Tytuł z przekąsem, ale rozstrzygnięcie epokowe. Najbardziej uwłaczający element procedury uzgodnienia płci Sąd Najwyższy wyrzuca do kosza. Osoby transpłciowe nie będą musiały pozywać rodziców, a procedura będzie miała tryb nieprocesowy. Dziś świętujemy, jutro walczymy dalej
„Widzę to tak” to cykl, w którym od czasu do czasu pozwalamy sobie na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.
Na taką wiadomość osoby transpłciowe w Polsce czekały ponad 30 lat. Sąd Najwyższy, rozpatrując 4 marca 2025 wniosek byłego prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry, orzekł, że od teraz prawne uzgodnienie płci, czyli zmiana markera płci w dokumentach z kobiety na mężczyznę lub odwrotnie, nie będzie wymagała pozywania rodziców.
Procedura przechodzi do trybu nieprocesowego (art. 36 ustawy o aktach stanu cywilnego). Mówiąc w najprostszy sposób: od dziś wystarczy, że osoba transpłciowa, która chce zmienić oznaczenie płci w dowodzie, złoży w tej sprawie wniosek do sądu.
Jakie dokładnie dokumenty będzie musiała przedłożyć, czy będzie wymagana opinia biegłego, czy ścieżka będzie otwarta tylko dla osób dorosłych, czy także niepełnoletnich – to jeszcze się okaże.
Kluczowe jest usunięcie z całej procedury pozwu przeciwko rodzicom, który części osób – tych, którzy nie mogli liczyć na wsparcie rodziny – uniemożliwiał życie w zgodzie ze sobą. A dla wszystkich stron był zwyczajnie bezduszny.
A wszystko zaczęło się od fatalnego rozstrzygnięcia z 1989 roku, gdy Sąd Najwyższy uznał, że sprostowanie aktu urodzenia, z którego od 1964 roku korzystały nieliczne osoby decydujące się na tranzycję, niszczy polski porządek prawny. Sędziowie w nowej, wolnej Polsce stwierdzili, że państwo w ogóle nie powinno dopuszczać do zmiany markera płci w dokumentach.
Dwa lata później, po protestach społeczności i części autorytetów prawnych, SN stwierdził, że tożsamość płciowa może podlegać ochronie w drodze powództwa na podstawie art. 189 k.p.c. W tym samym postanowieniu SN uznał, że uwzględnienie powództwa będzie uzależnione od oceny przez sąd „trwałości poczucia przynależności osoby transpłciowej do płci".
Jednak dopiero uchwała z 1995 roku rozstrzygnęła, kto ma legitymację bierną w sprawie. SN uznał wówczas, że korekta płci możliwa jest tylko na podstawie orzeczenia wydanego w procesie, w którym pozwanymi są rodzice.
To rozstrzygnięcie, choć odblokowało możliwość prawnego uzgodnienia płci, wprowadziło jednocześnie karkołomny standard orzeczniczy, w którym sprzeczność między stanem rzeczywistym a stanem wynikającym z aktu urodzenia, można skorygować tylko na drodze pozwu cywilnego, w którym po dwóch stronach sali sądowej siedzą dorosłe dziecko i jego lub jej rodzice.
Wszyscy spodziewali się, że ten zawiły precedens, który trudno wytłumaczyć nawet prawnikom, zostanie zastąpiony ustawą o uzgodnieniu płci. Próbowała posłanka Anna Grodzka, której projekt ustawy po mocnych cięciach rządzącej wówczas koalicji PO-PSL, zakładał właśnie nieprocesową ścieżkę korekty płci na podstawie orzeczeń lekarskich bez udziału rodziców.
Do rozstrzygania spraw miał być przydzielony tylko jeden sąd w kraju — Sąd Okręgowy w Łodzi, który przodował wówczas w tempie procedowania podobnych spraw. Projekt miał wejść w życie 1 stycznia 2016 roku. Nie wszedł, bo nowe prawo w 2015 roku zawetował prezydent Andrzej Duda.
To była jego pierwsza decyzja, a argumentem — homofobiczne fantazje o tym, że ustawa ułatwiająca tranzycję, to furtka do zawierania małżeństw jednopłciowych. Cały PiS przekonywał wówczas, że to tylko taki wybieg, który będą stosować obywatele, żeby przechytrzyć dbające o konserwatywny ład państwo.
Ustawa o uzgodnieniu płci wróciła jeszcze do Sejmu, ale koalicja PO-PSL rozgorączkowana wyborami parlamentarnymi schowała głowę w piasek i obiecała garstce protestujących pod Sejmem osób transpłciowych, że do projektu — i ich „być albo nie być” – wróci w kolejnej kadencji.
Ale kolejnej kadencji, jak dobrze wiemy, nie było przez kolejnych 8 lat. A wybory 2023 roku do ustawy o uzgodnieniu płci przybliżyły nas tylko teoretycznie. Wiadomo, że wraz z organizacjami społecznymi nad nowym prawem chce pracować ministra ds. równości Katarzyna Kotula, natomiast szanse powodzenia, szczególnie w czasach napiętych wojen ideologicznych wzniecanych przez populistyczną prawicę, a także za rządów koalicji, która nie słynie ze sprawnego przyjmowania ustaw, są niskie.
Nieoczekiwanie 4 marca 2025 to Sąd Najwyższy zapisał kolejną kartę w historii emancypacji osób transpłciowych w Polsce. I zrobił to na wniosek Zbigniewa Ziobry, który we wrześniu 2022 roku zażądał rozstrzygnięcia zagadnienia prawnego w odniesieniu do kręgu pozwanych w sprawach o uzgodnienie płci. W skrócie, powołując się na rozbieżności w linii orzeczniczej, zawnioskował o to, by osoby transpłciowe pozywały nie tylko swoich rodziców, ale także małżonka i dzieci (o ile je posiadają).
Kampania Przeciw Homofobii, w opinii przedłożonej do sądu, upominała się o godność osób transpłciowych. Wskazywała, że brak uregulowania sytuacji osób transpłciowych na gruncie ustawowym „stanowi naruszenie spoczywającego na władzach publicznych obowiązku nieczynienia krzywdy”. I nie chroni tej mniejszości ani przed wrogim działaniem polityków (jak to było w czasach rządów PiS), ani arbitralnością sądów.
Wniosek Ziobry wycofać próbował nowy prokurator generalny Adam Bodnar, podkreślając, że ewentualne poszerzenie kręgu osób pozwanych, nadmiernie obciąża emocjonalnie wszystkie strony postępowania. Ale SN na wycofanie wniosku się nie zgodził, co wskazywało, że także rozstrzygnięcie może nie być pomyślne.
Tak się jednak nie stało. A Izba Cywilna SN w ustnym uzasadnieniu najnowszej uchwały podkreśliła, że w ostatnich latach społeczna świadomość na temat transpłciowości się zmieniła. Nowa procedura ma obowiązywać do czasu uregulowania sprawy odpowiednią ustawą.
Tu pojawiają się oczywiście wątpliwości prawne, bo czy uchwała wydana przez neosędziów może być wiążąca? Zgodnie z projektami przedstawionym niedawno przez Komisję Kodyfikacyjną, wszystkie uchwały wydane z udziałem nielegalnie wybranych sędziów, miałyby zostać pozbawione mocy prawnej. Orzeczenie może być więc częścią gry politycznej, a jego obowiązywanie nie musi być trwałe. Gdyby tak się stało, a ustawodawca nie przygotowałby alternatywy, osoby transpłciowe stałyby się znów zakładnikami cynicznej przepychanki.
Szczegóły rozstrzygnięcia wyjaśni pisemne uzasadnienie, ale wyraźnie widać tutaj trop, który jest kluczowy do zrozumienia tej historii. W Polsce osoby transpłciowe nauczyły się żyć w skrajnie niesprzyjających warunkach, siejąc tam, gdzie była szansa, że coś wykiełkuje.
Skoro ścieżka legislacyjna została zablokowana, cała energia została przekierowana na zmianę świadomości prawnej i społecznej, także sędziów w Polsce. To brak wiedzy i wrażliwości często był przyczyną wydłużania postępowań, powoływania dodatkowych biegłych, czy prowadzenia ingerujących przesłuchań, w których przekraczano granice godności i prywatności osób transpłciowych.
Po serii głośnych coming outów, wchodzenia z kamerami na sale sądowe, opisywania w szczegółach, na czym polega ta nieszczęsna procedura – temat stał się nośny i oburzający. Bo najbardziej opinię publiczną raziło właśnie pozywanie rodziców. Tak jak z doświadczeniem transpłciowości utożsamić się trudno, tak z dolą matki, która musi być pozwana przez własne dziecko, żeby to dziecko mogło być szczęśliwe, już bardziej.
Zmianę widać było na salach sądowych: wiele postępowań po wnioskach prawników odbywało się bez fizycznego udziału rodziców, męczących przesłuchań, czy udziału biegłych. Ale taka partyzantka ma swoje ograniczenia.
Z badań Rzecznika Praw Obywatelskich wynika, że w latach 2020–2022 powództwa o uzgodnienie płci wniosło 1 157 osób, z czego prawomocnie oddalono tylko cztery z nich. Ta uchwała miałaby szansę uwolnić i przyspieszyć wiele postępowań, co nie znaczy, że kończy walkę osób transpłciowych o swoje prawa. W nurcie samostanowienia, to osoba transpłciowa powinna decydować, o tym, jakie oznaczenie płci w dokumentach preferuje.
Dziś konieczna jest wielomiesięczna diagnostyka potwierdzona opiniami specjalistów – psychiatrów, seksuologów, psychologów. I tę część zmiany z pewnością trudniej wytłumaczyć, bo rządzi tu patriarchalna narracja znana z dyskusji o aborcji. Dla wielu osób naturalne jest, że musi być jakiś zewnętrzny cenzor, który oceni, czy dorosła osoba – kobieta lub osoba transpłciowa – jest zdolna do podjęcia świadomej decyzji o własnym ciele, własnej tożsamości.
Jeszcze trudniej wytłumaczyć, że są osoby, dla których trzeci znacznik płci w dokumentach – X obok K i M – byłby ogromnym ułatwieniem i potwierdzeniem, że państwo ich rozpoznaje. Niebinarność wciąż w najlepszym razie traktowana jest jak fanaberia, w najgorszym – poważne zaburzenie osobowości.
Trudno będzie też rozmawiać o transpłciowości dzieci, bo tu opinie i wysokie emocje ma każdy, a wiedzę nieliczni.
Ale dzisiejsze rozstrzygnięcie, niezależnie od jego losów, pokazuje, że warto powtarzać do znudzenia, bo w końcu ktoś – nawet w bardzo nieoczywistym miejscu – was i nas usłyszy.
LGBT+
Prawa człowieka
Sądownictwo
Katarzyna Kotula
Koalicja 15 października
Sąd Najwyższy
osoby transpłciowe
prawo
tranzycja
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Komentarze