0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja Iga KucharskaIlustracja Iga Kucha...

Zoran przyleciał do Mińska z irackiego Kurdystanu. Przekroczył granicę z trzema kolegami, a potem przemytnik spokojnie przewiózł ich przez całą Polskę. Wpadli 500 metrów od niemieckiej granicy.

– Na przesłuchaniu nic nie ukrywaliśmy – mówi Zoran. – Którędy jechaliśmy, co mamy w plecakach. Zabrali je do przeszukania i powiedzieli: „Zostajecie jedną noc w areszcie, a my was sprawdzimy, jak wszystko gra, to rano wyjdziecie”. Jeden zapytał, czy mamy pieniądze na kaucję. Że takie jest prawo, jeśli chcemy szybko wyjść. Dałem mu wszystko, co zostało mi z podróży, jakieś 800 dolarów. Koledzy też się dorzucili. Zarzekał się, że następnego dnia wszystko odda. I więcej tego człowieka nie zobaczyliśmy. Oszukał nas.

Historia 800 dolarów

Zamiast jednej nocy, spędzili w placówce siedem. A kolejne 210 – w Wędrzynie.

Polska wyostrza pamięć do liczb. Ludzie dokładnie podają, ile dni spędzili na Białorusi, ile w polskim lesie, o której godzinie wyszli z obozów.

A z historią o 800 dolarach nie wiem, co zrobić. Jeszcze rok temu po prostu wściekłabym się na bandytę w mundurze, kolejnego, który uchodźców okradł i oszukał. Ale po miesiącach rozmów z ludźmi w strzeżonych ośrodkach zauważyłam, że czasami kłamią.

Kasuję „kłamią” kilka razy, zastępuję łagodniejszymi: przekręcają fakty, mijają się z prawdą. I nie wszyscy, niektórzy, w podbramkowych sytuacjach. By nie zamarznąć w lesie, nie trafić na rok do obozów, które nazywają „więzieniami”, by dostać pomoc.

Rzeczniczka Straży Granicznej, którą pytam o 800 dolarów, wie za to doskonale: migranci kłamią i pomawiają. Żadnych pieniędzy się im nie zabiera, korupcji nikt by nie ryzykował, zwłaszcza dla takiej kwoty. Czyli historia wyssana z palca? Na pewno. W papierach jest tylko, że migrant podróżował w grupie i z przemytnikiem, więc pobrano od niego pewną kwotę. Ale to na poczet sprawy karnej i grzywny, zupełnie inna sprawa.

Chłopak nie kłamie, tylko nie zrozumiał, przekonuję. Naprawdę myśli, że Polska go okradła.

Niemożliwe, upiera się rzeczniczka, miał wszystko wyjaśnione, był z nim tłumacz i radca prawny. A że czuje się oszukany, nic dziwnego, tyle wydał na przemytników, i na marne.

Tłumaczę wszystko Zoranowi, wciąż nie rozumie.

– Przepraszam, że mówię źle o twoim kraju. Ale czemu Polska zabiera sobie pieniądze uchodźców jak własne? To nie zdarza się nawet w Kurdystanie.

Zoran wysyła mi numer radcy prawnego. Albert Kuźmiński pamięta sytuację doskonale, właśnie niedawno zapadł w niej wyrok. Pieniądze zabrano na poczet grzywien. Jeden chłopak dał 800, inny chyba 700 dolarów. Potem sąd faktycznie ukarał ich za nielegalne przekroczenie granicy i trochę z dobrej woli ograniczył karę do tych pieniędzy. Chłopaków zresztą i tak już wtedy w Polsce nie było.

– Czyli rzeczniczka miała rację? I w dodatku wszystko im pan z tłumaczem wyjaśnił?

– Wie pani, to tylko nam się może wydawać, że te procedury są jasne. Ci ludzie często nie wiedzą, co się dzieje. Odwiedzałem potem tych chłopców w Wędrzynie, to było straszne miejsce, nikt nie powinien się tam znaleźć. Tylko że ja nie winię tutaj Straży Granicznej. Mam więcej żalu do sądów, bo to one skazywały praktycznie wszystkich na detencję. Ci chłopcy czuli się oszukani, nie rozumieli, czemu ktoś ich zamknął na wiele miesięcy. No, ale tak, na pewno nie było sytuacji, żeby ktoś ich okradł.

Rozmawiamy kilkanaście minut, z ust prawnika ani razu nie pada słowo „kłamali”.

Ludzie którzy „nadużyli procedury uchodźczej”, tak pisze o nich Straż Graniczna. Złożyli w Polsce wnioski o azyl, spędzili kilka miesięcy w zamkniętych ośrodkach, a po wyjściu wyjechali na Zachód. Zostawili tu jednak swoje odciski, nie zawsze wiedząc, że prędzej czy później upomną się o nich unijne procedury. Próbowali uniknąć deportacji do Polski, ukrywając się i uciekając przez kolejne europejskie granice. Dziś opowieść Zorana z irackiego Kurdystanu i Syryjczyka Ferrana. Jutro polskie przejścia kurdyjskiej rodziny Siwan i Kaleda, kolarza z Syrii.

Azyl kościelny, podziemie dla uchodźcy

Zoran i jego koledzy wyjechali z Wędrzyna jednocześnie, jeden do Warszawy, reszta na Zachód.

W Niemczech Zoran złożył podanie o azyl i dostał odmowę, zgodnie z procedurami dublińskimi, jego sprawę rozpatruje Polska. Zostały mu dwie opcje: ucieczka (niektórzy płyną do Wielkiej Brytanii, która nie stosuje deportacji dublińskich) albo przeczekanie. Pół roku po uruchomieniu procedury dublińskiej następuje „reset” i można od nowa aplikować o azyl w innym kraju.

Jest jeden warunek: przez te pół roku trzeba mieszkać w ośrodku dla uchodźców. Nie wolno koczować po znajomych i ukrywać się przed systemem. Czasem sprawy się wloką i sześć miesięcy po prostu upływa. Ale wielu pechowców zostało już deportowanych do Polski, prosto z ośrodków.

Jest jeszcze trzecie wyjście, które pozwala przechytrzyć system.

– Azyl kościelny, jedna z piękniejszych rzeczy w stylu „kochaj bliźniego” – mówi Ula z fundacji Xenion, która pomaga uchodźcom w Berlinie. – Cudowne podziemie, w pełni legalne. Powstał już na początku XX wieku, rozpowszechnił się w latach 70-tych., gdy do RFN docierało coraz więcej uchodźców, a akceptacja nie tylko ze strony państwa, ale i społeczeństwa nie była tak duża. W 1993 został sformalizowany, kościół oficjalnie podpisał umowę z państwem.

Azyl kościelny zapewniają głównie gminy zrzeszone w kościele ewangelickim. Udzielają schronienia ludziom zagrożonym deportacją, zarówno do kraju pochodzenia, jak i do innych państw UE. Ludzie znajdują wspólnoty ewangelickie blisko ich miejsc zamieszkania i nawiązują z nimi kontakt. Wszystko na zasadzie osobistej komunikacji i nieformalnych kontaktów. Ludzie przebywają w bezpiecznych miejscach, o których wiedzą tylko nieliczni. Kościół formalnie bierze za nich odpowiedzialność do zakończenia procedur. W przypadku „dublinów” pozwala to na w miarę spokojne przeczekanie sześciu miesięcy. Czas spędzony w azylu kościelnym jest przez urząd migracyjny traktowany tak samo, jakby uchodźca mieszkał w ośrodku.

Azyl kościelny nie daje zupełnej gwarancji. Policja zawsze może próbować złapać i deportować taką osobę, ale ryzyko jest dużo mniejsze, niż w ośrodku dla uchodźców. Ula słyszała o pojedynczych przypadkach, gdy ktoś uwziął się na kogoś i koniecznie chciał wyrzucić go z kraju. Ale to jest naprawdę rzadkie.

- Uchodźcy mają różne wyobrażenia co do azylu kościelnego – mówi Ula. – Czasem myślą, że muszą zmienić wyznanie. Ale nie, nikogo nie zmusza się do modlenia. Choć znam osoby, które nawet zastanawiały się, czy nie dołączyć do kościoła.

W ostatnich miesiącach azyl kościelny jest przeciążony. Na miejsce czeka się nawet kilka miesięcy.

Przeczytaj także:

Zoran, może ci się ułoży

Zoran nie miał szczęścia. Mieszkał w niemieckim ośrodku, ale po kilku miesiącach sześciu policjantów przyszło po niego do pokoju i zawiozło do Świecka. Tam przejęła go polska Straż Graniczna i standardowo zostawiła na ulicy.

Dostał jeszcze skierowanie do ośrodka w Białej Podlaskiej. Miał tam dotrzeć na własną rękę. To podróż z kilkoma przesiadkami, połapać się w nich byłoby trudno nawet Polakowi.

Ludzie odstawieni do Polski często po prostu obracają się na pięcie i jeszcze tego samego dnia są w Niemczech. Innym pomagają aktywistki. Odbierają ich z podgranicznych wiosek albo nawigują zdalnie, gdzie znaleźć PKS, jak nie przejechać swojej stacji.

Zorana „przejęła” Karolina Mazurek, aktywistka Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego.

– On miał strasznego pecha – wspomina. – Parę godzin po „dublinie” dostał telefon z azylu kościelnego, że właśnie zwolniło się dla niego miejsce. No ale był już w Polsce. Mówię mu: „weź, już nie kombinuj, wznawiamy procedury, może ci się tu ułoży”.

Uciekaj i dzwoń do kościoła

Zoran szybko przeniósł się do Warszawy, wznowił wniosek o azyl w Urzędzie ds. Cudzoziemców, znalazł tymczasowy kąt u innej aktywistki.

– Sprawy w urzędzie się toczą, chłopak mieszka w Warszawie, poznaje miasto – opowiada Karolina. – I co się dzieje? Zaczyna mówić, że właściwie to mu się tu podoba, że może chciałby tu zostać. Może pójdzie na studia, znajdzie jakąś pracę. A ja myślę, bomba, fajny, inteligentny chłopak, skończy jakiś kierunek, będzie pracował, będzie jakimś sukcesem dla Polski. Aż któregoś wieczoru, zatrzymuje go straż miejska. Najpierw ponad 4 godziny przetrzymują go w radiowozie. O 05:00 rano dostajemy wiadomość, że ciągle tam siedzi, nie ma pojęcia, o co chodzi. A potem kontakt się urywa.

Karolina szukała Zorana od rana. Poprosiła o pomoc dyrektorkę jednego z biur poselskich. Ta pobiegła na komisariat policji i próbowała ustalić, gdzie jest chłopak, ale nie udzielono jej informacji. Interweniowały prawniczki z kolektywu Szpila. Policja utrzymywała, że nie ma u nich takiej osoby, straż miejska tak samo. Po południu Zoran napisał, że właśnie go wypuścili.

– Do tej pory nie wiem, gdzie był – mówi Karolina. – Jak tylko powiedzieli, że może iść, to od razu dał dzidę do domu, nie wziął nawet żadnego papierka. Był tak skołowany, że nie umiał mi nic powiedzieć. Dopiero ktoś z biura RPO dowiedział się, że chłopak był trzeźwy, nie był pod wpływem żadnych narkotyków i przetrzymywali go bez żadnego trybu. Nie wezwali tłumacza, oczywiście o żadnym prawniku nie było mowy. I co? Chłopak tak się przestraszył, że jeszcze tego samego dnia wracał do Niemiec. Dostał takiej traumy, że jest poszukiwany i znowu będzie detencja.

Za podróż z Warszawy do Berlina Zoran zapłacił przemytnikowi 600 euro. Potem powtórzył całą procedurę od początku, znowu zgłosił się do niemieckiego ośrodka dla uchodźców, złożył kolejny wniosek o ochronę. Jest dobrej myśli, czas mija, a urzędy są kompletnie zawalone, również podaniami od osób, które przyjechały z Polski.

O Polsce i studiowaniu tutaj nie chce już słyszeć.

Gdy rozmawialiśmy w lutym, dostał już od niemieckiego urzędu odmowę. Odwołał się. Ciągle mieszka w ośrodku, ale tym razem nie da się deportować. Dogadał się już z człowiekiem odpowiedzialnym za azyl kościelny. Jeśli przyjdzie kolejna odmowa, Zoran ma uciekać i dzwonić do kościoła.

Od Polski się tylko odbijam

W 2022 roku ponad 900 osób zostało odesłanych do Polski zgodnie z procedurami dublińskimi. Niektórzy z powrotem do strzeżonych ośrodków. Z informacji przekazywanych przez aktywistki i organizacje wynika, że najczęściej przydarza się to Irakijczykom, prawie nigdy – Afgańczykom i Syryjczykom. Straż Graniczna nie prowadzi jednak takich statystyk. Nie wiadomo więc ilu ludzi zamknięto znowu w detencji, a ilu po prostu zostawiono w Świecku, czy Zgorzelcu.

Nie wiadomo też, ilu z nich, tak jak Zoran, tylko odbiło się od Polski i wróciło na Zachód.

Ula zna kilkanaście takich historii. Rodzina z kilkorgiem dzieci, która po „dublinie” nie wracała już do Niemiec, tylko popłynęła do Anglii. Młody Kubańczyk, długo próbował znaleźć pracę, w końcu odezwał się do niej z zupełnie innej części świata. Syryjczyk z połamanymi biodrami. W Niemczech miał przejść operację, w Polsce służby zostawiły go na ulicy. Próbował dostać ubezpieczenie medyczne, jacyś ludzie starali się mu pomoc, ostatecznie nic z tego nie wyszło. Wrócił do Niemiec.

– Polska nie ma nic do zaoferowania ani uchodźcom, ani niepełnosprawnym. To jak ma pomóc niepełnosprawnemu uchodźcy, który nie mówi po polsku? – pyta gorzko Ula i dodaje: – Mam kontakt z ludźmi, którzy ciągle są w Warszawie. Nie radzą sobie, co chwilę rozbijają się o polski system. Większość jest bez pracy, bez perspektyw, niektórzy zastanawiają się nad powrotem do swojego kraju. Nawet jeśli będą musieli się tam ukrywać, bo grożą im prześladowania. Ale przynajmniej wesprze ich rodzina.

Najgorszy typ migranta

W barze w Ząbkach jest kilkanaście typów burgerów. – Sam wszystko robię – mówi z dumą Ferran. – Dla ciebie z halloumi albo z falaflem?

Przyniesie mi jeszcze kawę i nie pozwoli zapłacić. Wciskam banknot jego koleżance z pracy, Olena przewraca oczami: – No już mu pozwól.

Niezręcznych sytuacji będzie jeszcze kilka, bo Ferran ma w sobie coś, co każe się nim zaopiekować. Jest grubo po trzydziestce, ale z nieśmiałym uśmiechem i za dużymi ciuchami na drobnej sylwetce przypomina chłopca o smutnych oczach.

W oczach Straży Granicznej jest jednak najgorszym typem migranta: młody byczek w sportowej bluzie, granicę przekroczył w grupie chłopaków, rodzinę zostawił w kraju. Do tego burdel w papierach, obywatel jednego państwa, pochodzenia innego. Mały plusik za to, że oba to kraje wojenne, status uchodźcy gwarantowany. Nie żaden Irak czy Senegal.

W papierach jest jeszcze jeden problem – rosyjska wiza. Dla takich podróżników Straż Graniczna ma mało litości. Dobrze za to wyglądają w mediach: „mężczyzna przebywał wcześniej w Rosji”, to argument za niewpuszczeniem. Więc czerwona kartka i push-back. Użyto go już przeciwko ludziom w Usnarzu. Takie osoby są podwójnie podejrzane. Po pierwsze, niech nie mówią, że Polska jest pierwszym bezpiecznym krajem. Po drugie, diabli wiedzą, co właściwie w tej Rosji robiły.

Mimo wszystko Polska Ferrana przyjęła. Wykarmiła, opatrzyła zadane przez Straż Graniczną rany, dała łóżko w kolejnych strzeżonych ośrodkach. A on? W aktualnościach straży granicznej ujęto by to tak: złożył wniosek o ochronę międzynarodową, choć wcale nie planował tu zostać. Przy pierwszej okazji wyjechał do Niemiec.

Migrant ekonomiczny z motywem wojennym

Jego prawdziwe imię oznacza „hojny”. Zmieniłam je na ferran, czyli „piekarz”.

A piekarnia, którą pokazuje mi na filmach, to musiał być niezły biznes. Na zapleczu tłok, kilku mężczyzn ugniata ciasto na dużych blatach, ktoś przemyka z blachą do pieca, czyjaś ręka dumnie pokazuje górę pistacjowych ciasteczek. Brat i brat, a to ciotka, opowiada. Rodzinna firma, jedna z dwóch w dużym mieście. Przetrwała spadające bomby i wybijanie szyb, padła przez przerwy w dostawach wody, prądu i mąki. Do tego bieda, chaos, inflacja, zwykły rozpirz powojenny.

Pierwszy z braci dotarł do Niemiec już w 2015 roku. Rodzice i siostra Ferrana zostali w mieście, on z dwójką młodszych braci zaczął jeździć na saksy. Tak wyszło, że akurat do Moskwy i Petersburga. Pół roku na kuchni i dorywczych fuchach, pół w domu, z żonami i dziećmi. Migranci sezonowi, zarobkowi, z motywem wojennym.

Co by było, gdyby Ferran z braćmi nie opuścili Rosji? Być może po prostu dopadłby ich straszny kryzys, na którym wyjątkowo ucierpieli migranci. Może zwlekaliby jeszcze trochę z decyzją o ucieczce, aż doczekaliby się muru na granicy i byłoby to trudniejsze.

W najgorszym scenariuszu złapano by ich za pracę na czarno i wysłano na front.

Pytam, czy było tam tak źle?

Ciężko, ale można wytrzymać.

To nie mogli tam zostać?

Ferran patrzy na mnie błagalnie. Pewnie słyszał już to pytanie wielokrotnie. Może i mogli, ale co to za życie, bez papierów i bez rodziny? I co właściwie mieli zrobić z przyszłością swoich dzieci? Wszyscy patrzyli na najstarszego brata, który legalnie ściągnął rodzinę do Niemiec.

Po przejściu polsko-białoruskiej granicy, wsiedli do „taksówki”. Nie zatrzymali się na wezwanie policji.

Zrobiło się nerwowo, a potem Ferran obudził się w szpitalu. Zarobił w głowę od policjanta, bracia trafili za drut.

Z pracy i wysyłania rodzinie pieniędzy nici, bo Ferran spędził siedem miesięcy w zamkniętych ośrodkach, w Wędrzynie i Lesznowoli. Nie skarży się, nie rozumie tylko, czemu siedział tam tak długo. Innych z jego kraju wypuszczali po dwóch, trzech miesiącach. Potem zresztą ktoś z Urzędu do spraw Cudzoziemców ponoć przeprosi go za ten czas, przyzna, że nie powinien był w ogóle się tam znaleźć. To dla niego ważne, że przeprosili.

Po prostu uchodźca idealny

Po wyjściu z obozu pojechał Flixbusem do Niemiec i złożył wniosek o azyl. Odrzucony. Bo procedura uchodźcza jest w Polsce, nie musiał stamtąd wyjeżdżać. Nie chciał uciekać dalej ani „schodzić do podziemia”. Spróbował azylu kościelnego.

– Panikowałem, ale ksiądz mnie uspokajał. Mówił, że tak szybko nie deportują. Miał oddzwonić i już nie zdążył.

Strażnicy wyciągnęli mnie z pokoju i zawieźli do Polski.

– I co, nie próbowałeś wrócić do Niemiec? – pytam.

– Przestań – kręci smutno głową. – Mam już dosyć problemów. Chcę dostać papiery i pracować jak normalny człowiek, jak Polacy i Ukraińcy.

Albo jak bracia. Wywózka za drut ostatecznie wyszła im na dobre.

Gdy Ferran wiązał się już z Polską odciskami palców, bracia spróbowali przejść granicę jeszcze raz.

Udało się, pojechali prościutko do Dortmundu. Dziś wszyscy już pracują i uczą się niemieckiego. Rodzinne zaplecze jest tam całkiem spore: kuzyn dziadka, wujek i rodzina ze strony matki, rozsiani po różnych miastach. Bracia ściągają żony i dzieci.

Ferran mówi mieszanką polskiego i rosyjskiego, dłuższe fragmenty tłumaczy Olena. Widać, że go lubi, patrzy z troską, poklepuje po plecach. Tylko czasem się irytuje: „Dawaj, Ferran, po polsku, dość już tego ruskiego”.

Olena idzie do klienta, a Ferran szepcze, że jej córeczka bardzo tęskni za psem, który został w Ukrainie. Chciałby zrobić jej prezent, ale nie ma pieniędzy. Gdzie w Polsce można dostać darmowe szczeniaki?

Rozmawiamy z przerwami, bo w barze sporo się dzieje. Ferran smaży burgery, pakuje na wynos, ściska się z Agatą, wolontariuszką, która wpadła go odwiedzić. Ferran krząta się i co chwilę wciska nam jedzenie.

Agata opowiada, jak pomaga uchodźcom w załatwianiu papierów, jeździ z nimi po urzędach. Rozmawiamy o tym, że Ferran jest jakiś wyjątkowy. Aż chce mu się pomagać. Może dlatego, że o nic nie prosi i nie narzeka. I za wszystko chce płacić. Po prostu uchodźca idealny.

Agata: – A wiesz, że właściciel baru też jest z Bliskiego Wschodu? Zatrudnia tu tylko uchodźców, też tych, którzy nie mają jeszcze papierów, z Ukrainy, Gruzji.

Wtedy myślę, że te smętne Ząbki są jak wielokulturowa dzielnica Berlina.

Ferran znowu mi znika

Jedziemy razem do Urzędu do spraw Cudzoziemców. Papierów jest sporo, zaliczamy pięć z sześciu okienek. W sprawach Ferrana jest straszny bałagan, co ma swoje plusy, bo nikt nie zauważył, że na pół roku czmychnął do Niemiec. Składamy wniosek o zezwolenie na pracę i zapomogę, miesięczne 750 zł.

W drodze powrotnej Ferran się spieszy, wyprosił w pracy wolny ranek, ale szef nie był tym zachwycony.

Jest 10 listopada i ulice toną w narodowych gadżetach, ale moknąc z Ferranem na przystanku czuję do Polski niechęć. Choć przecież nie zrobiła mu nic strasznego, właśnie załatwił dokumenty i jedzie do pracy. Mógłby być kupką mokrych szmat w lesie, a stoi tu żywy i niemal zdrowy, mrużąc oczy przed rozkładem jazdy.

– Potrzebuję okularów – mówi, dotykając skroni. – Coś mi się popsuło po tym walnięciu w głowę.

Upieram się, żeby kupić mu bilet i dokładnie tłumaczę, w co wsiąść, gdzie wcisnąć guzik. Patrzy z rozbawieniem. Spokojnie, w tej podróży akurat sobie poradzi.

W autobusie pokazuje zdjęcia rodziny. Córka ma cztery lata, syn urodził się, gdy on siedział w Wędrzynie. Jak tylko dostanie papiery, od razu ich tutaj ściąga.

W następnych tygodniach często piszemy, ale potem zaczyna znikać. Odpisuje zdawkowo, nie podsyła już zdjęć burgerów. Dopytuję, czy wszystko w porządku. Nie bardzo, przyznaje. Te wszystkie papiery nigdy nie przyszły. Nie ma ani pozwolenia na pracę, ani pieniędzy.

Muszę go ciągnąć za język, żeby wreszcie przyznał, że i z barem wyszedł syf. Szef nic mu nie zapłacił. Podobno zawsze tak robi, bierze zdesperowanych, najczęściej migrantów bez papierów, żyłuje i każe spierdalać. Olena też już uciekła.

A do braci w Niemczech dołączyła już ostatnia rodzina. Żona i dzieci Ferrana też nie mogą już dłużej czekać. Jak będzie trzeba, to dokonam niemożliwego, pisze mi Ferran.

Myślę o dzieciach na łodziach i w lesie, wysyłam mu numery prawników, a potem instrukcję łączenia rodzin uchodźców. Najpierw samemu trzeba dostać papiery, a potem czekać. Minimum dwa lata.

;

Udostępnij:

Małgorzata Tomczak

Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.

Komentarze