„Zaskoczyło mnie, że w ostatnich latach rząd zaczął bać się kabaretu. Nawet tego rozrywkowego, karnawałowego. Myślę, że to był ruch samobójczy” – mówi Olga Drenda, autorka książki o związkach humoru z polityką „Słowo humoru”
Z Olgą Drendą o jej książce „Słowo humoru” i o humorze w polityce rozmawia Jakub Wojtaszczyk.
Jakub Wojtaszczyk, OKO.press: Jeszcze przed oficjalnym ogłoszeniem wyników tegorocznych wyborów, czołowi przodownicy śmieszkowania Make Life Harder w swoim specyficznym stylu „panikowali”, że nie będzie memów, bo poseł Zjednoczonej Prawicy Janusz Kowalski najprawdopodobniej nie dostał się do Sejmu. Czy w spokojniejszych czasach satyrze tępią się kły?
Olga Drenda: Poseł Kowalski reprezentuje specyficzny typ uprawiania polityki, który właśnie ma unieszkodliwić ewentualną satyrę. Słynie z robienia z siebie kompletnego klauna, co sprawia, że wszelkie żarty bledną przy oryginalnych wyczynach. Napędzało mu to TikTokową popularność. Elektorat posła odbierał jego działania jako robienie sobie jaj z opozycji. Budził podziw.
Z drugiej strony zdarzały się momenty, w którym przekraczał granicę żenady i ośmieszał się realnie. Na przykład, kiedy słowa profesora Andrzeja Horbana, że „nóż mu się w kieszeni otwiera”, Kowalski uznał za groźbę karalną.
W swojej książce „Słowo humoru” piszesz, że błazenada polityczna to zasłona dymna. To przykład Kowalskiego?
Tak. To temat dobrze zbadany szczególnie w Stanach Zjednoczonych, rozpisywał się o tym już James Fenimore Cooper w swoich traktatach o zagrożeniach dla młodej demokracji. Jego zdaniem politycy-demagodzy chętnie wykorzystywali w ten sposób wizerunek „swojego człowieka”, kogoś spoza polityki. Robili to dla własnych korzyści i po to, by podważać wiarę w prawo i instytucje. Chyba każdy amerykański prezydent stara się uśmiechać, pokazywać „ludzką twarz”, skracać dystans. Ale ostentacyjne wygłupy są bardziej przewrotne – mają tworzyć fałszywe poczucie więzi i wtajemniczenia, jakoby „normalny, fajny facet” był wykluczany przez „sztywniaków, jajogłowych z elity”, choć sam często do tej elity należy.
Do czego dziś służy taka formuła?
Do „zaciemniania kodu”, generowania chaosu. Im więksi politycy, tym częściej rozpylają zasłonę dymną. Wyżyny skuteczności osiągnął Donald Trump za czasów swojej prezydentury. Puszczał głupiego tweeta, aby odciągnąć uwagę od decyzji, mających dużo większy wpływ na działanie państwa.
Czy nasza rzeczywistość polityczna jest bekowa?
Jednocześnie jest smutna i śmieszna. Nagromadzenie absurdalnych wiadomości jest bardzo duże. Wystarczy spojrzeć na nagłówki, by mieć wrażenie, że żyjemy na innej planecie. Ostatnio byłam pod wrażeniem włamywacza, który podawał się za manekina, pewnie jak my wszyscy. Podejrzewam jednak, iż to kwestia selekcji, a trochę też komponowania nagłówków („Śnieg spadł tam, gdzie nie powinien”).
W dowolnym innym kraju, przy odpowiednim kącie spojrzenia, będzie podobnie. Zdarza mi się, czytając międzynarodowe wiadomości, myśleć: „Przebili Polskę”, albo raczej uświadamiam sobie, że jesteśmy jednak w światowej normie. Pamiętam z niedawnych kuriozów niesławną węgierską inwestycję ze ścieżką w koronach drzew. W celu jej budowy wycięto najpierw wszystkie drzewa. Chodziło oczywiście o fundusze europejskie i o pokazanie, że lokalna władza „coś robi” – prawdziwy „miś”, którym otwieramy oczy niedowiarkom.
Polityczny mem lub żart tylko ośmiesza czy może też ocieplać wizerunek?
Ociepla, ale to grząski grunt. W ten sposób budowanie sobie sympatii bardzo łatwo może przechylić się na negatywną stronę i stać się przyczynkiem do kompromitacji. Przykładem są obaj nasi ostatni prezydenci. Bronisław Komorowski słynął z gaf. Wybaczano mu je, bo pasowały do wizerunku niegroźnego, konsolacyjnego wujcia. Pomyłki to ludzka rzecz. Ale pod koniec kadencji okazało się to jego zgubą. Przeciwnicy wytykali mu potknięcia.
Podobnie z prezydentem Andrzejem Dudą, który prężnie działa w social mediach. Jego aktywność polegała również na budowaniu wizerunku wujcia, który da się lubić. Była skuteczna tylko do pewnego stopnia, „Ostry cień mgły” był już krokiem w stronę kompromitacji.
Czy polski humor polityczny lepiej ma się po liberalnej stronie?
Bojowe, zaprzysięgłe elektoraty mają cienki żart, niezależnie od orientacji politycznej. Konserwatyści mają humor rysunkowy Cezarego Krysztopy czy monologi Jana Pietrzaka, liberałowie mają SokZBuraka. Łączy je toporna retoryka. Nie jest to satyra, tylko wytykanie paluchem. Szczyty wyrafinowania tam to przekręcenie czyjegoś nazwiska, wykadrowanie głupiej miny czy fakt, że ktoś jest gruby.
Podobno humor liberalny jest bardziej ironiczny, panuje taki utarty pogląd. Przeczy mu angielska tradycja – tam często wielcy ironiści, jak G.K. Chesterton, byli konserwatywni.
Tamtejsza publicystyka pielęgnuje tradycję sarkazmu i ciętej riposty bardziej po konserwatywnej stronie. Ale wydaje mi się, że to może wpływać na całokształt.
W Polsce być może humor liberalny jest faktycznie częściej inteligencki. Jest w nim więcej rafinady, zorientowania na kumatego odbiorcę, który będzie rozumiał pewne kody. To nie zawsze jest śmieszne, często nawet pretensjonalne. Ale najważniejsze jest to, że ten podział w Polsce jest umowny, bo rdzeń najbardziej masowego humoru ma właśnie inteligencki rodowód.
Tymczasem po II wojnie światowej ten rodzaj humoru w Polsce stał się czytelny dla wszystkich, prawda?
Pisał o tym Ryszard Marek Groński w swojej historii powojennego kabaretu „Od Siedmiu Kotów do Owcy”. Zauważył, że ówczesny kabaret, tworzony przez inteligentów, był demokratyczny. Jego mocą – jak np. u Gałczyńskiego, Osieckiej czy w Kabarecie Starszych Panów – było ofiarowanie odbiorcom symbolicznego biletu wstępu do nieco wyższej klasy, wyrównania prestiżu. Za sprawą wspólnego śmiania się, ludzie czuli się „awansowani”, niezależnie od pochodzenia. Nie było tam patrzenia z góry.
Jeżeli zapamiętamy, że przez 50 lat ten rodzaj humoru był prezentowany w ogólnopolskich mediach, to trudno podzielić go na rubaszno-konserwatywny i skomplikowany, ironiczny liberalny. W Polsce to pole gry będzie bardziej płaskie.
W „Słowie humoru” zauważasz też, że za PRL-u śmiano się z podobnych rzeczy, bo mieliśmy jedną telewizję. Po transformacji mediów było więcej, a więc humor się rozproszył…
Obraz zdecydowanie się zróżnicował. Pojawiły się nie tylko nowe kanały telewizyjne, ale też nowe formaty, jak sitcomy czy komedie gangsterskie. Kabaret przestał posługiwać się językiem ezopowym, bardziej przeszedł w stronę farsy, choć jego teatralny wariant nadal jest ceniony.
Zaskoczyło mnie, że w ostatnich latach rząd zaczął bać się kabaretu. Nawet tego rozrywkowego, karnawałowego. Myślę, że to był ruch samobójczy. Kiedy z Polsatu, a jest to telewizja środka, wycofano niektóre skecze kabaretu Neo-Nówka (a później kolejnych grup), pojawiło się poczucie cenzury, a co za tym idzie antypatii do władzy.
Może to wydawać się mało istotną sprawą, ale kabarety są u nas bardzo popularne i mają szeroką widownię. Żarty nie są zorientowane na jeden typ wyborcy. Uderzają przekrojowo. Dlatego w momencie, kiedy ktoś próbuje nadzorować to, z czego wolno nam się śmiać, odruch niechęci pojawia się z automatu. Skecze Neo-Nówki stały się „towarem spod lady”, symbolem wolności słowa, a przecież uchodziły za czystą rozrywkę.
Śmiech to siła bezsilnych. Jeżeli zakazuje się nam się śmiać, atakujemy bardziej?
W PRL-u, czy w ogóle w państwach autorytarnych, przyzwalano na dość duży margines śmiania się z polityków. Ale tak długo, jak nie podważało to zasadności istnienia całego ustroju. Dlatego Ben Lewis – brytyjski dziennikarz, autor książki „Śmiech i młot. Historia komunizmu w dowcipach” o humorze za żelazną kurtyną – był zaskoczony, jak wiele żartów z polityków, PZPR-u i absurdów systemu było w tamtej Polsce dozwolonych. Oczywiście w sposób limitowany. Filmy Barei, jak „Miś” czy „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, były znacznie okrajane przez cenzurę. Próbowano też ukierunkowywać krytykę w taki sposób, aby nie traktować fabuły na poważnie.
Momentem, według Lewisa, kiedy humor przez chwilę nie był koncesjonowany, tylko wyszedł poza margines i mógł doprowadzić do erozji systemu, było wystawienie przez Kabaret TEY skeczu „Z tyłu sklepu”. Otwartym tekstem mówiono, w jaki sposób ten system działa, że można wszystko załatwić, gdy ma się odpowiednie chody. Żart prawdziwie niebezpieczny. Widać szwy, więc można je przeciąć. Dlatego np. Pomarańczowa Alternatywa [antykomunistyczny ruch happeningowy z Wrocławia – przyp. red.], o której też piszę w książce, była tak upierdliwa dla milicji, bo jawnie ją ośmieszała.
Mamy takie mechanizmy w dzisiejszej Polsce?
Były znacznie bardziej widoczne w czasie poprzedniej kadencji Platformy Obywatelskiej. Wtedy łatwiej uderzano w wizerunek, ponieważ politykom na nim zależało. Im bardziej ktoś stara się być teflonowy, tym mocniej widać rysy.
Rząd PiS-u ten typ krytyki unieszkodliwił. Pamiętam, że na samym początku kadencji zadeklarowali, że nie interesuje ich PR. W tym była metoda: wiedzieli, że opozycja będzie się z nich śmiać, więc wyolbrzymiali własne wady, wyciągając na pierwszy plan dyskusyjne postacie, o których było wiadomo, że powiedzą albo zrobią coś niestosownego, jak minister Waszczykowski czy posłanka Pawłowicz. Było to sprytnie przemyślane. Uodporniono się na punktowanie hipokryzji. Armia komentatorów pomagała – spychała odpowiedzialność na poprzedni rząd, zmieniała temat na coś innego. Dlatego wydawało się, że mimo wtopy goniącej wtopę pozostawali niezatapialni.
Żart polityczny jest skuteczny wtedy, gdy na wierzch wychodzą szwy systemu.
Za ostatniej kadencji PiS-u takim momentem była pandemia, afera z respiratorami i prezydenckimi wyborami kopertowymi, a przede wszystkim zamknięcie lasów. To pozwalało uderzyć w czuły punkt. „Zamknięcie lasów” to nadal zrozumiałe hasło, bo ruch był tak absurdalny.
Kiedy żart przestaje być śmieszny?
Kiedy rozpada się tzw. wspólnota śmiechu, która posługuje się wewnętrznym kodem. Może się to zdarzyć, gdy zmieniamy miejsce pracy, wchodzimy w grupę ludzi dużo młodszych lub starszych od siebie, kiedy zmienia się rząd. Ewoluuje nastrój społeczny, czyli to, co wypada, a co nie. Jest to suma wielu czynników, bardzo subtelnych i przez to trudnych do zmierzenia.
Kiedyś słynny amerykański sędzia Potter Stewart powiedział o pornografii: „Ja wiem co to, kiedy to widzę”. Podobnie jest z testowaniem humoru. O tym, że jakiś żart przestał działać, ktoś przekonuje się na własnej skórze, kiedy naje się wstydu. Opowie kawał, który do niedawna był dozwolony i zabawny, a dookoła zobaczy kamienne twarze ludzi skonsternowanych i zażenowanych.
Czy tak było z Kubą Wojewódzkim i Michałem Figurskim, którzy w audycji radiowej zażartowali z gwałtu na Ukraince? W odpowiedzi posypały się gromy. Byli nieśmieszni?
Byli nieświadomie nieśmieszni. Nie zauważyli, że skończyła się epoka krawędziowego humoru. Publiczność już się z tego nie śmiała. Dwa lata wcześniej pewnie byłoby inaczej. Wtedy język mediów i humor cechowała brutalność. Takie żarty uchodziły za zabawne, bo panowała umowa, że nie są do końca serio. Co nie przekreśla ich agresywności. Natomiast wrażliwość była minimalnie przesunięta, zaledwie o kilka pikseli – ludzie byli na tę brutalność nieco bardziej impregnowani. Właśnie to sprawia, że humor jest tak ambiwalentny i trudny do badania.
Czasami wystarczy chwila, kiedy dowcip przestaje być akceptowalny.
Wypowiedź Wojewódzkiego i Figurskiego zakorzeniona była w latach 90., w biznesiarsko-gangsterskim humorze silnych ludzi, którzy za dużo wypili. Taki rechot szefów. Ludzie po prostu mieli już dość zarówno szefów, jak i ich żartów.
Dziś niektórzy powiedzieliby, że to poprawność polityczna. Piszesz, że nawet ona dopuszcza „łagodne naruszenie granic”.
Tak, delikatnie przekraczamy granice tego, co można. Takie zachowanie widoczne było przy niedawnej aferze Pandora Gate. Publiczność zaczęła osądzać YouTuberów w czasie rzeczywistym. Pamiętam, że w pewnym momencie Krzysztof Stanowski i Robert Mazurek, bardzo doświadczeni dziennikarze, zaczęli odżegnywać się od swoich niegdysiejszych gości, ponieważ pozwalali sobie na krawędziowe żarty. Podczas tego publicznego sądu Maciej Dąbrowski, komentator kanału Z Dvpy, został uniewinniony przez publikę. Zrozumiano, że co prawda śmiał się z pedofilii, ale sam jest niewinny, a jego przeprosiny uznano za przekonujące. Temat żartu był dla niego zbyt absurdalny, żeby był prawdziwy. To raczej Stanowski i Mazurek zagrali nie fair, starając się wybielić siebie cudzym kosztem. To oznacza, że internetowe trybunały potrafią nie tylko wydawać wyroki, ale też zauważać subtelności.
Zgadzasz się z twierdzeniem, że pojawienie się internetu oznaczało śmierć ironii?
Częściowo tak, ale mam wrażenie, że wykształciły się nowe jej typy. To co nazywamy poprawnością polityczną, czyli rodzaj nadmiernej powagi i przywiązania do tego, co naszym zdaniem wypada, a co Olga Tokarczuk nazwała literalizmem, faktycznie bywa zabójcze. Prowadzi do sytuacji, kiedy próbujemy bronić kogoś wbrew jego woli.
Taki przypadek niechcianego adwokata mieliśmy w „Rzeczpospolitej”. Opublikowano artykuł Artura Bartkiewicza o Nosaczu Januszu, w którym pisano, że to żart z ludzi nieuprzywilejowanych. Śledziłam stronę gazety z absolutną fascynacją. Pojawiały się tam komentarze osób, które były adresatami memów z Nosaczem i prawdopodobnie ich bohaterami. Pisano: „Dajcie spokój. Śmiejemy się z nas samych i ludzi, których znamy”. Nie potrzebowali obrońców.
„Białorycerzowanie”, jak to mówią na Wykopie, ośmiesza ideę sprawiedliwości i równości. Jeżeli chcemy ją poszerzyć, musimy dopuścić margines humoru.
Ludzie lubią śmiać się z samych siebie i własnych wad.
Kiedy żart staje się niebezpieczny?
Kiedy ignoruje sygnały, że nie śmiejemy się z kimś, tylko z kogoś. Kiedy jest wyrachowany i uderza perfidnie w czułe punkty. Dla mnie żart, w którym obecna jest schadenfreude, element sadyzmu, przekracza granice humoru. To moment, jak w teorii Thomasa Hobbesa, kiedy żart staje się jednym z przejawów agresji, niespecjalnie maskowanej. Skoro cudzy sukces miałby oznaczać własną porażkę, to wyśmiewając cudze klęski, rosnę w potęgę. Nie uważam, żeby śmianie się z cudzej szkody służyło sprawiedliwości.
Jestem przeciwniczką pielęgnowania w sobie resentymentu, również przy pomocy humoru. Staje się wtedy narzędziem zapiekłości. Przywołany na początku humor SokuzBuraka czy Jana Pietrzaka jest właśnie takim przykładem zapętlenia się we własnej niechęci.
Nienawiści?
To bardziej wstręt, a zarazem czerpanie z niego satysfakcji. Będę tu symetrystką, ale zarówno prawicowe złośliwości Rafała Otoki-Frąckiewicza, Rafała Ziemkiewicza, jak toporne żarty SokuzBuraka ukazują tę trującą ambiwalencję. Czują wstręt, ale nie mogą oderwać się od przedmiotów tego wstrętu. Gdyby faktycznie brzydzili się wszystkimi wyśmiewanymi zjawiskami, nie śledziliby ich tak uważnie. Zajęliby się swoim życiem. Takie podejście najbardziej staje się niebezpieczne dla śmiejącego. Więzi go w błędnym kole żółci.
Wspomniałaś o idiomie „jak z Barei”, „jak z Misia”, które są wytrychami do mówienia o rzeczywistości PRL-u. Czy za jakiś czas będziemy mówić „Jak za PiS”?
Bardzo możliwe, na własne życzenie tejże partii zresztą. W tej kategorii znajdą się wspomniane harce posła Kowalskiego, ale też Krystyna Pawłowicz z postami pełnymi emoji (śmiech).
Takie osoby mogą pozostać bohaterami folkloru, choć istnieje też ryzyko, że je zapomnimy. Przedmiotem śmiechu będzie też retoryka i świadomie wykorzystywany przez rząd neogomułkowski język, ze „zgniłym Zachodem” na czele, co jest zresztą dosłownym cytatem z komunistycznej propagandy. Był to język śmieszno-pompatyczny, połączenie mów PZPR z kazaniami, który do pewnej grupy elektoratu przemawiał na serio. Jednocześnie jest też łatwy do parodiowania, właściwie parodiuje się sam.
Rząd PiS-u z trudem znosił żarty z nich samych. Myślisz, że opozycja jest do tego lepiej przystosowana?
To się zmieniało! Mówiłam wcześniej, że odporność na satyrę i śmieszkowanie była celową strategią, która do pewnego momentu działała. Pamiętam też, że jednocześnie rząd grał przemyślanie kartą “antydyskryminacyjną”, traktując dziecinne, ale przecież niegroźne żarty w rodzaju “sezon na kaczki” czy “duck off” jako groźby karalne. Mimo wszystko długo starali się demonstrować dystans do siebie, nawet przyznawali, że bawi ich “Ucho Prezesa”, premier Morawiecki postował memy. Moim zdaniem cenzura kabaretów była symptomem braku pewności siebie i utraty pomysłu na siebie.
Być może w opozycji dowcip się wyostrza, więc nowy rząd musi się przygotować na nowe, jeszcze nieprzewidziane ataki satyryczne. Sympatycy Konfederacji bywają w tym dobrzy. Podejrzewam, że stamtąd wypłynie jakiś nowy popularny komentator. Na razie na pewno Szymon Hołownia jako kandydat zdał test, żartując z nagłówków o tym, że “będzie miał drugiego członka” po jednym z transferów do Polski 2050.
Olga Drenda – ur. w 1984 r., pisarka, eseistka, tłumaczka. Autorka książek m.in. "Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji”, “Wyroby. Pomysłowość wokół nas” (za którą otrzymała nominację do Paszportów Polityki i Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii esej) oraz rozmów “Czyje jest nasze życie” (wspólnie z Bartłomiejem Dobroczyńskim) i “Książka o miłości” (wspólnie z Małgorzatą Halber).
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Opozycja
Władza
Jarosław Kaczyński
Janusz Kowalski
Krystyna Pawłowicz
Donald Tusk
Witold Waszczykowski
Prawo i Sprawiedliwość
memy
YouTube
pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.
pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.
Komentarze