Bratobójcze polityczne wojny nad Wisłą mają długą tradycję. I potrafiły już doprowadzić kraj do upadku. Pocieszmy się zatem: dzisiejsze polityczne pęknięcia w Polsce, w porównaniu z realiami i obyczajami średniowiecza, to ledwie rysy
Polska, a właściwie państwo Piastów, było jeszcze w powijakach, gdy w sercu chrześcijańskiej Europy odbywały się sceny przerastające najbardziej karczemne współczesne awantury polityczne.
Oto w roku 897 papież Stefan VI postanowił publicznie rozliczyć jednego ze swoich poprzedników – Formozusa – a przez to uderzyć także w koronowanego przez niego cesarza Arnulfa. „Ponieważ oskarżony papież nie żył, odgrzebano jego zwłoki, ubrano w szaty pontyfikalne, posadzono na tronie i sądzono przez trzy dni. Rozpoczął się najbardziej zadziwiający proces w historii. Oczywiście Formozusa uznano za winnego. Jego pontyfikat za nielegalny, a udzielone święcenia i przywileje za nieważne. Trupowi Formozusa odrąbano trzy palce prawej ręki, którymi namaszczał na cesarza króla Arnulfa, zdarto z niego szaty i wrzucono do zbiorowej mogiły z biedakami.
To nie wystarczyło Stefanowi. Po kilku dniach ponownie odkopano szczątki Formozusa i kości wrzucono do Tybru” – opisuje krytyczny badacz historii Kościoła Robert A. Haasler w książce „Tajne sprawy papieży”.
Jak konkluduje, „synod trupi” (bo tak nazwano postępowanie przeciw zmarłemu Ojcu Świętemu) miał nieoczekiwany efekt: „Haniebny postępek Stefana wzburzył lud rzymski, a szczególnie tych, którzy dostąpili łask Formozusa. W Rzymie przeciwko papieżowi wybuchły zamieszki. Po miesięcznych walkach Stefana uwięziono i uduszono w sierpniu 897 roku”.
Wprowadzenie państwa Piastów w krąg cywilizacyjny Europy Zachodniej, Europy chrześcijańskiej, nie oznaczało więc znalezienia się w klubie, gdzie politykę prowadzono elegancko lub wymagano tego od nowych członków. A „synod trupi” był zaledwie epizodem pośród rozłamów w Kościele znacznie istotniejszych niż prywatna wendetta Stefana VI czy nawet wcześniejsze spory o naturę Boga, z których niejeden skończył się ofiarami śmiertelnymi wśród duchowieństwa i wiernych.
W 1054 roku doszło do wielkiej schizmy wschodniej, która na wieki poróżniła katolicyzm i prawosławie, zarzucające sobie nawzajem sprzeniewierzenie się naukom Chrystusa.
W tym czasie młode państwo polskie wciąż lizało rany po kryzysie z lat 1031-1047, za którym stała reakcja pogańska skierowana przeciw nowej wierze, rebelia ludowa przeciw elitom, najazdy sąsiadów, rozpad monarchii piastowskiej, a także „bunt Miecława”. Ów możnowładca rzucił wyzwanie Piastom. Miecław stworzył na Mazowszu własne państewko, kontestując władzę Piastów. Jego bunt zakończyła klęska na polu bitwy.
Niewiele wiemy o Miecławie. Znacznie więcej o książętach piastowskich, walczących o prymat nad pozostałymi podczas rozbicia dzielnicowego Polski w XII-XIV wieku. Nie cofali się przed trucizną, zdradą, zamachami, torturami. I nie było to wcale tak bulwersujące, jak niektórym z nas się dzisiaj wydaje.
Podobnie albo i gorzej walczyli przecież ze sobą kandydaci do Tronu Piotrowego. W latach 1378-1417 trwała wielka schizma zachodnia, gdy o panowanie nad chrześcijańskim zachodem rywalizowało dwóch, a nawet trzech „Ojców Świętych”, popieranych przez zwalczające się frakcje i państwa. Bywało, że jeden rezydował w Rzymie, drugi we francuskim Awinionie, a trzeci antypapież w Pizie.
Pocieszmy się zatem: dzisiejsze polityczne pęknięcia w Polsce, w porównaniu z realiami i obyczajami średniowiecza, to ledwie rysy.
Późniejszy rozwój demokracji szlacheckiej przyniósł Polsce chwilowe prosperity, a szlachcie dał „złotą wolność” i przywileje, wywołujące zazdrość sąsiadów. Król, choć narzekał na słabość swej władzy, cieszył się respektem.
Hetman Stanisław Żółkiewski przekonywał z emfazą w 1605 roku: „Zawsze ten cny naród polski wiary panom swym dotrzymywać i onych miłować zwykł. W innych narodach pany swe kozikami kolą, a u nas z łaski Bożej nigdy nic takowego przeciw panu nie było zamyślone”.
Faktycznie, takie wydarzenia jak zamach w 1620 roku na króla Zygmunta III Wazę, były ewenementem. Na dodatek szlachcic Michał Piekarski, który dokonał ataku na monarchę, był niezrównoważony psychicznie. Nie znaczy to jednak, że szlachta tak szanowała władców, że odmawiała sobie prawa do wypowiedzenia posłuszeństwa władcy. Wręcz przeciwnie.
Nazywano to rokoszem, a słowo zapożyczono od „braci” Węgrów. „Roku 1526 nastąpiły w Węgrzech głośne objawy anarchii i tłumne sejmy szlachty węgierskiej na polu, zwanem Rakosz, pod Pesztem. Pograniczne i odwieczne stosunki Polski z Węgrami, zbliżony ustrój konstytucyjny i związki dynastyczne Jagiellonów stały się powodem, że zaburzenia węgierskie wywrzeć musiały silny wpływ na umysły szlachty polskiej” – tłumaczył Zygmunt Gloger w „Encyklopedii staropolskiej”.
„Toteż w następnym dziesiątku lat objawiły się podobne wstrząśnienia i u nas, a mianowicie tak zwana »wojna kokosza« r. 1537 na polu pod Glinianami i Lwowem. Dekret sądu sejmowego z r. 1538 nazwał głównych przywódców »wojny kokoszej« rokoszanami, uznając w nich podobny charakter zbrojnej opozycyi, jak węgierska na polu sejmowem Rakosz (Râkos po węgiersku czyta się Rokosz).
Zjazdy rokoszowe nie oznaczały wcale buntu poddanych, ale zbrojną opozycję przeciwko władzy królewskiej, którą to opozycję rokoszanie uważali za »ostatnią ochronę każdej wolnej Rzeczypospolitej«”.
Szlachta nie uważała się więc za warchołów czy egoistów. Nie dopuszczała myśli, że działa na szkodę państwa czy ociera się o zdradę. Zresztą „wojna kokosza” z 1537 roku skierowana była bardziej przeciw ambitnej królowej Bonie i jej zausznikom niż przeciw 70-letniemu królowi Zygmuntowi Staremu.
Zaś wśród zgłoszonych przez rokoszan postulatów znalazły się bardzo światłe, np. dotyczące reform prawnych i sądowych oraz zakazu łączenia niektórych urzędów. Mimo to protest ów przeszedł do historii pod wcześniej wspomnianą, dość groteskową nazwą „wojny kokoszej” – ze względu na tysiące kur spod Lwowa, które trafiły do brzuchów rozpolitykowanej szlachty.
Z perspektywy czasu najistotniejsze wydaje się jednak, że król poszedł na szereg ustępstw, co w przyszłości miało ośmielić do działania kolejnych rokoszan.
Stało się tak za rządów wspominanego już Zygmunta III Wazy, którego szlachta oskarżała o ciągoty absolutystyczne, promowanie cudzoziemców i jezuitów. Chciała wręcz doprowadzić do detronizacji monarchy. Od nazwy jednego z przywódców, bunt ten nazwano rokoszem Zebrzydowskiego.
Przerodził się w istną wojnę domową, której finałem była zwycięska dla Wazy bitwa pod Guzowem w 1607 roku. Zdaniem prof. Janusza Tazbira, Zygmunt III sprytnie potem wykorzystał niezadowolenie pokonanych uczestników rokoszu.
Jak wskazywał profesor, „obok części magnaterii i karmazynów [możnych, przyp. aut.] wzięły w nim udział tłumy ubogiej szlachty, pozbawionej na ogół skrupułów moralnych, żądnej za to łupów i przygód. Chcąc pozbyć się z kraju tego niebezpiecznego elementu, propaganda dworska zaczęła nawoływać do wyruszenia na Moskwę, przedstawianą jako srebrem i złotem płynący teren łatwych podbojów, słowem – polskie Indie Zachodnie.
W 1609 r. wyszła »Kolęda moskiewska« Pawła Palczowskiego, przypominająca, iż w dalekiej Ameryce »kilkakroć Hiszpanów sto tysięcy Indów [Indian] poraziło«, Moskale nie są zaś na pewno waleczniejsi. Za pretekst do rozpoczęcia nowej agresji posłużyło pojawienie się już w lipcu 1607 r. drugiego Dymitra Samozwańca, w którym ambitna Maryna Mniszchówna rozpoznała cudem ocalałego z moskiewskiej rzezi męża”.
Tak rokoszanie zamienili się w konkwistadorów wschodu. Wykorzystani zostali w dymitriadach, które przyniosły Rzeczypospolitej i zajęcie Moskwy, i hołd carskiej rodziny przed Zygmuntem III, i osłabienie państwa carów, lecz wszystkie te polityczne osiągnięcia okazały się bardzo nietrwałe.
Tymczasem podejrzenia szlachty, że kolejni królowie chcą zdusić „złotą wolność” i wprowadzić absolutyzm na obcą modłę, nie gasły. Eksplodowały za rządów Jana Kazimierza, syna Zygmunta III. Król podczas potopu szwedzkiego dostał jasny sygnał, że część szlachty wolałaby innego monarchę, dlatego po przegonieniu agresorów pomyślał o wzmocnieniu swojej władzy i generalnie pozycji króla w Rzeczypospolitej.
Chciał tego dokonać przez zniesienie liberum veto i wprowadzenie zasady wyboru następcy jeszcze za życia władcy. W ten sposób – z braku własnego męskiego potomka, którego mógłby promować – Jan Kazimierz mógłby przeforsować na tron np. kandydaturę któregoś z książąt Francji, tak bliskich sercu jego małżonki Ludwiki Marii Gonzagi de Nevers i dworskiego stronnictwa profrancuskiego.
Władca natrafił jednak na gwałtowny opór. Na czele rokoszan stanął wielki krytyk króla: marszałek wielki koronny i hetman polny koronny Jerzy Sebastian Lubomirski.
Magnat nie przestraszył się, gdy w 1664 roku sąd sejmowy pozbawił go hetmańskiej buławy i skazał na banicję. Wierzył w swoją siłę, przywileje i prawa. Nic dziwnego, skoro po potopie szwedzkim od kary udawało się wykręcić takim personom jak Bogusław Radziwiłł, splamiony ewidentną zdradą polskiej racji stanu, gdy działał u boku elektora brandenburskiego.
„Im wyżej w hierarchii społecznej stał ktoś dopuszczający się zdrady, tym więcej miał szans na to, iż ujdzie mu ona bezkarnie.
I w tym przypadku sprawdzało się powiedzenie, iż zdrajca plebejusz to zdrajca, a zdrajca magnat to magnat.
W jego przypadku musiano liczyć się z całym rodem, który w obronie swego członka występował zazwyczaj solidarnie, niezależnie od politycznych i wyznaniowych różnic, jakie ten ród dzieliły. Tak więc katolicka, wierna Janowi Kazimierzowi, gałąź Radziwiłłów wstawiała się u króla za księciem Bogusławem, choć był on kalwinistą i wiernym sługą elektora”, tłumaczył prof. Tazbir.
Dlatego Lubomirski wcale się nie przestraszył, zebrał armię i latem 1666 pobił wojska Jana Kazimierza pod Mątwami. Przy okazji rokoszanie dokonali istnej rzezi wojsk królewskich, wziętych do niewoli. Wymordowali prawie cztery tysiące jeńców, w tym byłych żołnierzy Czarneckiego, weteranów walk ze Szwedami, Kozakami, Rosjanami.
Kilka miesięcy później Lubomirski zmarł. Z tego świata odeszła też królowa Ludwika Maria. Król porzucił swoje plany i abdykował w 1668. Jego następcą został jeszcze większy nieudacznik, Michał Korybut Wiśniowiecki, który splamił się upokarzającym pokojem z Turkami w Buczaczu. Państwu coraz bardziej brakowało zgody oraz tysięcy żołnierzy: także tych „nieprawomyślnych” z potopu szwedzkiego i tysięcy jeńców zarżniętych pod Mątwami.
W „bratobójczych” konfliktach stawała nie tylko szlachta przeciw królowi i jego stronnictwu. W Rzeczypospolitej zdarzało się, że skłócone sejmowe stronnictwa obierały na króla różnych monarchów, a walka o polską koronę znajdowała swój finał na polu bitwy.
Pierwsza taka podwójna elekcja miała miejsce w 1575 roku, gdy trzeba było znaleźć następcę dla Henryka Walezego, który uciekł z Polski do Francji. Część szlachty chciała na tronie cesarza Maksymiliana II Habsburga, inni opowiadali się za początkowo lekceważonym księciem siedmiogrodzkim Stefanem Batorym, który miał pojąć za żonę Annę Jagiellonkę.
I to ta para ostatecznie wygrała wyścig do tronu, bez przelewu krwi. Inaczej stało się dwanaście lat później, gdy o koronę rywalizowali: blisko spokrewniony z Jagiellonami Zygmunt Waza oraz arcyksiążę Maksymilian III Habsburg (notabene wielki mistrz zakonu krzyżackiego, a raczej tego, co po nim zostało). Habsburg przyjął tytuł króla Polski i wielkiego księcia Litwy, zebrał armię i wraz z polskimi sojusznikami stanął pod Krakowem.
Krążył pod miastem, które stanęło po stronie Zygmunta, gdy z ociąganiem zjawił się tam Waza. Konflikt rozstrzygnęła 24 stycznia 1588 roku bitwa pod Byczyną. Tam popierający Wazę hetman Jan Zamoyski pokonał siły Habsburga. Poza tymi, którzy stracili życie na polu bitwy, polskich popleczników Maksymiliana nie spotkała żadna większa krzywda.
Z kolei podczas podwójnej elekcji w roku 1697, po śmierci Jana III Sobieskiego, część szlachty zdarła sobie gardła, a część nabiła kabzę. Większość głosujących wolała wówczas francuskiego kandydata księcia Franciszka Ludwika de Bourbon-Contiego, krewnego Ludwika XIV. Jednak dzięki poparciu Rosji, Austrii i Brandenburgii, wykorzystując intrygi i przekupstwo, polski tron zdobył elektor saski August II Mocny z dynastii Wettynów.
„Przegrana księcia Contiego dokonała się jednej nocy. Zadecydowała o tym niefortunna decyzja prymasa Radziejowskiego, francuskiego stronnika, o przesunięciu ogłoszenia wyników na następny dzień. Tyle czasu wystarczyło zwolennikom Wettyna, by pozyskać głosy przekupnej szlachty. Następny dzień okazał się zwycięstwem nocnej intrygi. Szlachta podzieliła się na dwa obozy, w którym to każdy ogłosił królem swojego faworyta.
Doszło do kuriozalnej sytuacji, gdy w różnych miejscach odśpiewano »Te Deum« dwóm królom” – pisze Katarzyna Urlewicz w artykule „Książę Conti i utracona korona Polski”.
„O zwycięstwie miał zadecydować czas. Nie śpieszyło się Ludwikowi XIV z wysłaniem swojego krewnego do odległego kraju. Decyzja o jego wyjeździe zapadła za późno. Jako pierwszy na ziemi polskiej pojawił się elektor saski. Dnia 15 września został uroczyście koronowany na monarchę. W tym czasie niezdecydowany i powolny książę Conti przebywał na morzu, kierując się ze świtą ku Gdańsku, który jednak miał już swojego króla. W upokorzeniu doznanym za sprawą Polaków Francuz powrócił do Francji”.
Zwycięski August II Mocny wciągnął potem Rzeczpospolitą w III wojnę północną, co wywołało gniew szlachty. Rozpoczęła się wojna domowa Sasa, popieranego przez Rosję, z buntownikami, chcącymi zmusić go do abdykacji i osadzić na tronie Polaka: Stanisława Leszczyńskiego, popieranego przez Szwedów. Sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie, a kraj skłócony został na dekady.
Kiedy po śmierci Augusta II Mocnego o tron ubiegał się jego syn August III, naprzeciw niego znów stanął Leszczyński, cieszący się wsparciem Francji. 12 września 1733 roku na polu elekcyjnym w Warszawie to właśnie Stanisława wybrano na króla.
Cóż z tego, skoro po praskiej stronie Wisły, pod osłoną rosyjskich bagnetów, królem ogłoszono Augusta III. Ten lokalny, mylnie by się wydawało, konflikt stał się pretekstem do kilkuletniej międzynarodowej tzw. wojny o sukcesję polską. Za Augustem III stanęły Saksonia oraz przyszli zaborcy: Rosja, Austria i Prusy. Leszczyńskiego poparły Francja, Hiszpania, Bawaria i parę księstw włoskich.
Walki toczyły się na terenie Rzeczypospolitej, w Nadrenii i Włoszech. Tysiące żołnierzy rozmaitych nacji przelewało swoją krew, ale Polska z podmiotu polityki międzynarodowej stawała się już tylko przedmiotem konfliktu.
August III wygrał, a polska szlachta stawała się coraz bardziej pacyfistyczna i negatywnie nastawiona do reform.
Podziały na tych od „Sasa” i od „Lasa” przetrwały jeszcze długie lata.
Jak pisał znawca epoki prof. Władysław Konopczyński, „mało cnoty i rozumu żądano od przywódców”, „zagłuszała wszystko partyjność tępa, zacietrzewiona, wyuzdana”. Sejmującym taktykę narzucali magnaci, częstokroć opłacani przez ościenne kraje.
„Karność i solidarność partii wspierała się nie na przekonaniach, bo o nich najmniej się mówiło, lecz niemal wyłącznie na protekcji, na szykanach trybunalskich, na wdzięczności za dobrodziejstwa. Walka partyjna, jak i każda inna, miewa tę stronę dodatnią, że przyczynia się do doboru sił tęższych i wywołuje rywalizację ku lepszemu; lecz do tego potrzebny jest pewien poziom rozumu i obywatelskich uczuć w społeczeństwie, jakiego epoka augustowska nie znała.
Nie widać, aby ktokolwiek wówczas chlubił się tym, że pragnie postępu lub wzmocnienia rządu; bożyszczem sejmików była po dawnemu wolność, a ideałem obyczaje i ustawy przodków”, pisał Konopczyński w „Dziejach Polski nowożytnej”.
To politykierstwo, egoizm, serwilizm, opieranie się na obcych mocarstwach oraz brak skłonności do współpracy w imię większego dobra zaważyło także na rządach kolejnego króla Polski, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Nie przypadkiem, ostatniego.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.
Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.
Komentarze