, 20 lat, szczuplutka, a mąż miał 26 lat. Ja powiem tak: pomyślałam, że chłopak jakby był młodszy, to może fajny, na tańce, ale tak do życia, to już niekoniecznie.

Miał czas się wyszumieć, ale to rozmaicie było. Mąż był wtedy zadowolony, że taką młodziutką dziewczynkę miał za żonę. A potem swoim dzieckiem też trzeba było się zająć. A wie pan, kanapki się dawało, ale jakie: chleb posypany cukrem i tyle”.

Pożyczył, powiedział, że odda. Ale nie oddał, tylko mnie unikał

Pani Czesława tak opisuje swoją pracę:

"Później pracowałam na tej kolei, ale nie była to łatwa praca. Musiałam przywozić pieniądze z Czarnej na wypłaty. Nie miałam żadnej ochrony. Ktoś mógł okraść, a jeszcze od razu zakupy się wiozło. A i na kasie niełatwe było zadanie. Bo ludzie przychodzili i nie było im jak wydać, a liczył się każdy grosz. Niektórzy w ogóle nie mieli pieniędzy.

A pracowałam, wie pan, na liczydle, jeszcze wtedy tak się liczyło. Była taka rodzina z Wilczej Jamy. Matka zostawiła męża z dziećmi, bo alkohol lubiła. Siedmioro dzieci mieli. Ten pan pracował w lesie, był zawsze bardzo zapracowany i zaniedbany. Część dzieci w domu dziecka była. Raz w ostatniej chwili przyleciał na pociąg i tej trójce dzieci, co z nim była, chciał bileciki kupić, ale nie miał czym zapłacić. To im wydałam i powiedziałam, że później zwróci. Ale już tego nie zrobił. Wysiadał potem na drugim końcu pociągu, żeby mnie nie zobaczyć”.

Po chwili moja rozmówczyni dodaje:

„A ja pamiętam, jak jednak ludzie wierzący byli. Jak ktoś umierał, to przez trzy dni jego ciało w domu leżało do pogrzebu. Teraz to już w domach zmarłych nie wystawiają. A kiedyś to było ważne wydarzenie. Na te okazję się gotowało. Wyciągało specjalną zastawę. A potem odprowadzało zmarłego do krzyża, jak już było wyprowadzenie do kościoła i na cmentarz.

Mój mąż jak umierał, to był w domu. Chciał w nim umrzeć i o to prosił. Lekarz przyjeżdżał do niego z hospicjum. Ciężko mi było. Ale to już 14 lat minęło od śmierci.

Jak umarł, to zatrzymałam w godzinie jego śmierci zegarek, co wisiał w pokoju. Jest na nim od tego czasu za minutę dwudziesta druga. I tam, gdzie on umierał, to ja teraz na tym miejscu śpię”.

Mieszkam sama, gdzie indziej by, nie poszła

Pani Czesława opisuje jeszcze swoją codzienność:

„Miałam do niedawna kury. Już nie dla siebie, a dla wnuczków i sąsiada, który był sam. Chowałam je, jajka zbierałam i dzieliłam między wszystkich. Dobre jajka były. Można było częstować, dobre serniczki wychodziły. Całkiem inny smak mają niż te ze sklepu.

Ja mam już teraz 90 lat. No, dobry wiek.

Teraz mieszkam sama, ale wie pan, nie chciałabym swego domu stracić, taki mój dom przytulny dla mnie. Dwa pokoiki, kuchenka, łazienka, wszystko mam. Sama to sama, ale nigdzie bym nie poszła, tak się cieszę. Szczęśliwa jestem, że mam spokój. Nikt mnie nie dokucza, nikt mnie nic złego nie mówi. Teraz syna pochowałam. To już trzecia rocznica 3 października.

Żałuję tylko, że nie pisałam książki, bo bardzo dużo mam do opowiedzenia. Tylko że zawsze robiłam błędy w ortografii. Ale pan właśnie takie historie zbiera i mi to zapisze. Dziękuję”.
Dwie starsze kobiety
Pani Władysława (po lewej) i Pani Czesia (po prawej)

Pani Władysława: samogoniarze wiadra pokradli

Moja kolejna rozmówczyni, Pani Władysława, nie urodziła się w Polankach. Pochodzi spod Nowego Dworu, z Dubaśna. Przeniosła się tutaj po ślubie. Jak mi opowiada:

„Mój przyszły małżonek pracował przy melioracji w moich rodzinnych stronach. On też nie był z Polanek. W jego wsi było aż 120 domów. I jak ja tam pojechałam, to wszyscy się na mnie patrzyli. To była zawsze atrakcja, że ktoś z innej wsi przyjechał. Poszliśmy też na zabawę. Ja tu, do Polanek, za nim w 1962 roku przyszłam.

W lesie pracowałam. Przy różnych pracach: to czyszczenie, to obcinanie, sierpami też przycinaliśmy. Nie wiem, czy ktoś to jeszcze pamięta, żeby sierpami to robić. W lesie zawsze mnie wszystko gryzło, osy i inne owady.

Kiedyś tak nie było jak teraz. Grzybów było wszędzie, opieniek, wszędzie rosło. Do lasu na bosaka się chodziło.

My robiliśmy sierpami, potem kosą

Przy sadzeniu drzew pracowało się. A mężczyźni to przy wycinaniu. Ale nie było kiedyś jak teraz, że maszyny, tylko pilarz szedł i sam, swoimi rękami wycinał. Całe życie było ciężką pracą”.

Pani Władysława wspomina też inne zdarzenie:

„Raz wiadra zostawiłyśmy w lesie, wracamy – a tam wiader nie ma. Samogoniarze pokradli. I weź tu rób, jak nie było wiader. Samogoniarzy wtedy dużo było. Co jeden dom. Najlepsza samogonka to była z mąki, żytniówka. Ale robili też z cukru, kartofli. Cieszyli się ludzie, jak im ziemniaki przemarzły jednej zimy w piwnicy, to wszystko na samogon przerobili. Czasami to robili w porozumieniu z leśniczym, dobrze z nimi żył, milicja brała u niego. A po wódkę przyjeżdżali z miasta lekarze. Ale dawniej ludzie to robili na własne potrzeby. W sklepach wódka była droższa. Mocna była też i kładła wszystkich”.

Kiedy pytam panią Władysławę, czy wyobraża sobie, że mogłaby żyć gdzie indziej, odpowiada: „Czy wyprowadziłabym się z Polanek? A gdzie miałabym iść? Tu już mieszkam i jestem”.

Ciemny las z przebłyskami słońca
Puszcza Knyszyńska. Fot. Agnieszka Sadowska Agencja / Wyborcza.pl

Pani Irena. Wtedy nie wybierało się profesji. Moja to dziewiarz maszynowo-ręczny

Mama Sylwii Nowakowskiej, w której domu rozmawiam z Siłaczkami z Polanek, mówi, że zanim urodziła córkę i przeniosła się na wschód kraju, uczyła się i pracowała w Warszawie. Jak mi opowiada:

„Mój mąż też tam pracował, tylko w innej branży, w budowlance. Ja pracowałam w zakładach imienia Marcelego Nowotki na Woli. A mieszkałam na Pradze. Wynajmowałam u takiej starszej pani, a ona nie dawała nastawić budzika i mówiła, że sama mnie obudzi o tej 5.12 rano. I budziła. A że pracowałam na Woli, to miałam kawałek.

Pracowałam w zakładach metalowych na suwnicy. Potem w innych działach, gdzie były lżejsze metale, obsługiwałam tokarkę rewolwerówkę.

Mój wyuczony zawód to dziewiarz maszynowo-ręczny. Wtedy nie wybierało się za bardzo profesji. Szło się do pracy, stawało i robiło swoje bez słowa. Z czasem przeprowadziłam się do mojej koleżanki. I to w Warszawie poznałam mojego męża. I przez niego trafiłam do Polanek. W tej wsi mieszkała jego mama i często do niej jeździłam, bo była wdową i mieszkała sama. Zamieszkałam z nią, bo już miałam dzieci, a mąż jeszcze pracował w Warszawie”.

Pracowałam przy trotylu

Po chwili pani Irena kontynuuje:

„Zaczęło brakować pieniędzy na życie i zaczęłam szukać pracy. Tak trafiłam do Czarnej Białostockiej, gdzie działał Agromet, czyli fabryka wyrobów precyzyjnych. Na początku pracowałam przy narzędziach rolniczych, wkręcałam małe śrubki do maszyn. Po roku, jak wróciłam z urlopu, skierowali mnie na wydział W6, który był wtedy zakładem zbrojeniowym.

Tam była produkcja trotylu. Pilnował tego wydziału strażnik, była druga brama. Obowiązywała przy niej kontrola, jak wychodziło się z pracy – czy czegoś się nie wynosi.

Budynki było obłożone ziemnymi wałami, tak że nie było ich widać. Dachy miały lekką konstrukcję na wypadek wybuchu. Raptem zajęłam się trotylem. Wozili nas do zakładu ze stacji specjalnymi autobusami. Każdy był na tyle wystraszony, że nie mówiło się o tym, co robimy w pracy. Podpisywaliśmy taki dokument, że nie będziemy mówić nikomu. Człowiek żył pod presją. W zakładzie był majster, który rozdzielał pracę.

To nie była lekka praca. Miała swoje efekty uboczne. Przez cały czas, jak pracowałam przy trotylu, to zawsze miałam gorzko w buzi.

Jak piłam herbatę, czy jadłam kanapkę, czułam tę gorycz. Wszystko było gorzkie. Do tego chociaż człowiek po pracy się przebierał, to wszystko, co nosił na sobie pod spodem, robiło się rude. Tak jakby jakiś pył z potem przechodził na ubrania. Tam w zakładzie były opary. Jak wychodziliśmy, to włosy mieliśmy rude. Ludzie z innych wydziałów mówili, że wychodzą ci z W6”.

Dwie podobne do siebie kobiety, matka i córka
Pani Irena z córką Sylwią, sołtyską Polanek. Na półce "Chłopki" Joanny Kuciel-Frydryszak

Pytam panią Irenę, czym dokładnie zajmowała się w Agromecie, a w odpowiedzi słyszę:

„Robiłam w pracy kostki trotylu, czterdziestogramowe, kilogramowe, pięciokilowe. Te kostki musiały być bez dziurek. Gładkie. Najpierw trzeba było sobie przygotować ten trotyl. Był sypki. Potem na mąkę zgnieść i szpachelką zasypywało się dziurki. Potem przejeżdżało się nim po takim żelazku. Do skrzynki wchodziło po 40 kostek czterdziestogramowych. Normą było zrobienie sześciu takich skrzynek w czasie jednej zmiany.

W innych częściach zakładu kobiety zawijały trotyl w przezroczysty pergamin, wsadzało się zapalnik, bo była w tych kostkach dziurka, naklejało kółeczka. To też częściowo robiłam. W czasie zmiany nie wychodziło się prawie na podwórko. Człowiek starał się zrobić dniówkę.

Myślałam: trzeba pracować, choć bez tej pracy świat by się nie zawalił

Dużo ludzi do tych zakładów przyjechało z różnych stron Polski. Mieszkali w hotelu robotniczym. Teraz jak myślę, czy musiałam to robić, to wiem, że mogłam tej pracy zaniechać. Świat by się bez niej nie zawalił. I byłoby lżej. Ale taką już miałam mentalność, że trzeba pracować. Potem zakłady zlikwidowali. Osoby, które ze mną pracowały, poumierały na raka. Szkodliwość tej pracy była bardzo duża, ale nikt się tym wtedy nie przejmował. Pamiętam, że po zmianie zawsze bolała mnie głowa. Jak przestałam pracować przy tym trotylu, to ból głowy zniknął”.

Pani Irena tak wspomina lata pracy w fabryce:

„Cały czas chodziłam zmęczona. A w domu też było co robić. Posprzątać, ugotować, zająć się dziećmi. Nie dość, że musiał człowiek to wszystko robić, to nawet jak wieszał wyprane pieluchy tetrowe, to musiał się liczyć z tym, że sąsiadka będzie na nie patrzeć, czy czyste. Tu mówiło się, że poznasz gospodynię po tym, jak wygląda wszystko wokół domu. Robiło się to nie tylko dla siebie, ale żeby ludzie nie gadali. Zamiatało się podwórko. Do lasu też się szło po coś. Dostawało się wiadro, takie dziewięciolitrowe, i szło z sąsiadką i małymi dziećmi po jagody. Gorąco, owady gryzą, dzieci płaczą i chcą wracać.

Po co to było?

Nie rwałam się do tych zbiorów. Na maliny też się tutaj chodziło. Dla mnie najgorszym doświadczeniem było to, jak bardzo zachorowało mi jedno z dzieci. Wzięłam wtedy rower, żeby pojechać na nastawnię kolejową i poprosić o telefon. Chciałam zadzwonić z Machnacza po pogotowie. Dojechałam na miejsce i poprosiłam pracownika kolei, żeby wezwał karetkę do Polanek do ciężko chorego dziecka. A on pyta, czy ja pracuję na kolei. Odpowiedziałam, że nie. Jak to usłyszał, to nie zadzwonił. Prosiłam, a on się uparł i odmówił. Człowieczeństwa żadnego w tym nie było”.

Co będzie z drogą do Polanek?

A jak teraz wygląda życie w Polankach? Moja rozmówczyni zauważa:

„Dziś w Polankach pojawiło się parę nowych osób. Kupiły tu domy i działki. Mamy jednak też rodziny, które mieszkają od czterech pokoleń. Może to nie jest bardzo długa historia, ale jednak są i babcie, i ich dzieci z wnukami. Polanki się nie wyludniają jak inne miejscowości w okolicy. Nie wiemy tylko, co się stanie z drogą do Polanek, bo będzie modernizacja linii kolejowej i większość obecnych przejazdów zamkną. I ta droga, którą dziś dojeżdżamy, zostanie od nas odcięta. A z drugiej strony mamy drogę leśną, która nie należy do gminy. Dlatego ma powstać nowa droga”.

;
Na zdjęciu Paweł Średziński
Paweł Średziński

Publicysta, dziennikarz, autor książek poświęconych ludziom i przyrodzie: „Syria. Przewodnik po kraju, którego nie ma”, „Łoś. Opowieści o gapiszonach z krainy Biebrzy”, „Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych, „Rzeki. Opowieści z Mezopotamii, krainy między Biebrzą i Narwią leżącej" i "Borsuk. Władca ciemności. Biografia nieautoryzowana".

Komentarze