„Strażnicy po prostu przepychają ludzi przez dziurę w ogrodzeniu i każą iść przed siebie. Do kolejnego ogrodzenia czasem jest kilometr. Widziałem kobiety leżące między drutami, na gołej ziemi, okrywające swoim ciałem dzieci. Byłem wściekły, że nikt nie chce im pomóc”
Rozmawiamy z 40-letnim mężczyzną z Jemenu, który w ostatnim czasie przekroczył granicę z Białorusią. Podczas pierwszej próby przekroczenia granicy mężczyzna został zatrzymany przez straż graniczną. Mimo że mówił, że chce ubiegać się o azyl – został z Polski wyrzucony. Białorusini najpierw go pobili, a potem wywieźli w inne miejsce i kazali przejść przez płot. Tym razem się udało.
Z uwagi na bezpieczeństwo mężczyzny nie podajemy jego imienia, a niektóre szczegóły jego historii zmieniamy.
Bartosz Rumieńczyk: Jak pan trafił na polsko-białoruską granicę?
Moja podróż zaczęła się pod koniec grudnia, 2015 roku. Siedem lat temu wyjechałem z Jemenu i przez te siedem lat usiłuję zdobyć ochronę międzynarodową.
Dlaczego wyjechał pan z Jemenu?
Ponieważ bałem się o swoje życie. W Jemenie straciłem brata, cudem przeżyłem bombardowania, bo podczas wojny w Sanie [stolica Jemenu - przyp. red.] nie było ani jednego bezpiecznego miejsca. Bomby spadały na domy, szkoły, szpitale, nawet na cmentarze. Proszę sobie wyobrazić, bombardowali ludzi żywych i zmarłych.
Zupełnie jak w Ukrainie.
Tak, tylko proszę popatrzeć, wojna w Ukrainie trwa ponad 40 dni, a w Jemenie już ponad siedem lat. Sześć lat temu mój kraj był odcięty od wszelkich dostaw leków i żywności, mówiło się wówczas o największej katastrofie humanitarnej na świecie. Ja nie mam do czego wracać, co więcej, nie jestem powiązany z żadną frakcją polityczną, więc nie mam najmniejszych szans, by w jakikolwiek sposób ułożyć sobie tam życie.
Najpierw dotarłem do Jordanii, potem na wizie do Rosji, z której chciałem przedostać się do Europy.
W jaki sposób?
Przez Norwegię, niestety do Rosji przyjechałem za późno, bo w kwietniu 2016 roku, a wtedy już przejście graniczne z Norwegią było zamknięte. Jeszcze w 2015 roku można było je przekroczyć i ubiegać się o azyl, w 2016 roku już tylko zawracali. Gdy wygasła mi wiza, wyjechałem do Egiptu. Tam ubiegałem się o ochronę przez UNHCR, ale cały mój pobyt w Egipcie to było jedno wielkie czekanie, z którego nic nie wynikało. Postanowiłem wrócić więc do Rosji, tym razem na wizie studenckiej.
Pojechał pan na studia?
Teoretycznie tak, ale w praktyce nie było mnie na żadne studia stać. Chciałem znaleźć jakikolwiek sposób, by dostać się do Europy, ale wówczas możliwy był tylko przemyt, za jakieś 7 tysięcy euro, których nie miałem.
Nie chciał się pan ubiegać o azyl w Rosji?
Chciałem, mimo że wszyscy mi to odradzali. W Rosji nie ma praktycznie żadnej polityki azylowej, a zamiast obozów dla uchodźców są więzienia. Poszedłem po pomoc do Czerwonego Krzyża, ale tylko bawili się ze mną w kotka i myszkę. Kazali mi przetłumaczyć dokumenty, a takie tłumaczenie jest ważne trzy miesiące. Spotkanie wyznaczali za ponad dwa miesiące, a gdy zbliżał się termin, przekładali je tak, aby ważność papierów wygasała i kazali tłumaczyć je od nowa. Wymagali ode mnie zameldowania, ale w międzyczasie wygasła mi wiza studencka, więc nie mogłem się zameldować.
Błędne koło.
Jeden z prawników powiedział mi nieoficjalnie, że może gdybym przyjechał do Rosji z żoną i dziećmi, to coś by się udało zrobić. A tak? Woleli mnie trzymać w Rosji nielegalnie niż dać azyl. Nie miałem żadnego wyjścia, więc grałem na ich zasadach, a pewnego razu zapytałem wprost: długo będziemy się tak bawić? Odpowiedzieli: „Jeszcze się nie zorientowałeś? Rosja nigdy nie da ci azylu”. Szkoda, że nie powiedzieli mi tego na samym początku, może bym nie zmarnował tyle czasu i pieniędzy.
W końcu pojawił się sposób, czyli droga przez Białoruś.
Do Białorusi wjechałem nielegalnie, będąc już nielegalnie w Rosji. Przez Białoruś dostałem się na granicę z Polską. Szedłem z kolegą z Sudanu. Pierwsze przejście było pozornie łatwe – samo przekroczenie granicy było proste.
W którym miejscu przekraczaliście granicę?
Na północy, gdzie budowany jest nowy płot. Między nowym a starym ogrodzeniem jest dogodne miejsce do przejścia. Tylko że po polskiej stronie było pełno strażników, latały drony, helikoptery. To była pułapka. Dużo otwartej przestrzeni, nie było się gdzie schować.
Gdy dotarliśmy do lasu, przesiedzieliśmy w nim pięć dni. Chcieliśmy iść na południe, w stronę Białegostoku, bo wszyscy radzili, że tam bezpieczniej, ale nie wiedzieliśmy którędy, więc gdy tylko wyszliśmy z lasu, to nas zgarnęli. Zabrali na posterunek i dali do podpisania papiery. Jeden dokument był po angielsku: informował mnie o wydaniu zakazu wstępu na teren Unii Europejskiej przez trzy lata. Prosiłem o kontakt z prawnikiem, o telefon do ambasady Jemenu, ale mi odmówili i dali do podpisania drugi dokument. Ten był całkowicie w języku polskim, rozpoznałem na nim tylko moje dane z paszportu. Powiedziałem im, że nie wiem, co to jest i że nie znam się na prawie, więc bez prawnika nie będę niczego podpisywał.
I co oni na to?
W niczym nie chcieli pomóc, niczego nie chcieli wyjaśniać, tym bardziej gdy odmówiłem podpisania dokumentów.
Mówili po angielsku?
Ledwo.
Wie pan, która to była placówka?
Gdy nas zatrzymali, zabrali mi telefon, nie mogłem więc sprawdzić, gdzie dokładnie się znajdujemy. Wiem tylko, że było to na północy.
Czy mówił pan strażnikom, że chce się pan ubiegać się o azyl?
Tak. Powiedziałem im to wyraźnie, ale powiedzieli, że nie są od przyjmowania wniosków o azyl. Powiedzieli, że przekroczyłem granicę nielegalnie, więc teraz muszę podpisać te dokumenty, a następnie zostanę wywieziony za granicę. Upominałem się o swoje prawa – bez rezultatu.
W którym momencie powiedział pan, że chce się ubiegać o azyl?
Gdy odmówili mi kontaktu z ambasadą. Powiedziałem wtedy, że nie chcę wracać do Białorusi i że chcę ubiegać się o azyl w Polsce.
I co się stało dalej?
Wyrzucili mnie za ogrodzenie graniczne, na pas ziemi między granicą Polski a Białorusi, razem z moim towarzyszem z Sudanu.
Jak to dokładnie wyglądało?
Do Białorusi przeszliśmy tak samo nielegalnie jak weszliśmy do Polski. W ogrodzeniu była wycięta dziura.
Dziura?
Tak i to pewnie wycięta przez straż graniczną, bo znajdowała się dokładnie naprzeciwko ich budki. Wycięli tę dziurę po to, by wypychać ludzi. Innej możliwości nie widzę.
To było nowe czy stare ogrodzenie?
Stare. Nowe ogrodzenie jest wysokie i białe, a to było ciemne. Wyglądało niemal tak samo, jak ogrodzenie białoruskie, tylko że miało dziurę. Przeszliśmy więc przez tę dziurę, strażnicy przerzucili nasze plecaki przez nie i kazali iść przed siebie.
Rozumiem, że poszliście?
Tak, bo wiedzieliśmy, że jeśli spróbujemy przekroczyć granicę jeszcze raz, w tym samym miejscu, to znów nas złapią. Postanowiliśmy więc wrócić do Mińska i spróbować przekroczyć granicę w Brześciu. Ale jak już przeskoczyliśmy przez płot graniczny z Białorusią i uszliśmy może 1,5 może 2 kilometry, to nas zatrzymali.
Jak wyglądało zatrzymanie przez białoruskich pograniczników?
Pobili nas, i to strasznie. Połamali mi żebra, poobijali mi nogi, do dziś mam opuchnięte. Było ich czterech z psami, biło nas po dwóch, bili i kopali. Potem zabrali do jakiejś kotłowni, nawet nie wiem, jak opisać to miejsce. Tam przyszedł do nas jakiś oficer i zapytał który z nas mówi po rosyjsku. Powiedziałem, że ja, zapytał mnie więc dlaczego wróciliśmy z Polski. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że tamtędy nie da się przejść i że nas zatrzymali. Od razu zrozumiał, o co chodzi. Powiedział, że zabierze nas na południe i że przejdziemy w innym miejscu.
Nie minęło pół godziny, może godzina i nas zabrali, dołączając do innej grupy. Łącznie było nas dokładnie 36 osób, były rodziny z dziećmi, różne narodowości, ludzie zewsząd. Podzielili nas na trzy grupy i zapakowali w auta. Ja jechałem w grupie 13-osobowej. Dowieźli nas na miejsce, była już noc. Wyjaśnili, co robić.
Czyli?
Powiedzieli, że po drugiej stronie będzie mniej strażników niż na północy, oraz że trzeba będzie przejść przez rzekę. Pokazali też, jak przejść przez ogrodzenie, dali nam maty, takie jak do jogi, żeby zarzucić na ogrodzenie i nie pokaleczyć się o druty. Tłumaczyli też, że jak nas ktoś zauważy, to mamy uciekać i się nie zatrzymywać – a najlepiej się rozdzielić, bo straż chodzi dwójkami, trójkami, więc nie da rady nas wszystkich wyłapać. Mówili też żeby czołgać się pierwszy kilometr, aż do lasu, w którym będziemy mogli się ukryć. Powiedzieli, że to łatwa droga.
A jaka była w rzeczywistości?
Okropna. Cały teren był bagnisty. Miałem połamane żebra, obite nogi i musiałem się czołgać, proszę sobie wyobrazić, co to był za ból. Było zimno, byliśmy przemoczeni, od stóp do głów. Dojście do lasu zajęło nam cztery godziny. Szły z nami trzy kobiety, dwie Somalijki i jedna Kenijka, mdlały w drodze. Po dotarciu do lasu kobiety zostały, bo nie miały siły iść dalej – zostało z nimi trzech mężczyzn: jeden Syryjczyk, jeden Sudańczyk i jeden Egipcjanin. Dalej ruszyliśmy w siedem osób. Weszliśmy w las w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca. Mieliśmy tylko jeden telefon – mój, bo udało mi się ukryć jeden aparat, a podczas zatrzymania oddać drugi. Ktoś inny miał kartę sim. Zaczęliśmy więc prosić organizacje pomocowe o pomoc: o suche ubrania, ciepłe jedzenie, cokolwiek.
Skąd mieliście numery?
Tam każdy ma jakiś numer. Było koło czwartej nad ranem, ręce miałem tak zmarznięte, że ledwo mogłem wystukać wiadomość. Odpowiedź przyszła około siódmej rano. Po kilku godzinach dostaliśmy jedzenie, śpiwory, suche ubrania.
Gdy wolontariusze nas zostawili, mężczyźni z mojej grupy zaczęli szukać transportu, czyli przemytnika. Ale dla mnie było za drogo.
O jakich sumach była mowa?
Ok. 2,5 tys. dolarów od osoby. Nie miałem tyle pieniędzy, więc zostałem sam. W lesie spędziłem 3-4 dni. Pierwszego dnia w zasadzie nie ruszałem się z miejsca, wszystko zaczęło mnie boleć: żebra, nogi, nie mogłem się ruszać. W tym stanie i tak nigdzie nie udałoby mi się nigdzie dojść.
Jak udało się panu przetrwać aż tyle dni w lesie?
Miałem jedzenie i rzeczy zostawione od wolontariuszy – i to na siedem osób, więc gdy opuszczałem to miejsce, jeszcze coś zostało. Przez cały ten czas, gdy siedziałem w lesie, nade mną latały helikoptery, drony. Ostatniego dnia, gdy koło piątej rano drony odleciały, postanowiłem się zebrać. Teraz jestem w bezpiecznym miejscu. Tylko tyle mogę powiedzieć.
Miałem dużo szczęścia, że udało mi się wyjść z lasu, zanim spadł śnieg. Ale między drutami widziałem rodziny z dziećmi, na gołej ziemi, bez żadnej pomocy, jedzenia, śpiworów. Matki okrywały dzieci własnym ciałem. Byłem wściekły, że nikt nie chce im pomóc. Strażnicy po prostu przepychają ludzi przez ogrodzenia i każą iść przed siebie.
Chce się pan ubiegać o azyl Polsce?
Nie, nie. Nie wydaje mi się, żeby to był dobry kraj dla uchodźców. Oczywiście nie mówię tu o ludziach – ale o władzy.
Komentarze