W Wieliczce młoda kobieta opowiedziała, jak w ciąży bała się, że urodzi córkę i przekaże jej traumy, których nie rozumie. Ale przeczytała “Chłopki” i zaczęła rozmawiać z mamą i babcią. I wszystko, z czym nie mogła sobie dać rady, zaczęło jej się układać. O spotkaniach z czytelniczkami rok po wydaniu “Chłopek” rozmawiamy z Joanną Kuciel-Frydryszak
“Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak wyszły w maju 2023 roku. Od tego czasu autorka jeździ po Polsce na spotkania autorskie. Do – jak mówi – coraz mniejszych miejscowości. Spotkań było już dobrze ponad sto. Ludzie nadal przychodzą tłumnie. Cały czas opowiadają o swoich chłopskich korzeniach. I rozmawiają o tym, co ta książka naprawdę znaczy i jak nas zmienia.
“Chłopki” są opowieścią o życiu kobiet na wsi przed II wojną światową. Powstały na podstawie relacji zebranych w rodzinach, spisanych przez same bohaterki i opowiedzianych przez ich potomkinie i potomków. Historie kobiet, świat widziany oczami kobiet. Świat, na który nie byliśmy przygotowani, bo oficjalna opowieść o Polsce przedwojennej to była Gdynia i Centralny Okręg Przemysłowy. „Adria”, panie w kapeluszach, elegancka Warszawa. No i może film “Znachor”.
A najlepsze, że prywatnie doskonale wiedzieliśmy – przynajmniej ci, którzy ze wsi się wywodzą – że “m.ż.G.s.r.” (jak Antoni Słonimski skracał w przedwojennych felietonach zdanie “mimo że Gdynia się rozbudowuje), Polska XX-leciu międzywojennym nie wyglądała tak pięknie jak w czytankach. A życie kobiet na wsi to była bieda, często głód, niekończący się znój, przemoc i poniżenie. Tylko – o czym też nie mówiliśmy – one się na to nie zgadzały. Uruchomiły zmianę, która trwa do dziś i z niej korzystamy. O tym rozmawiamy.
Agnieszka Jędrzejczyk, OKO.press. Nakład “Chłopek” to było 10 tys. egzemplarzy?
Joanna Kuciel-Frydryszak*: Tak to szacował wydawca. I był to duży nakład. Ale teraz sprzedaż wydania papierowego, audiobooków i e-booków przekroczyła 430 tys. egzemplarzy.
Mówiąc szczerze, dopiero się z tym oswajam.
Zaczęło się równo rok temu, na festiwalu Góry Literatury. Spotkanie o “Chłopkach” organizatorzy zaplanowali w środku tygodnia, na pięknym tarasie widokowym, a do tego z powodu burzy w ostatniej chwili zmieniono miejsce na restaurację w pobliskim Radkowie. Pomyślałam, że nawet trzy osoby nie przyjdą. A przyszło tyle, że ludzie nie zmieścili się w dużej sali i trzeba było zrobić transmisje wideo do drugiej. Tam się po raz pierwszy okazało, że ta książka jest czymś więcej niż książką.
Rok później, dosłownie kilka dni temu, znów na tym festiwalu kilka godzin podpisywałam książki i słuchałam rodzinnych opowieści, które często zaczynały się tak: „wiem, że pani to słyszała tysiąc razy, ale to jest naprawdę o mojej babci”. Potrzeba dzielenia się własnymi historiami wciąż nie gaśnie.
Czym są “Chłopki”, jeśli nie tylko książką?
Ludzie na spotkaniach pytają mnie o to samo, a ja nie mam odpowiedzi. Sama ich pytam: “Dlaczego w małej miejscowości na spotkanie przychodzi 200 osób i tak jest od 14 miesięcy. Co to jest?
Przecież ja tylko napisałam książkę”.
Aż w Białymstoku jedna pani powiedziała, że źle pytam. Bo to nie chodzi o książkę, ale o fakt społeczny. Tylko że ja nie do końca czuję się sprawczynią tego faktu.
Może odpowiedź dają same spotkania?
Byłam przed tygodniem na takim spotkaniu w Olsztynie. Upał, klimatyzacja nie daje rady. Duża sala mediateki wypełnia się pół godziny przed spotkaniem. 10 minut przed organizatorzy, którzy byli przygotowani na naprawdę dużą frekwencję, zaczynają gorączkowo dostawiać krzesła i siedziska. Ludzie domagają się, żeby siadać ciaśniej. Ustawiają się w kolejce po zakup książki. „Drogo – mówi jedna pani – ale kolejka w mojej bibliotece jest taka, że już nie chcę czekać. Zdążyłam już przeczytać »Służące do wszystkiego tej samej autorki «. Zna to pani?”.
Na sali są ludzie młodzi i starzy. Głównie kobiety. Czytelniczki, które w dyskusji o książce chcą zaproponować swoją analizę albo perspektywę „etnologiczno-antropologiczną”. I czytelniczki, które po prostu przyszły, żeby dać świadectwo. Podziękować.
Po prawie dwóch godzinach dyskusji ustawiamy się w kolejce po autografy. Ta kolejka będzie stać półtorej godziny, ale czas szybko minie, bo będziemy sobie w niej opowiadać swoje historie rodzinne. I, co ciekawe, nie tylko chłopskie, ale np. urzędnicze, mieszczańskie – tylko już pozbawione oficjalnej opowieści o polskiej martyrologii i kochającej się polskiej rodzinie.
„Babcia trochę opowiadała, nie dopytałam, dziś jest za późno – dzięki »Chłopkom« lepiej teraz rozumiem, skąd jestem”.
“Mój Boże, jaką myśmy drogę przeszli”.
Dostałam po tym spotkaniu w Olsztynie piękny list od pani o rodowodzie ziemiańskim. Jej babka trafiła w 1940 roku na Sybir. Ta pani pisze, że „Chłopki” to lustro także dla jej rodziny. Pozwoliły jej zrozumieć, że i jej babce odebrano prawo do edukacji, miłości, wyboru drogi życiowej.
Zobaczyła historię wyjętą z oficjalnej narracyjnej ramy, w której sprawy “domowe” i kobiece nie są tak istotne jak te “publiczne”, męskie.
Więcej. Ona zrozumiała, że ten los sprawił, że babka przekazała swoim dzieciom to samo co chłopskie babki: że mają się uczyć, iść do przodu, zapanować nad swym losem.
Marta Strzelecka, autorka „Ziemianek”, powiedziała mi, że na jej spotkania przychodzą ludzie po lekturze „Chłopek”. Bo to „Chłopki” uruchomiły taką masową potrzebę przyjrzenia się historiom rodzinnym. Książka odkleiła się od czasu (międzywojnia) i grupy społecznej w stronę zastanowienia się nad przeszłością naszych rodzin i relacjami klasowymi.
I nie tylko.
Ale między innymi też. Po komunie różnice klasowe się odtwarzają i konfigurują od nowa, lecz część ludzi tego nie zna. Dlatego „Służące do wszystkiego” były takim szokiem. Tych relacji w ogóle nie znaliśmy, choć przecież je jakoś dziedziczymy. To jest w nas.
Spotkanie w Olsztynie było niezwykłym przeżyciem. Ale oglądałam też kilka nagrań dostępnych w sieci. To nic niezwykłego – po prostu spotkania czytelników z pisarką.
Dosyć szybko zorientowałam się, że spotkania o „Chłopkach” nie mogą być rejestrowane. Ludzie muszą mieć poczucie bezpieczeństwa, kiedy mówią o intymnych sprawach. Owszem, zdarzają się spotkania, które mają charakter inteligenckiej analizy. Docieka się na nich, w jakim stopniu te nasze historie są typowe, czy są „statystycznie” znaczące.
Bo to nie jest oficjalna historia Polski. Nawet ta ludowa.
Jeden pan na spotkaniu w Gdyni powiedział „To nas jest aż tylu?”. I z tym się mierzymy na tych spotkaniach.
Czyli jest jak w Olsztynie?
Najczęściej. Bo rzeczywiście spotkania dzielą się na trzy części
Najpierw jest to rozmowa z prowadzącą/ym spotkanie. Jeśli ona/on zaczyna dzielić się osobistą historią, to otwiera innych. I wtedy jest mocno. Ludzie zaczynają opowiadać, rozmawiać ze sobą. I to jest część druga. A potem jest ta kolejka po autograf, o której mówiłaś. Widziałam, jak w to wsiąkłaś w Olsztynie. Ja niestety nie mogę w tym uczestniczyć, podpisuję książki. Ale widzę od swojego stoliczka, jak kobiety wymieniają się telefonami, kontaktami. Odkrywają wspólnych znajomych. Przede wszystkim jednak opowiadają: „ja miałam tak samo”. I powstaje wspólnota, co mnie niesłychanie zachwyca. To jest leczące.
Odnaleźć się z podobnymi do siebie, to jest sens literatury. „Mam tak samo, tylko nie umiałam tego powiedzieć”.
To jest główna refleksja z tych spotkań, prawda? I jeszcze, że „nie wierzyłam babci”.
Tak reagują osoby starsze. Jedna pani z Obornik Śląskich dziękowała za książkę, „bo wnuki jej nie wierzyły”. Ale też mówią, że tak po prostu było: „Ile ja się tego nasłuchała w życiu” – powiedziała seniorka we wsi Płużnica. Na spotkaniu w Beskidach czytelnik powiedział: „ja to wszystko znam od babci, tylko nie wiedziałem, że to jest ciekawe”.
Mówiliśmy o tym, ale w domu. I się nie chwaliliśmy – bo to nie pasowało do oficjalnej układanki.
W Poznaniu – spotkanie było w teatrze, sala pełna ludzi – czytelniczka powiedziała, że wysłała ją 90-letnia mama i jej siostry, bo one nie mogą się nadziwić, że ktoś o nich napisał książkę. Wszyscy bili jej brawo.
Widziałam w Olsztynie. Ktoś wstaje, dziękuje za książkę i sala klaszcze. Bo ta osoba dziękuje także w ich imieniu.
Przyjeżdżają z daleka, mówią „tak, to my”. Dziękują, że o nich ktoś opowiedział. Potem idziemy dalej.
Na spotkaniu w Łagowie pewien pan zaczął: „oczywiście ja pani książki nie przeczytałem”. Przyszedł, bo chciał zobaczyć, kim jest autorka, której książka tak pochłonęła jego żonę, że mu chciała fragmenty czytać w łóżku. „Ale tu, na spotkaniu, zrozumiałem, że pani pisze o mojej babci analfabetce i mamie, która karmiła mnie zupą pomidorowa, ale zupełnie ze mną nie rozmawiała”.
Zapadła cisza, a dopiero potem brawa. On utrafił w istotę, coś bardzo ważnego – to, jak wygląda prawdziwy kontakt w wielu polskich rodzinach.
W Wieliczce młoda kobieta opowiedziała, jak w ciąży bala się, że urodzi córkę i przekaże jej traumy, których nie rozumie. Ale przeczytała „Chłopki” i zaczęła rozmawiać z mamą i babcią. I wszystko to, z czym nie mogła sobie dać rady, zaczęło jej się układać. Urodziła dziewczynkę.
To jest tak poruszające, że trudno komentować.
Ludzie opowiadają swoje historie. Tym, którzy nie chcą mówić o tym publicznie, zostawiam adres mailowy i piszą do mnie.
Zobacz – to są te głosy, którymi mogę się podzielić, bo mam na to zgodę:
“Czytałam szybko, wręcz zachłannie, myśląc przy tym o tej części naszej ludzkiej historii, która długo pozostawała niewypowiedziana. Jakby była nieważna, jakby nie było o czym mówić. W pewnej chwili zaczęłam głośno płakać. Po wielu minutach, gdy łzy wysychały, czułam poza wszelką wątpliwość, że tam, w tych opowieściach, jest MOJA HISTORIA.
I to:
“Długo mogłabym pisać o wszystkich strunach, które ta książka we mnie porusza. Myślę sobie, że to przepiękna rzecz tak namalować portret wszystkich tych zapomnianych, chyba celowo pomijanych przez historię. Uważnić je, nadać im kształt, ciężar i miejsce w przestrzeni i czasie”.
Albo to: “Mnóstwo opowieści Babci traktowałam z przymrużeniem oka lub „cenzurowałam” – uważałam, że muszą być podkoloryzowane, że to niemożliwe, żeby ludzie tak się zachowywali, tak mówili... [Tymczasem ona] miała marzenia – pisała wiersze, malowała – ale tylko do szuflady, w nocy, kiedy nie mogła spać”.
Często ktoś podchodzi z książką i nie jest w stanie słowa powiedzieć, z obawy, że się rozpłacze. Do Obornik przyjechała z córką stareńka, bardzo schorowana pani. I tak bardzo się rozpłakała po spotkaniu, że się wystraszyłam, że coś jej się stanie.
W Kaliszu jeden pan powiedział, że jego ojciec płakał, jak czytał. To słyszałam zresztą kilka razy. Że „tato płakał”.
Pamiętam dziewczynę w Białymstoku, która po prostu kucnęła koło mnie. Nie była w stanie mówić.
To są ludzie, którzy często przyjechali na spotkanie z daleka. Są wycieczki z klubów wiejskich, stowarzyszeń.
Z klubów gospodyń wiejskich.
O tak. Opowiem ci o Płużnicy. Chciały przyjechać na spotkanie w Toruniu, wynająć autokar. Ale wejściówki na spotkanie były rozdawane tylko indywidualnie. Tak trudno je było zdobyć, że aż lokalna "Wyborcza” o tym napisała.
Panie z Płużnicy napisały więc do mnie wprost: “Prosimy podać warunki, na których pani zgodzi się do nas przyjechać”. Odpisałam, że możemy się spotkać przy cieście. No to na miejscu czekał na mnie kosz najwspanialszych przetworów i dwie blachy wypieków.
Spotkanie zorganizował komitet powołany specjalnie do tego celu. Same kobiety. Zebrały we wsi zdjęcia rodzinne, zrobiły z tego wystawę – wcześniej nikomu to do głowy nie przyszło. To były młode, aktywne kobiety. Wnuczki, a raczej prawnuczki „Chłopek”. I były tak szczęśliwe, że się im udało, że potrafią to tak zorganizować.
Trzy pokolenia minęły, a one wciąż muszą udowadniać, że potrafią.
Samo spotkanie było przewspaniałe. I wyjątkowe – bo to mała wspólnota, ludzie się znają. Nie jesteś anonimowa jak na 350-osobowym spotkaniu w Poznaniu.
Seniorka na wsi, emerytowana nauczycielka, opowiadała, jak słuchała opowieści swojej babci. I ciągle wracała tam opowieść koleżanki babci, jak raz nie poszła na odrobek do księdza, bo miała malutkie dzieci w domu.
I ksiądz przyszedł po nią z batem i ją wychłostał.
Ta pani w tych opowieściach wrastała, to było dla niej normalne. Ale ja, reporterka, która myślała, że wszystko, co najgorsze, już opisała, byłam wstrząśnięta. Czasem nawet myślę, że pewnych rzeczy może lepiej nie wiedzieć ....
W Lublinie czytelnik opowiedział historię swojej babci, oddanej z powodu z biedy w wieku sześciu lat na służbę do dworu. Wybuchła wojna, państwo wyjechali, a to dziecko zostawili, bo przecież „nie ich”, rodzice też uciekli. Dziewczynka została sama, zdana na siebie. Na szczęście rodzice odnaleźli się.
Ta pani jeszcze żyje, ale tą historią dzieliła się tylko może z dziećmi. Bo to nie nadawało się do opowiadania. Jej wnuk obiecał mi przysłać jej relacje. Niestety, nie odezwał się.
Chcesz o Kaliszu?
Tak
To było w kwietniu, a organizatorzy wiedzieli, że w sali bibliotecznej wszystkich chętnych nie pomieszczą. Więc zrobili spotkanie w ogrodzie, zbierając w okolicy tyle krzeseł, ile się da. Ogłosili, że każdy się zmieści – co nie jest standardem. Nawet przy większych salach ludzie często odchodzą z kwitkiem (w Siedlcach tak było przed miesiącem).
Dojeżdżam do Kalisza, a że miasta nie znam, zaczynam szukać, gdzie to spotkanie. I nagle widzę strumień ludzi idących w jednym kierunku. Zrozumiałam, że to tam.
Krzeseł zabrakło, część ludzi stała. Atmosfera była wspaniała, wspaniała prowadząca, ogromnie zainteresowani ludzie, którzy się włączali do rozmowy. A potem jeszcze chcieli mi coś ofiarować. Bibliotekarz florysta przygotował mi bukiet z ogrodu-dzieło sztuki. Inny przygotował mój anagram.
W Olsztynie też był osobiście wykonany dar – na pamiątkę spotkania.
Zawsze brakuje mi na to słów. To też dowód, jak wielkie jest zaangażowanie w tę książkę.
Jeszcze miało być o Siedlcach.
O tyle były zaskoczeniem, że to miast głosujące na PiS i bardzo konserwatywni mieszkańcy. Ale przyszło bardzo dużo ludzi. W sumie chciałabym wiedzieć, czy rzeczywiście ta książka łączy ludzi ponad politycznymi podziałami, ale nie wiem, jak to sprawdzić.
To było jedno z tych spotkań, na które przyszli bohaterowie książki, tak jak ty, w Olsztynie. W Siedlcach pojawiła się duża reprezentacja, córki i wnuki pani Joanny Krasuckiej. Tej, w której domu na futrynie wisiała dyscyplina, i której matka mogła poślubić ojca, bo spadła z huśtawki, połamała nogi i wtedy już mogła wyjść za biedaka, którego wcześniej rodzina odrzucała. Pamiętasz?
Jasne. Strona 98.
To tak działa, że jak ludzie odnajdują swój teren w książce, to przychodzą. Jest w książce opisana rodzina z Margonina – to na spotkanie w Chodzieży przyjechało pół tamtej wsi. To ta rodzina, której ziemniaki zamarzły w piwnicy, ale też je zjadła.
O nich jest od strony 235.
Spotkanie zapamiętałam, bo ta społeczność ma duże doświadczenie w prowadzeniu rozmowy i słuchaniu się. Tam wyszedł też głębiej zakopany temat antysemityzmu wiejskiego. Pojawiły się relacje o babci czy teściowej antysemitce.
Ludzie mówią o wstydzie związanym z pochodzeniem. To też często powracający motyw. Że nie należy się przyznawać, że nie ma co gadać, bo wieś to smród i tyle. W sumie ludzie, którzy ze wsi nie wyjechali, mają z tym mniejszy kłopot. Łatwiej przyznają się do sukcesu. Jedna pani powiedziała, że dzięki temu, że jest ze wsi, umie tyle rzeczy. Umie np. prowadzić traktor.
“Chłopki” nie są nie tylko o tym, jak kiedyś było, ale kim teraz jesteśmy. A jesteśmy z tego marzenia o butach, które pozwala pójść do szkoły i zmienić życie.
Czytelniczka w Siedlcach powiedziała o swojej mamie, która umie się tylko podpisać i teraz ćwiczyła ten podpis, żeby moc zagłosować w wyborach do Parlamentu Europejskiego. “A ja mam studia wyższe, zaś córka – doktorat. Taką drogę przeszliśmy” – powiedziała.
Myśmy do tej pory tego nie zauważali – stąd te opowieści, że wszystko zawdzięczamy sobie, bo w latach 90. pracowaliśmy po 30 godzin na dobę...
...i mieszkaliśmy w jeziorze
A to nieprawda. Sukces zawdzięczamy tamtemu pokoleniu. A ponieważ tego nie widzimy, nie czujemy też potrzeby spłaty tego długu. Wobec tych, którzy idą tą samą drogą, po nas.
Mój dziadek (1888-1958) uznawał się za poddanego Austro-Węgier. Mawiał podobno „Za nieboszczki Austrii”, a do dzieci – „ta wasza Polska”. Bo to jego dzieci, moja Mama i jej rodzeństwo, zmienili tożsamość i wybrali Polskę.
Tę prześnioną rewolucję opisywał przed dekadą Andrzej Leder.
Ale opowiadał to „od góry”, systemowo. A „Chłopki” utkane są z mikrohistorii. Dzięki temu łatwiej zrozumieć, że myśmy nigdy sobie nie powiedzieliśmy, że jesteśmy potomkami migrantów. Ludzi z takim doświadczeniem. Że oni tu przyszli, pokonali „taką drogę”.
Właśnie. Zmienili swoje życie. Nauczyli się innego języka, obyczajów, trybu życia. Często zapłacili za to zerwaniem więzi, bo przestawali być ludźmi „ze wsi”, „tutejszymi”. Ale „w Polsce”, w mieście nadal czuli się obco. Tak było też w Twojej rodzinie.
Zrozumiałam to dopiero, kiedy wysłuchałaś mojej opowieści (s. 449).
Z perspektywy moich bohaterek to zawsze była przeprawa, bardzo daleka droga. Do pracy za granicę albo do miasta. W obu wypadkach oznaczało, że przyjmowały nową tożsamość, a usuwały starą, bo ona zdradziłaby, że nie są stąd.
“Chłopki” pozwalają nam sobie to wszystko uświadomić. Eksperci mówią o Polakach, że nie jesteśmy przygotowani do rozmowy o inności. Ale jak mamy być, skoro własną inność ukryliśmy? Francuzi rozumieją już trochę absurd szkolnych czytanek, które głoszą “Nasi przodkowie, Gallowie”. Choć wielu Francuzów z Gallami nie ma nic wspólnego. My za to ciągle udajemy potomków husarzy.
I, żeby było zabawniej, wbił nam to do głowy PRL. To on przejął tę szlachecką narrację i z niej uczynił narzędzie tworzenia wspólnoty i wykluczania. Świetnie to opisują Rafał Smoczyński, Tomasz Zarycki w “Totemie inteligenckim”.
Nowa tożsamość łączy się z niepewnością. Pierwsze pokolenie niepewnie czuło się w mieście. Kolejne niby jest pewne swego w kraju, ale kiedy pojedzie do Europy, to boi się kompromitacji w kontakcie z kranem w toalecie na stacji benzynowej. Bo się wyda, że nie jesteśmy “stąd”.
Rozmowa o “Chłopkach” jest też rozmową o tym nieuświadomionym wyobcowania. O tym, że zamiast być dumnym z dokonań naszych przodków, boimy się zdemaskowania. Socjolog Józef Chałasiński już przed wojną pisał, że poczucie wykorzenienia i wyobcowania, skutkuje poczuciem wyższości.
Jak pomyśleć, to jest mechanizm, który objaśnia także to, co nas tak dręczy. Obojętność wobec tego, co dzieje się na granicy białoruskiej. Wobec „nie naszych”, bo wciąż czujemy, że to my mamy za mało i czujemy się nienasyceni, choć nigdy dotąd nasze rodziny nie żyły na takim poziomie.
“Chłopki” kończą się zdjęciem z chrzcin mojej Mamy w 1938 roku (s. 467).
Opisane jest moimi słowami: “babcia ma na sobie ciemną suknię i korale, niektórzy goście nie mają butów (...). Dzień dobry, to my”.
Kiedy Mama to przeczytała, długo milczała, ale w końcu powiedziała: “To nie tak”.
Chłopcy bez butów nie są gośćmi. Goście na chrzcinach musieli mieć buty, więc jak ktoś ich nie miał, gościem nie był. Ci chłopcy przybiegli na wieść, że będzie robione zdjęcie. Mówiono o nich “a, to jacyś, którzy przyszli”.
Ja tych różnic zupełnie już nie czuję. Nie wiążą się u mnie z poczuciem wstydu czy godności. Ale zaczęłam się zastanawiać, czy to jeszcze jakoś we mnie nie siedzi. Nie wpływa jakoś na to, jak widzę świat.
“Jacyś, którzy przyszli”. Mocne. Dobrze, że o tym rozmawiacie. Wszyscy musimy to przepracować. Bo bez tego nikomu naprawdę nie pomożemy i nie spłacimy długu.
Zmiana się cały czas obywa. Trudno mi ocenić skalę. Ale spotkania o “Chłopkach” cały czas się toczą. Na Instagrama ludzie zaczęli wrzucać zdjęcia swoich babć w chustce. Widziałam też pod hasztagiem #Chłopki przepiękny tatuaż przedstawiający kobietę w chustce.
Jestem z pokolenia, które o tatuażach myśli jak najgorzej – ale ten jest naprawdę zachwycający.
* Joanna Kuciel-Frydryszak. Dziennikarka i pisarka. Autorka książek: “Słonimski. Heretyk na ambonie”, Warszawa 2012, “Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie”, Warszawa 2017, “Służące do wszystkiego”. Warszawa 2018, “Chłopki. Opowieść o naszych babkach”, Warszawa 2023
Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022, nagrody Amnesty International, i Lodołamacza 2024 (za teksty o prawach osób z niepełnosprawnościami)
Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022, nagrody Amnesty International, i Lodołamacza 2024 (za teksty o prawach osób z niepełnosprawnościami)
Komentarze