Niespecjalnie mamy inne wyjście, ponieważ stanie z boku oznacza bierne przyglądanie się jak władza likwiduje tę coraz mniejszą sferę wolności jaka nam jeszcze pozostała - pisze o dziennikarskim proteście przeciw Lex TVN Leszek Jażdżewski z Liberté!
"Mają swoje materiały, teksty, audycje. To jest ich misja, a nie pisanie odezw do narodu. Tym razem jednak sprawa dotyczy fundamentów demokracji i praw własności, możliwości wykonywania zawodu dziennikarza jako takiego - pisze Leszek Jażdżewski, naczelny Liberté!, liberalnego magazynu społeczno-politycznego, współtwórca łódzkich Igrzysk Wolności.
Autor głośnego wprowadzenia do wykładu Donalda Tuska na Uniwersytecie Warszawskim 3 maja 2019 roku, w którym zbulwersował wielu twierdząc, że "Kościół jest kompletnie niewiarygodny w ewangelicznym przesłaniu i w roli moralnego autorytetu Polek i Polaków, a już szczególnie – Polek" i mówił o "cynicznych wrogach nowoczesności, czarnoksiężnikach, którzy liczą, że przy pomocy zaklęć i manipulacji złymi emocjami, będą w stanie zdobyć władzę nad duszami Polaków". Jażdżewski jest jednym z 1230 sygnatariuszy i sygnatariuszek dziennikarskiego protestu przeciwko Lex TVN. Poniżej cały artykuł.
Demokracja, jak pisze Nadia Urbinati, nie składa się tylko z procesu wyłaniania większości w wyborach, ale też z nieustannej debaty, w której kształtuje się jakaś nowa większość. Wczorajsze aksjomaty stają się przeżytkami, a w szokujących niegdyś wystąpieniach zaskakuje wyłącznie fakt, że mogły wzbudzić tyle kontrowersji. Kiedy odrzuci się karykaturalny obraz demokracji jako technicznego zabiegu samego głosowania na rzecz złożonego mechanizmu kształtowania się społecznej opinii, na pierwszy plan wysuwa się swobodna debata publiczna. Bez niej żywy bieg demokratycznego nurtu zastyga w sztucznym, wymuszonym brutalną siłą, bezruchu.
Demokracja zmienia się w parodię, plebiscyt popierania jedynej słusznej opcji.
Władza ma różne narzędzia do tego, żeby blokować możliwość wyłonienia się niekorzystnego dla siebie układu sił i pozbyć się niewygodnej krytyki. Od najdrastyczniejszych - jak zabójstwo czy więzienie dziennikarzy, cenzurę, czy to całkowitą czy też dotycząca wybranych tematów, paragrafy - kneble, jak słynny art. 212 o zniesławieniu czy art. 196 o obrazie uczuć religijnych, po metody bardziej subtelne.
PiS stosuje cały arsenał metod, które mają ograniczać wolność prasy i redukować niebezpieczną dla siebie krytykę. Od zastraszenia (grupa Polsat i jej właściciel, wrażliwy na regulacje państwa w swoich pozamedialnych biznesach), liczne procesy wytaczane odważnym dziennikarzom, przez przekupstwo - pieniądze dla posłusznych redakcji czy wirtualni redaktorzy piszący teksty sponsorowane o spółkach skarbu państwa, z jednoczesnym odcięciem niepokornych mediów od środków publicznych (niezgodne z rachunkiem ekonomicznym i interesem spółek); po przejęcia, które w warunkach Polski dalekie są od normy - jak w przypadku wejścia państwowego potentata naftowego na rynek prasy lokalnej.
PiS i jego akolici są także mistrzami dyskredytacji, która ułatwia zadanie: zamiast odnieść się do treści argumentu można zająć się jego nadawcą. Dzięki temu spór o wolność mediów i o tzw. Lex TVN ma przyjąć pozory jeszcze jednej spolaryzowanej dyskusji, w której jedni i drudzy mają swoje argumenty i narracje, a przeciwnicy “mediów narodowych” są de facto zdrajcami, chodzącymi na pasku zachodniego kapitału. Skojarzenia historyczne nasuwają się same.
Można mieć różne zdanie na temat materiałów w TVN - zarzuty o infotainment i spłycanie debaty w poważnej publicystyce mają swoją wagę. Ale opinia o stacji nie ma nic do rzeczy, kiedy chodzi o to, czy zgadzamy się jako społeczeństwo, żeby to rząd decydował jaką telewizję mamy prawo oglądać i z jakich mediów korzystać.
Nigdy nie uważałem, żeby apele były najlepszym sposobem komunikowania się dziennikarzy ze społeczeństwem. Mają oni swoje materiały, teksty, audycje. To jest ich misja, a nie pisanie odezw do narodu. Tym razem jednak sprawa dotyczy fundamentów demokracji i praw własności, możliwości wykonywania zawodu dziennikarza jako takiego. Świetnie wyczuwają to dziennikarze z innych, także konkurencyjnych wobec TVN stacji.
Stąd bezprecedensowy apel, którego zasięg może zaskakiwać w skłóconym i podzielonym środowisku, w którym cynizm walczy o lepsze z zaangażowaniem.
Wytykanie palcem tych, którzy z różnych powodów apelu nie podpisali, wydaje mi się jałowe. Wolę docenić wagę odważnego gestu tych, którzy swój podpis złożyli. Odważnego nie dlatego, że grożą za niego jakieś represje, ale dlatego, że zdecydowali się położyć swoją reputację na szali w sprawie, która pachnie “politycznie”, a lista podpisanych łatwo może być przez propagandę rządową przekształcona w listę “opozycyjnych dziennikarzy”, co w stosunku do ogromnej większości z nich byłoby zwykłą kalumnią.
Idąc na wojnę i z USA, i ze środowiskiem dziennikarskim PiS, nawet jeśli Lex TVN przeforsuje, może nie uzyskać pożądanego efektu. Jeśli prawo w ogóle wejdzie w życie, to z pewnością nie od razu, będzie zaskarżane w międzynarodowych sądach, ewentualny nowy właściciel może okazać równie krytyczny wobec antydemokratycznych zakusów PiS, a temat będzie żył tygodniami na czołówkach nie tylko polskich mediów.
W przeciwieństwie do abstrakcyjnych tematów dotyczących Trybunału Konstytucyjnego Polacy doskonale rozumieją czym jest w istocie próba zmuszenia Amerykanów do sprzedaży stacji. To działanie prostackie, na rympał, bez rękawiczek, przy użyciu łomu. I to w obronie mediów właśnie, w sprawie w porównaniu z Lex TVN drugorzędnej, wybuchł pięć lat temu gwałtowny protest, połączony z okupacją i okrążeniem sejmu i bojkotem polityków przez dziennikarzy.
Polacy są wrażliwi na działania pachnące PRL-em - prześladowania osób zaangażowanych politycznie przez policję czy próby cenzury. O ile przeoranie źle ocenianych sądów jest dla PiS wygodnym obszarem konfrontacji, to próba ograniczania w sposób tak spektakularny i oczywisty wolności mediów świadczy o jakiejś obsesji czy desperacji, jak w przypadku słynnego 27:1 w samotnej szarży Beaty Szydło i Saryusz-Wolskiego przeciw kandydaturze Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej.
Decyzje podejmowane bez przemyślenia, bez sensownego planu (PiS nie może zagwarantować sobie odkupienia TVN przez spółkę skarbu państwa, które zresztą nie mają takich środków do dyspozycji) mogą się skończyć dla tej partii fatalnie. Zyski są wątpliwe, a straty poważne i niemal pewne.
Jest też inny element związany z zamachem PiS na media, wykraczający poza konkretne zapisy ustawowe. Dotyczy roli dziennikarzy w państwie, w którym normalna praca w mediach jest w pewnym sensie niemożliwa, ponieważ trzeba bronić samych fundamentów praworządności i niezależności.
Dziennikarze zmuszeni są do pełnienia roli, której pełnić nie powinni, czyli strony w sporze. To bardzo szkodliwe na dłuższą metę, ponieważ podważa zaufanie do ludzi, których zadaniem jest relacjonować rzeczywistość, a nie próbować ją kształtować.
Z drugiej strony, niespecjalnie mają inne wyjście, ponieważ stanie z boku oznacza bierne przyglądanie się jak władza likwiduje tę coraz mniejszą sferę wolności jaka nam wciąż jeszcze pozostała.
Niezależność mediów od władzy to warunek ich istnienia.
Moment, w którym tę niezależność tracą, oznacza przejście na stronę propagandy (co zresztą niektóre propisowskie media niestety już uczyniły).
Jednocześnie dziennikarze powinni starać się nie wychodzić z roli, nie stawać się jeszcze jedną grupą aktywistów czy influencerów, ponieważ osłabiają w ten sposób wyjątkową pozycję w społeczeństwie jaką wciąż posiadają.
Niszcząc silne tradycyjne media, PiS przyspiesza erozję tego, co jest niezbędne do funkcjonowania debaty publicznej. Przestrzeni niezależnych i wspólnych, w których ludzie, a nie algorytmy, decydują o tym, co jest publikowane. Przestrzeni, w których żyje demokracja.
Komentarze