Konwencja Genewska jako podstawa polityki azylowej nie przystaje do realiów XXI wieku. Jej definicja „uchodźcy” jest wąska i anachroniczna, fałszywie dzieli ludzi na „uchodźców prawdziwych” i podszywających się pod nich „migrantów ekonomicznych”. Czy jej zmiana jest możliwa?
O łamaniu Konwencji Genewskiej o Uchodźcach na granicy polsko-białoruskiej słyszymy niemal każdego dnia. Straż Graniczna nie przyjmuje wniosków azylowych, „nie słyszy” próśb o ochronę międzynarodową, a osoby chcące się o nią ubiegać wypycha za płot.
Kilka historii znalazło już swój finał w sądach, a o wielu pewnie nigdy się nie dowiemy. Obchodzenie, ignorowanie i otwarte naruszanie praw uchodźców w niemal każdym kraju Globalnej Północy to wielki problem Konwencji. Ale nie jedyny.
Niektórzy twierdzą, że jest ona notorycznie nadużywana. W jej definicji, „uchodźca” to osoba ubiegająca się o azyl „na skutek uzasadnionej obawy przed prześladowaniem z powodu swojej rasy, religii, narodowości, przynależności do określonej grupy społecznej lub z powodu przekonań politycznych”.
Wielu ludzi próbujących dostać się Europy zwyczajnie nie spełnia tych kryteriów - z setek tysięcy wniosków azylowych składanych rocznie w samej UE, odrzucana jest ponad połowa. W ostatnich latach Unia ogrodziła swoje granice i podpisała umowy z zewnętrznymi „bramkarzami” – Turcją, Marokiem i Libią.
Gdyby nie te środki, trudno wyobrazić sobie, o ile wzrosłaby liczba wniosków składanych przez osoby z Azji i Afryki. Ogromna większość nie spełniałaby kryteriów przewidzianych w Konwencji, należałoby więc uznać ich za migrantów ekonomicznych i deportować.
Z drugiej strony, pojawia się coraz więcej głosów, że Konwencja jako podstawa polityki azylowej, zupełnie nie przystaje do realiów XXI wieku. Jej definicja „uchodźcy” jest wąska i anachroniczna;
skutkuje fałszywym dzieleniem ludzi na „uchodźców prawdziwych” i podszywających się pod nich „migrantów ekonomicznych”.
Dyskusja o konieczności rozszerzenia tej definicji trwa od lat, a dla milionów aktualnie z niej wykluczonych jest to kwestia życia i śmierci.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Konwencja jako podstawa polityki azylowej, zupełnie nie przystaje do realiów XXI wieku. Jej definicja „uchodźcy” jest wąska i anachroniczna; skutkuje fałszywym dzieleniem ludzi na „uchodźców prawdziwych” i podszywających się pod nich „migrantów ekonomiczn
Po pierwsze, osób LGBT, które w realiach polityki lat 50. po prostu nie istniały: prześladowanych z powodu orientacji seksualnej lub tożsamości płciowej.
Osoby LGBT+ z krajów, w których za homoseksualizm grozi kara śmierci, nie podlegają, zgodnie z Konwencją, ochronie takiej, jak np. mniejszości religijne.
I choć zrewidowała to praktyka wielu krajów zachodnich, które od lat przyznają ochronę osobom LGBT+, to jest to wciąż płynna kwestia; zależna od prawa, kultury danego kraju i osobistych przekonań sędziów czy urzędników.
Jak bardzo, obrazuje opisywany kilkanaście lat temu przypadek młodego mężczyzny z Iranu, który starał się o azyl w Stanach Zjednoczonych. W Iranie siedział w więzieniu i był wielokrotnie gwałcony przez strażnika; potem oprawca wniósł przeciwko niemu oskarżenie o „zbrodnię homoseksualizmu”. I choć w kraju groziła mu za to kara śmierci, a jego rodzinie stygma i izolacja, to amerykański sąd odrzucił jego wniosek o ochronę.
W uzasadnieniu podano, że Irańczyk „nie wygląda kobieco”, nie narazi się więc na prześladowania, jeśli tylko ukryje swoją orientację. Porad z gatunku „proszę po prostu się ukrywać” nie udziela się uchodźcom religijnym czy politycznym; wydaje się więc, że sędzia uznał kwestię orientacji seksualnej za mniej ważną, niż np., praktyk religijnych, a brak odpowiedniego zapisu w Konwencji mu na to pozwolił.
Z pewnością mógłby zaklasyfikować Irańczyka jako prześladowanego z powodu „przynależności do określonej grupy społecznej”, co robi się od lat w wielu krajach zachodnich. Z Konwencji jednak to nie wynika, a w prawnej próżni jest dużo miejsca dla osobistych uprzedzeń.
Oczywiście, w ostatnich latach zapadło już wiele pozytywnych decyzji azylowych wobec osób LGBT+. Młody Irańczyk miałby dziś większą szansę na ochronę, np. w Niemczech, Holandii czy Kalifornii. Ale czy w Polsce?
Nasrin, 35-letnia Iranka mieszkająca ze swoją dziewczyną w Warszawie, szczerze w to wątpi. Opowiada, że gdy kilka lat temu kończyła jej się polska wiza studencka i bała się wracać do Iranu, rozważała poproszenie o azyl w Niemczech. Nawet nie brała pod uwagę Polski – jak kraj, który tak traktuje osoby LGBT+, miałby uznać jej prawa do wyrażania swojej seksualności?
Zastanawiamy się z Nasrin jeszcze nad inną kwestią. Gdy mieszkała w Teheranie, posłusznie nosiła hidżab, ale i tak zdarzyło jej się uciekać przed policją religijną – z powodu za krótkiej spódnicy lub za ciasnych spodni. Chwali się, że nigdy jej nie złapali (jedną z technik jest np. pukanie do przypadkowych domów i błaganie, by ktoś pozwolił się jej schować), ale prawie wszystkie jej kuzynki i przyjaciółki zaliczyły wizytę na komisariacie.
Zatrzymanym grożą, w najlepszym wypadku, upokorzenia i wyzwiska, w najgorszym – gwałt, pobicie i to, co spotkało Mahsę Amini. Czy wiele zachodnich sądów i urzędów migracyjnych uznałby sytuację kobiet w Iranie za powód do ubiegania się o azyl?
Wątpliwe, bo choć w „uzasadnionej obawie o bycie prześladowaną” żyją codziennie, to Konwencja nie wymienia płci jako możliwego powodu represji. Zresztą, przecież nie są w Iranie bite i zabijane, jeśli tylko przestrzegają prawa szariatu. Może chociaż jakiś zręczny prawnik migracyjny przekonywałby, że rozpuszczone włosy czy krótka spódnica to wyrażanie „uczuć religijnych” lub „przekonań politycznych”? Nasrin nie bardzo mieści się to w głowie.
Jednak w ostatnich latach
coraz więcej kobiet stara się o azyl na gruncie prześladowań z powodu płci. Uciekają przed rytualnym okaleczaniem, przymusowymi małżeństwami, sankcjami religijnymi, przemocą, również domową.
Duże zmiany widać w krajach Ameryki Centralnej, skąd jeszcze kilkanaście lat temu migrowali do USA głównie szukający zarobku mężczyźni. Dziś z niestabilnych i niszczonych przez naturalne kataklizmy państw ucieka coraz więcej kobiet, często z małymi dziećmi. Na szlakach przemytniczych są narażone na przemoc, wykorzystywanie seksualne i handel ludźmi. Dla wielu z nich sam wyjazd jest wielkim wyzwaniem – często nie mają dostępu do pieniędzy, a np. w niektórych krajach arabskich podróżowanie wymaga zgody męża lub ojca.
Powodzenie ich wniosków o ochronę najczęściej zależy od kreatywności i determinacji ich prawników. W niektórych przypadkach – np. kobiet z krajów arabskich, którym grozi śmierć za odrzucenie islamu – argumentuje się, że są to ofiary represji „z powodów przekonań politycznych”.
Inną strategią wpasowywania się w kryteria Konwencji Genewskiej jest wykazywanie, że kobiety są prześladowane z powodu „przynależności do określonej grupy społecznej”. Urzędnicy i sądy najczęściej odrzucają taką argumentację, zwłaszcza w przypadku ofiar przemocy domowej, którą traktuje się jak „sprawę prywatną”, a nie regulowaną przez międzynarodowe prawo.
Kilka precedensów daje jednak nadzieję, że może się to zmienić. W ostatnich latach sąd apelacyjny w Australii dwukrotnie nadał status uchodźczyń kobietom uciekającym ze swoich krajów przed przemocą domową.
Jedną z nich była Turczynka dwa razy hospitalizowana po ciężkim pobiciu przez męża. Sąd pierwszej instancji odrzucił argument jej prawnika, że „kobiety w Turcji stanowią specyficzną grupę społeczną”, jednak sąd apelacyjny przystał na definicję „kobiet w Turcji jako doświadczającej kombinacji przemocy rodzinnej i religijnej, w obliczu braku praw i narzędzi państwa, by je przed nią ochronić”.
W drugiej sytuacji, kobieta z Papui-Nowej Gwinei, bita i poniżana przez męża i jego rodzinę, dostała odmowę ochrony, bo sąd nie zgodził się, że „kobiety z Papui-Nowej Gwinei” są grupą społeczną. W apelacji uznano jednak, że „zamężne kobiety z Papui-Nowej Gwinei, za które zapłacono wiano”, mogą taką grupę stanowić i być z tego powodu prześladowane.
Kluczowym elementem definicji uchodźcy według Konwencji Genewskiej jest „uzasadniona obawa”. Ubiegający się o ochronę musi udowodnić, że był prześladowany i dobrze to udokumentować.
Po pierwsze, musi przekonać sąd lub urzędników, że faktycznie jest tym, za kogo się podaje. Po drugie, musi wykazać, że w kraju pochodzenia takie osoby są represjonowane.
Pewne tożsamości są dość oczywiste, nikt nie będzie podważał koloru skóry, a narodowość i pochodzenie etniczne, nawet osób, które nie posiadają dokumentu, najczęściej można zweryfikować.
W przypadku orientacji seksualnej, religii czy poglądów politycznych, margines niepewności jest większy. Nie wystarczy przekonujące opowiedzenie swojej historii i odwołanie się do ogólnej wiedzy, trzeba też przedstawić dowody. Zdjęcia, dokumenty i zaświadczenia lekarskie wyznaczają tu cienką granicę między „uchodźcą” z prawem do pracy i pobytu, a „migrantem”, którego należy deportować.
Osoby LGBT+ ubiegające się o azyl w przyjaznych krajach (np. Niemczech, Wielka Brytanii, Kanadzie) mogą otrzymać go z powodu „przynależności do grupy społecznej”, muszą jednak przekonać urzędników, jak ważna jest dla nich orientacja seksualna i jak bardzo są w swoim kraju prześladowani.
Na stronach internetowych grup wspierających azylantów LGBT+ w Wielkiej Brytanii przeczytamy na przykład porady, jak zwiększyć swoje szanse podczas przesłuchania – dobrze jest mówić o „stygmatyzacji, upokarzaniu i zawstydzaniu”, „bolesnej drodze do odkrycia własnej seksualności” i głębokim „przeświadczeniu, że odmienna orientacja była czymś złym”.
Autorka porad ostrzega, że urzędnicy mogą być bardziej sceptyczni wobec osób spokojnych i akceptujących swoją orientację. Zaleca też opowiadanie o doświadczaniu przemocy - najlepiej pokazywanie zdjęć czy raportów z obdukcji – ewentualne, przedstawienie zaświadczenia od lekarza, że przywołanie wspomnień jest niemożliwe z powodu przebytej traumy.
Gdy Nasrin rozważała poproszenie o azyl w Niemczech, zasięgnęła porady tamtejszych stowarzyszeń. Usłyszała, że jej prywatne zdjęcia i korespondencje mogą nie wystarczyć, powinna bardziej zaakcentować swoją „przynależność do grupy społecznej”. Założyła więc na Instagramie „tęczowy” profil i publikuje tam treści o miłości, prawach człowieka i akceptacji.
Anonimowo - by podeprzeć argument o „obawie przed prześladowaniem” i po persku (by podkreślić swoją przynależność do grupy irańskich osób LGBT+). Ostatecznie nie musiała nikomu go prezentować, bo dostała w Polsce pracę i zalegalizowała pobyt. Wciąż jednak go prowadzi, „na wszelki wypadek”, bo kto wie - być może kiedyś będzie musiała pomóc niemieckim urzędnikom połączyć kropki.
A uzyskanie azylu LGBT+ w Europie robi się coraz trudniejsze, urzędnicy czepiają się szczegółów, są podejrzliwi. Być może dlatego, że coraz więcej osób preparuje dowody, by uzyskać azyl – jak chociażby kilkudziesięciu mężczyzn z Ugandy, oskarżonych w 2020 roku przez rząd Holandii o „udawanie homoseksualistów, przy pomocy grup przestępczych”.
Z oskarżeniami o fałszowanie dowodów spotykają się też osoby ubiegające się o azyl religijny. Lidia Brzezińska, tłumaczka perskiego współpracująca z Grupą Granica, opowiada mi o chrześcijanach z Iranu, którym coraz trudniej jest otrzymać ochronę. Urzędnicy wymagają od nich pokazania aktu chrztu, z tym że wydanego jeszcze w Iranie. Porzucenie islamu to w prawie szariatu zdrada, karana co najmniej więzieniem, więc wiele osób nie odważy się na taki krok.
Chrztu przyjętego w innym kraju nie uznaje się za dowód, wręcz przeciwnie – może wzbudzić podejrzenia o preparowanie dowodów. Irańczycy próbują więc przekonać urzędników swoją znajomością Biblii i tradycji chrześcijańskich; jeśli jednak nie jest wystarczająca, ich wnioski mogą zostać odrzucone.
Brzezińska mówi mi też, że Irańczycy mają problem z otrzymaniem azylu politycznego. Nawet represjonowani, wielokrotnie prześladowani działacze polityczni często nie są w stanie udowodnić, że władza w jakikolwiek sposób ich prześladuje. Służby załatwiają to tak, żeby nie było śladów: ludzi nachodzi się znienacka w domach, zastrasza ich rodziny, przeszukuje, aresztuje bez pisemnych nakazów, a do więzienia wsadza pod pretekstem np. „obrazy religijnej”.
Takie strategie są typowe dla wieloletnich dyktatur z rozwiniętym aparatem represji – podobnie wygląda prześladowanie opozycji na Kubie – jednak świadomość tego nie wpływa na decyzje urzędników.
Niepełna lista motywów prześladowań i wymóg ich udowadniania odbiera wielu represjonowanym szansę na ochronę – to często formułowany wobec Konwencji Genewskiej zarzut.
Jednak niesłusznie odprawiani uchodźcy LGBT+ czy polityczni, nie są największą pomijaną przez nią grupą.
Najwięcej ludzi ucieka ze swoich krajów nie z powodu prześladowań, ale dlatego, że życie tam staje się po prostu niemożliwe.
Bieda, chaos i wszechobecna przemoc w zniszczonych wojnami krajach „upadłych”; kurczenie się zasobów i przestrzeni zdatnej do życia, przeludnienie, katastrofy naturalne, głód – to dziś główne przyczyny uchodźstwa, których Konwencja jednak za takowe nie uznaje.
Najwięcej wniosków o ochronę międzynarodową pochodzi z krajów, które przodują w zestawieniach „fragile states”, czyli niestabilnych (do niedawna nazywanych „failed states” - państwami upadłymi).
Ich cechy to: słaba kontrola nad własnym terytorium, zapaść gospodarcza, niemożność dostarczania usług publicznych (np. opieki zdrowotnej czy pomocy humanitarnej), powszechna przestępczość i korupcja, liczne przesiedlenia wewnętrzne.
Skala „fragile states” wyróżnia kilka stopni stabilności, trzy stopnie „ostrzeżeń” i trzy stopnie „alarmów”. Państwa oznaczone „krytycznym alarmem” to obecnie m.in. Somalia, Syria, Afganistan, Jemen, Sudan Południowy, czy Demokratyczna Republika Konga. Bardzo wysoko są też Haiti, Nigeria i Irak.
Uchodźcy z Sudanu Południowego i Demokratycznej Republiki Konga uciekają głównie do Ugandy - aktualnie przebywa tam ok. 900 tysięcy Sudańczyków i 450 tysięcy Kongijczyków – gdzie latami mieszkają w obozach, a tylko znikomy procent ma szansę na pracę czy relokację.
Prawnik i działacz humanitarny w krajach Afryki Wschodniej, Christopher Ayers, opisuje, jak próby uzyskania przez Kongijczyków statusu uchodźcy i związanych z nim praw, rozbijają się o dosłowne traktowanie Konwencji Genewskiej: urzędnicy tłumaczą im, że skoro nie są represjonowani, więzieni czy zastraszani przez rząd i państwowe służby, to azyl im nie przysługuje.
To, że po powrocie do kraju mają po prostu małe szanse na przeżycie - nie mogą uprawiać zaminowanych pól, zbrojne grupy notorycznie plądrują ich wioski, a gwałty i morderstwa są porządku dziennym – jest oczywiście tragedią, ale nie zapewni im powodzenia na przesłuchaniu azylowym.
Fakt, że wiele osób otrzymało ostatecznie ochronę i nawet szansę relokacji, często wynika, jak twierdzi Ayers, z długiego przekonywania pracowników ONZ (np. za pomocą łapówek), że głównym powodem ich ucieczki były właśnie prześladowania polityczne.
Sądy i urzędnicy często nie widzą też zastosowania Konwencji do obywateli krajów, w których wojny częściowo wygasły, a armię zastąpiły guerille, paramilitarne bojówki i grupy terrorystyczne.
Gospodarka i infrastruktura nie podnoszą się z zapaści, konflikty etniczne nie cichną, a pogrążone w chaosie rządy nie zapewniają obywatelom żadnej ochrony i pomocy socjalnej – jednak nie można powiedzieć, żeby aktywnie ich prześladowały.
Somalijczykom coraz częściej odmawia się azylu w wielu krajach europejskich, zwłaszcza we Francji, Belgii i Szwecji; ostatnio odsyłać zaczęła ich także Kenia, wcześniej ich główny kierunek ucieczki. Wnioski azylowe Irakijczyków są w Europie Zachodniej odrzucane średnio w 60 proc. przypadków (w Polsce – w 99 proc.).
Nigerię, zajmującą 15 miejsce na liście państw niestabilnych, Cypr wpisał ostatnio na listę „bezpiecznych krajów”, co oznacza, że proszących tam o azyl Nigeryjczyków czeka niemal automatyczna odmowa i deportacja.
W ciągu roku od zajęcia Kabulu przez Talibów o ponad połowę spadł także odsetek pozytywnych decyzji azylowych wydawanych w Europie Afgańczykom.
Najtrudniej otrzymać ochronę przed zagrożeniem, które nie wynika z działania państwa. Codzienna przemoc – przestępczość, wojny gangów i karteli narkotykowych, przy bierności państwa i służb porządkowych – jest coraz częstszą, lecz niedostrzeganą przez prawo przyczyną ucieczek ze swoich krajów.
W definicji “uchodźcy” nie mieści się np. sytuacja mieszkańców środkowoamerykańskiego “Trójkąta Północnego” - Hondurasu, Gwatemali i Salvadoru – których mieszkańcy żyją w ciągłym strachu przed śmiercią ze strony gangów i mafii.
Sędziowie jednak odmawiają im azylu, argumentując, że w krajach tych nie ma drastycznych podziałów politycznych czy ideologicznych, gangów nie można uznać za „prześladowców”, a przemoc na ulicach nie jest „polityczną represją”.
Rygorystyczne traktowanie Konwencji Genewskiej odcina też możliwości uchodźcom klimatycznym. Kilka lat temu głośna stała się historia rodziny, która w 2013 roku uciekła z pacyficznej wyspy Tarawa (Republiki Kiribati) i poprosiła o azyl w Nowej Zelandii.
Ojciec rodziny cierpliwie wyliczał wszystkie powody migracji: poziom oceanu szybko się podnosił, w poprzednich latach na Tarawę uciekły tysiące osób z podtopionych sąsiednich wysp koralowych, upały zniszczyły uprawy zbóż i palm kokosowych, a przeludnienie i walka o zasoby doprowadziła do starć między mieszkańcami.
Skąpe źródła wody zostały zanieczyszczone, szerzyły się choroby i dzieci na Tarawie zaczęły umierać na biegunkę. Tak uzasadniony wniosek o azyl dla całej rodziny sąd w Nowej Zelandii odrzucił. Wkrótce po tym rodzina została deportowana na Tarawę, choć z analiz wynika, że za 10-15 lat duża jej część zniknie pod wodą.
Dziś świadomość istnienia uchodźców klimatycznych jest oczywiście większa. Powstają na ten temat liczne raporty i analizy, ONZ i inne organizacje opracowują rekomendacje i nowe instrumenty polityczne.
Politycy odpowiadają na to kompleksowe wyzwanie dość prostymi rozwiązaniami, np. wobec Pakistanu i Bangladeszu, krajów od lat wymienianych wśród najbardziej zagrożonych zmianami klimatu.
Tylko od początku tego roku wnioski o azyl w UE złożyło ponad 25 tys. Pakistańczyków i 20 tys. Banglijczyków, odrzuconych zostało ok. 95 proc. Niedawno Grecja i Cypr umieściły je na liście „bezpiecznych krajów pochodzenia”.
W praktyce oznacza to, że ich wnioski o azyl są niemal automatycznie odrzucane.
Senegal, którego ponad połowa populacji mieszka w nadmorskich regionach zagrożonych zalaniem, został zakwalifikowany jako kraj bezpieczny przez ponad połowę krajów UE, a Indie, umieszczone w dziesiątce krajów najbardziej narażonych na zmiany klimatyczne, przez prawie 1/3.
Zestawienia „bezpiecznych krajów pochodzenia” każde państwo układa sobie samodzielnie. Najdłuższe listy mają Włochy, Malta, Grecja i Cypr, czyli tam, gdzie uchodźcy mają największą szansę się dostać.
Dlaczego miliony ludzi uciekających przed przemocą, głodem i skrajną biedą nie „łapią się” w definicję uchodźcy? Mówiąc najprościej, Konwencja Genewska to dokument z epoki, w której przyczyny migracji były zupełnie inne.
Powstała z myślą o dysydentach i ofiarach rasistowskich i nacjonalistycznych prześladowań, za kontekst mając, z jednej strony, doświadczenia z II wojny światowej, a z drugiej – zacieśniającą się właśnie Żelazną Kurtynę.
Jej autorom udało się uchwycić realia ówczesnych totalitaryzmów i politycznej opresji, ale nie wyobrażali sobie powodów, dla których ludzie będą porzucać swoje domy w XXI wieku.
Definicję uchodźcy zmodyfikowano tylko raz - jej pierwsza wersja zawierała bezpośrednie odniesienia do II Wojny Światowej, obawiano się więc, że jest nie dość uniwersalna. By zlikwidować kryteria geograficzne i czasowe, podpisano w 1967 roku Protokół Nowojorski, który usuwał te wzmianki.
Przez wiele lat Konwencję stosowano jednak głównie do jednej grupy. Spośród ponad 230 tysięcy ludzi, którzy otrzymali azyl w USA w latach 1956-1968, tylko 925 pochodziło z krajów niekomunistycznych. Dysydenci zza Żelaznej Kurtyny byli też mile widziani w Europie Zachodniej.
Wielu badaczy pisze bez ogródek, że Konwencja była używana jako narzędzie geopolitycznych rozgrywek i sposób na upokarzanie komunistów. Sowieci postrzegali jej zapisy o poglądach politycznych, religii i prześladowanych grupach jako wymierzone w ich inżynierię społeczną, partyjny monopol, cenzurę oraz walkę z kościołami, burżuazją, czy „kułactwem”.
A Zachód ciepło witał wszystkich, którzy mogli poświadczyć, że lepiej zginąć w drodze do wolnego świata, niż żyć w komunizmie.
Wciąż zresztą zarzuca się USA, że używa Konwencji do zbijania politycznego kapitału. Świadczyć o tym mają statystyki decyzji azylowych: od lat najwięcej pozytywnych odpowiedzi otrzymują Chińczycy, najmniejszy – uciekający z Gwatemali, Hondurasu i Salvadoru.
Po upadku ZSRR spadać zaczął odsetek przyznawania ochrony Kubańczykom, jednak wciąż otrzymują ją dwa razy częściej niż obywatele sąsiedniej Haiti. Zrujnowana wyspa, zamykająca pierwszą dziesiątkę listy „krajów upadłych”, jest niezbyt atrakcyjna geopolitycznie, w porównaniu z mało znaczącą, ale wciąż sojuszniczką Rosji.
Dlaczego po 1967 roku definicji uchodźcy już nie aktualizowano, mimo nowych wyzwań i gigantycznych kryzysów migracyjnych?
Twórcy Konwencji ewidentnie zostawili w tej kwestii zielone światło - na samym końcu protokołu wielomiesięcznych prac nad nią czytamy deklarację: „Wyrażamy nadzieję, że Konwencja będzie miała wartość jako przykład przekraczania swojego zakresu umownego i że wszystkie kraje będą podążały w stronę nadawania statusu uchodźcy tak szeroko, jak będzie to możliwe, osobom znajdującym się na ich terytoriach, których warunki Konwencji mogą aktualnie nie obejmować”.
Widać, że jej autorzy już 70 lat temu rozumieli, że świat będzie mierzył się z nowymi falami uchodźców.
Od kilkunastu lat pojawia się wiele głosów o konieczności zmian w Konwencji – od nawoływań do „podarcia jej i napisania na nowo” do takich, że „jest zupełnie wystarczająca, trzeba tylko zmieniać praktykę jej stosowania”.
Padło wiele propozycji nowej definicji uchodźcy, np., by skrócić ją i z „na skutek uzasadnionej obawy przed prześladowaniem z powodu (…)” zostawić jedynie „na skutek uzasadnionej obawy” lub zmienić zupełnie na „uchodźcą jest każda osoba, która bez opuszczenia swojego kraju nie jest w stanie realizować podstawowych praw człowieka”.
Innym pomysłem jest takie uzupełnienie jej, by oprócz prześladowań obejmowała wszystko, co zawiera się w dwóch podstawowych poziomach piramidy Maslova, czyli potrzeby fizjologiczne i bezpieczeństwa.
Jednak wielu ekspertów jest zdania, że jakiekolwiek próby zmiany Konwencji są ryzykowne. Mimo swoich ograniczeń, stworzyła dobry system ochrony przed prześladowaniami - niewiele państw odmówiłby dziś azylu jawnym dysydentom czy np. lokalnym liderom represjonowanych kościołów.
Ale równie niewiele państw, ostrzegają sceptycy, podpisałoby taką Konwencję, gdyby miało to zrobić dzisiaj.
Niechęć wobec migracji tak wzrosła, że majstrowanie przy podstawach prawnych to otwieranie puszki Pandory.
Jest jasne, że nagła deklaracja np. Polski czy Grecji, że po prostu wypowiada historyczną, wywiedzioną z doświadczeń II wojny światowej umowę, wywołałoby wielki skandal i protesty.
Równie łatwo można sobie wyobrazić, że ruszają prace nad rewizją Konwencji, odrzucane są kolejne pomysły zmian, rosną napięcia, a w końcu jakiś kraj – np. wyjątkowo obciążony kryzysem migracyjnym – ogłasza, że woli realizować politykę migracyjną na własnych warunkach. I pociąga za sobą inne państwa.
Może ostrożni pesymiści mają rację i lepiej nie ryzykować zniszczenia wyjątkowego i nieosiągalnego dziś konsensusu?
Zamiast zmieniania Konwencji, można by przecież tworzyć równoległe rozwiązania:
Poza tym, państwa mogą dowolnie poprawiać swoje ustawy azylowe – Konwencja wyznacza ich minimalny zakres, ale przecież można go rozszerzyć i objąć ochroną np. uchodźców klimatycznych czy ekonomicznych.
Tyle że obecnie trudno wyobrazić sobie takie działania. Kraje odgradzają i militaryzują swoje granice, by nie dopuścić do nich ludzi, którzy mogliby się na Konwencję powołać. A jeśli już muszą jej przestrzegać, to robią to niechętnie i z rygorystyczną biurokracją.
Polskie prawo stosuje przyspieszoną, 30-dniową procedurę wobec osób, które we wniosku o azyl nie napisały o „prześladowaniach na tle rasy, narodowości, etniczności, religii, przekonań politycznych, czy przynależności do określonej grupy społecznej”. Tryb błyskawiczny uruchamia się też wtedy, gdy uzasadnienia zostaną uznane za „niespójne bądź niewiarygodne”.
W Unii Europejskiej na negatywnych statystykach azylowych buduje się normy: kraj, którego obywatelom zazwyczaj odmawia się ochrony, ląduje na liście „bezpiecznych państw pochodzenia”. Potem zawraca się tam ludzi niemal automatycznie. Na taką normę z kolei chętnie powołują się służby i politycy – skoro to państwo bezpieczne, to ci ludzie nie mają przecież powodu, by stamtąd uciekać.
Chcąc nie chcąc, Konwencja organizuje też nasze codzienne myślenie o migracji, umacniając sztuczny podział na „uchodźców” i „migrantów”, „prześladowanych” i „ekonomicznych”.
Niby wiemy, że to fałszywe dychotomie, ale ich zakorzenienie w prawie - i to w prawie humanitarnym, na które powołujemy się w obronie ludzi - ogranicza język i rozumienie.
Prawnicy pomagający uchodźcom głowią się, jak wpasować proste i oczywiste powody ucieczki do sztywnych genewskich ram. Opinia publiczna debatuje, czy ludzie z Pakistanu, Algierii i Kuby na granicy polsko-białoruskiej, czy grecko-tureckiej to „prawdziwi uchodźcy”, czy „tylko” migranci.
W początkach kryzysów uchodźczych - np. w 2015, czy podczas wydarzeń rok temu w Usnarzu na polsko-białoruskiej granicy - empatia i chęć zrozumienia ucieczek ludzi była dużo większa.
Jednak zmęczenie „niekończącą się historią” i polityczna nagonka sprawiają, że coraz łatwiej feruje się czarno-białe wyroki. Jeśli Konwencji Genewskiej rozszerzyć się nie da, a na inkluzywną politykę migracyjną nie ma szans; to może próbować chociaż poszerzać język?
Zamiast lawirowania między „uchodźcą” a „migrantem”, można mówić o „uchodźcach ekonomicznych”, „migrantkach z krajów niestabilnych”, „uchodźczyniach przed przemocą domową”, czy „migrantach klimatycznych”.
A upierającym się, że odmowa azylu obywatelom Mali, Kongo i Bangladeszu wynika po prostu z prawa, warto przypominać, że Europejczycy pisali je w 1951 roku. Kolonie mogły nie mieć wtedy dużo do gadania.
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Komentarze