Polski system detencji niszczy ludziom zdrowie i psychikę, a z kontrolą nieregularnej migracji ma niewiele wspólnego. Po miesiącach więzienia migrantów w ośrodkach o zaostrzonym rygorze Straż Graniczna po prostu wystawia ich na ulicę, a oni kontynuują swoją podróż na Zachód
Wspólnie z portalem Balkan Insight publikujemy tłumaczenie tekstu Małgorzaty Tomczak, który ukazał się w BIRN w języku angielskim.
Przedstawiła mi się jako "Rosa, numer 868". Gdy kilka miesięcy temu zaczęłam rozmawiać z ludźmi w ośrodkach strzeżonych, zapytała, czy mogłabym wysłać jej perukę i zimowe buty. Po kuracji przeciw wszom prawie wyłysiała, a przecież w każdej chwili mogli wezwać ją na wywiad w sprawie azylu – trzeba wtedy porządnie wyglądać. Ciepłe buty przydałyby się do korzystania z łazienki, bo zimą musiała przechodzić do niej po śniegu. Z kontenera, który od kilku miesięcy był jej domem.
Rosa pochodzi z Kuby. Po przejściu przez polsko-białoruską granicę, Straż Graniczna zamknęła ją w strzeżonym ośrodku na równe pół roku. Dłużyło się niemiłosiernie, ale przysięgła sobie, że nie skończy, jak jej współlokatorzy: zrezygnowani, godzinami gapiący się w sufit, czy kompulsywnie przekładający z miejsca na miejsce swój skromny dobytek, byleby tylko zająć czymś ręce i głowę.
Rosa bardzo chciała zająć się czymkolwiek. Może pomogłaby aktywistom, którzy wysyłają paczki ludziom w ośrodkach? Przez kolejne tygodnie krążyła między kontenerami i zbierała listy potrzeb: kobiety w ciąży prosiły o witaminy, rodzice niemowląt - o mleko w proszku; kobiety z krajów afrykańskich nieśmiało pytały o coś na popękaną skórę.
Najczęściej powtarzały się prośby o jedzenie i ubrania, ale też puzzle i kredki, bo długie miesiące bezczynności doprowadzały ludzi do szaleństwa.
Gdy rozpoczął się kryzys na polsko-białoruskiej granicy, migranci zaczęli masowo trafiać do ośrodków strzeżonych. Te ponure miejsca, zarządzane przez Straż Graniczną, przypominają więzienia o zaostrzonym rygorze: z kratami w oknach, otoczone murami i drutem kolczastym, wyposażone w nowoczesny monitoring.
Wstęp tam mają tylko politycy, prawnicy i pełnomocnicy osadzonych, niektóre organizacje pozarządowe i – jeśli wyrazi na to zgodę Straż Graniczna – najbliższa rodzina. Nie za bardzo wiadomo, co dzieje się za murami ośrodków: strażnicy niechętnie udzielają komukolwiek informacji, a cudzoziemcom na wstępie odbiera się telefony.
Aktywiści wysyłają im w paczkach karty SIM i stare Nokie bez aparatu i dyktafonu; te jako jedyne są w strzeżonych ośrodkach dozwolone. W każdym ośrodku jest jakaś „wtyka” - Rosa, Zoja, Ahmed czy Therese - którzy alarmują, gdy ktoś jest bity przez strażników, potrzebuje lekarza lub miał kolejną próbę samobójczą.
Rok temu pracownicy Biura RPO i politycy przeprowadzali w ośrodkach kontrole. Wydali jasne rekomendacje: skąpe racje żywnościowe zagrażają zdrowiu osadzonych, osoby o słabym zdrowiu w ogóle nie powinny przebywać w detencji, to samo tyczy się dzieci i kobiet w ciąży, a także ludzi, którzy byli w przeszłości ofiarami tortur. Najgłośniej było o ośrodku w Wędrzynie, na którym pracownicy Biura RPO nie zostawili suchej nitki: stłoczenie 24 mężczyzn w jednym pomieszczeniu (2m² na osobę), z zakratowanymi oknami wychodzącymi na wojskowy poligon, zakrawało na tortury.
Władza mogła tylko wzruszyć ramionami: owszem, nie jest idealnie, ale mamy przecież bezprecedensowy kryzys migracyjny. Nikt nie był na to przygotowany.
Tylko że Polska przygotowała się całkiem nieźle. Niedożywienie, chłód i nieludzkie warunki tworzono z zamysłem w ustawach przez ostatnie kilka lat.
W 2017 roku wprowadzono przepisy, które umożliwiły zakładanie krat w oknach i, w razie przeludnienia, umieszczanie ludzi w kontenerach. W 2020 roku obniżono dzienne stawki żywieniowe dla cudzoziemców: o 35 proc. dla osób dorosłych i o 25 proc. dla dzieci, również tych najmniejszych, i kobiet w ciąży. Obecnie skorygowano je nieco o inflację – aktualnie wynoszą odpowiednio 14,30 zł i 16,50zł
W lipcu 2021 roku, gdy kryzys wywołany przez Łukaszenkę trwał już na granicy z Łotwą i Litwą, w życie weszły kolejne rozporządzenia: obniżono dopuszczalny metraż na osobę i zlikwidowano niektóre udogodnienia. Jeszcze zanim w Usnarzu pojawili się pierwsi uchodźcy, władze postanowiły, że w razie potrzeby ludzi poupycha się na 2m². Wcześniejsze normy wynosiły 4m² dla kobiet i 3m² dla mężczyzn.
Trudno zgodzić się z opiniami, że nie było alternatywy dla zamykania ludzi w warunkach często gorszych od więzień. Oprócz pięciu ośrodków zamkniętych, w Polsce od lat funkcjonowało także dziewięć otwartych. Większość z tych drugich była zlokalizowana w pobliżu wschodniej granicy, np. w Białej Podlaskiej, Horbów-Kolonii, czy Czerwonym Borze. Setki uchodźców z pogranicza przewożono jednak do Lesznowoli pod Warszawą lub do Wędrzyna i Krosna Odrzańskiego, niedaleko granicy niemieckiej.
W ośrodkach otwartych, które podlegają Urzędowi do Spraw Cudzoziemców, osoby ubiegające się o azyl mogą wychodzić na zewnątrz – pójść do sklepu, lekarza, czy pojechać na cały dzień do większego miasta - a po kilku miesiącach w procedurze uchodźczej często podejmują już pracę. Ośrodkom otwartym daleko do doskonałości; są niedofinansowane i najczęściej położone na peryferiach, ale przebywające w nich osoby nie są w żaden sposób więzione.
Zgodnie z normami i praktyką Unii Europejskiej, to właśnie w takich miejscach powinny przebywać osoby ubiegające się o azyl. Detencja jest ostatecznością – o tym zresztą mówi też polskie prawo – i powinna być stosowana tylko w uzasadnionych wypadkach.
A jednak w obliczu kryzysu na granicy, polskie władze jakby zapomniały o otwartych ośrodkach. Zamiast tego zainwestowały w rozbudowę strzeżonych, a ludzie z granicy trafiali tam niemal automatycznie.
Gdy w 2021 roku zapełniło się dotychczasowe 500 miejsc w pięciu ośrodkach strzeżonych, władze błyskawicznie stworzyły 1600 nowych. Mężczyzn ściskano na 2m², dla rodzin z dziećmi ustawiono na dziedzińcach rzędy kontenerów.
Na poligonie wojskowym w Wędrzynie utworzono najgorszy, prowizoryczny obóz (zamknięty w lipcu 2022 roku). Dwa budynki, w których mieściły się ośrodki otwarte, zostały przez Urząd ds. Cudzoziemców użyczone Straży Granicznej i przekształcone w ośrodki zamknięte.
Od jesieni 2021 roku osoby, którym udało się przekroczyć białoruską granicę i wystąpić o azyl, niemal zawsze trafiały za mur i drut kolczasty. Według danych Straży Granicznej w 2021 roku granicę białorusko-polską i wniosek o azyl przekroczyło 3 800 osób (nie licząc obywateli Ukrainy, Białorusi). Ponad 3580 z nich - 94 proc., - trafiło wtedy do ośrodków strzeżonych.
Straż Graniczna od początku uzasadniała to bezpieczeństwem publicznym. Pozostawieni na wolności, migranci mogliby gdzieś uciec. W detencji można ich spokojnie „prześwietlić” i zdecydować, co dalej – azyl czy deportacja. Na tym w końcu polega kontrola migracji.
Dlatego dziwiłam się, gdy Rosa relacjonowała mi plany, które snuli jej kubańscy, iraccy i jemeńscy współlokatorzy, na papierosie lub przy partyjce Monopolu w kontenerach. Niektórzy wyczekiwali spotkania z rodzicami w Szwecji, inni planowali przeprawy z Calais do Wielkiej Brytanii, najwięcej marzyło o życiu w Niemczech.Trudno było mi tego słuchać – brzmiało to, niestety, jak zwykłe mrzonki.
Tłumaczyłam Rosie: strzeżone ośrodki to „poczekalnia”, czas kupiony przez Urząd do Spraw Cudzoziemców od Straży Granicznej.
Urzędnicy nie nadążają z przerabianiem wniosków azylowych, a czas ich rozpatrywania powinien wynosić ok. sześć miesięcy. Czas pobytu w ośrodku strzeżonym najczęściej również ustala się na sześć miesięcy. Osoby z pozytywną decyzją azylową są zwalniane, ale pod żadnym pozorem nie mogą jechać do innego kraju, powinny stawić się w ciągu dwóch dni w ośrodku otwartym. Jeśli decyzja o ochronie międzynarodowej jest odmowna, uruchamia się procedura deportacyjna. Taką osobę konwojuje się z ośrodka prosto na lotnisko i odprowadza do samolotu.
Dlatego prosiłam Rosę, by spróbowała trochę ostudzić nadzieje swoich kolegów i koleżanek. Z ich planów raczej nic nie będzie. Większość nie dostanie azylu i nie postawi nawet nogi w żadnym polskim mieście, co dopiero mówić o Berlinie czy Paryżu.
„Mylisz się”, mówiła mi, „To nie tak działa”.
Opowiadała mi, jak to wygląda „od kuchni”: Wszyscy w ośrodku mają papiery z planowaną datą wypuszczenia na wolność. Ten termin określa się na sześć miesięcy od momentu złożenia oficjalnego wniosku o azyl. Czasem trudno rozpocząć to odliczanie – strażnicy lubią przeszkadzać w złożeniu wniosków, utrudniają dostęp do skanera i drukarki; mimo próśb, nie zapewniają pomocy tłumacza czy prawnika. Czasem miną tygodnie, zanim ludzie w ogóle zorientują się w formalnościach. Są bardzo zdeterminowani, więc w końcu złożą wniosek, a wtedy zegar zaczyna tykać.
Trzeba się namęczyć i odsiedzieć swoje. Ale w końcu wszyscy wychodzą na wolność.
Trudno mi w to uwierzyć. Strzeżone ośrodki są otoczone murem i drutem kolczastym; kamery na ogrodzeniu mają wykrywać każdy ruch, a strażnicy patrolują teren na quadach. Osadzonym odbiera się sznurowane buty, golarki i nożyczki do paznokci; nie mogą mieć telefonów z aparatem i prawie nikt nie może ich odwiedzać. Gdy są gdzieś przewożeni – np. do szpitala, czy do innego ośrodka – eskortuje ich specjalny konwój. Straż Graniczna dba o „bezpieczeństwo publiczne”, „zapobiegając ucieczkom” tych „niezweryfikowanych osób”.
Więc jak to się stało, że w ostatnich miesiącach dziesiątki osób wychodziły z detencji i już kilka dni później wrzucały do mediów społecznościowych uśmiechnięte selfie z Berlina?
Po prostu – sześć miesięcy minęło, a Urząd do Spraw Cudzoziemców nie rozpatrzył ich wniosków na czas.
Nie sposób dokładnie określić, ile osób ze strzeżonych ośrodków wyjechało prostu na Zachód (Straż Graniczna nie zbiera w tym zakresie danych), ale prawnicy z organizacji pozarządowych nieoficjalnie mówią o 90 proc.
Pewien ogląd dają statystyki Straży Granicznej i Urzędu do Spraw Cudzoziemców: w drugiej połowie 2021 roku zatrzymano i umieszczono w ośrodkach detencyjnych łącznie 3570 migrantów. Do lutego liczba ta spadła o połowę i obecnie nie przekracza 600. W ciągu ostatnich 18 miesięcy umorzono procedury azylowe ponad 4700 osób: powodem tego, według Urzędu do Spraw Cudzoziemców, był fakt opuszczenia Polski przez cudzoziemca.
Tygodnie w obozach zlewają się ze sobą, ale nie ten ostatni. Ludzie pakują plecaki, tłumaczą dzieciom, co czeka je dalej i z niepokojem obserwują przechodzących strażników – oby nikt nie przyszedł z decyzją o przedłużeniu detencji. Brama otwiera się o najczęściej o świcie. Ludzie zabierają z depozytu wszystkie zakazane w ośrodku przedmioty - golarki, obcinaczki do paznokci, i przede wszystkim - telefony i pieniądze. Strażnicy wręczają im skierowania do ośrodków otwartych i wskazówki, jak samodzielnie tam dotrzeć. Są wolni.
Na niektórych za rogiem czekają już "taksówki" - jak nazywają przemytników. Inni idą kilka kilometrów, aby dotrzeć do jakiegokolwiek dworca autobusowego. Pewna aktywistka opowiada mi, że w pobliżu jednego z ośrodków jest mały sklepik. Jego właścicielka, starsza pani, dobrze wie co robić - wybiera numer: “Jest trzech chłopców do odebrania”.
Nie wszyscy jednak jadą na Zachód. Część ludzi podąża za procedurą i po wypuszczeniu chce jechać do ośrodka otwartego, ale okazuje się to trudniejsze niż wyjazd do Niemiec.
Strzeżony ośrodek w Lesznowoli, 40 kilometrów od Warszawy, znajduje się w środku lasu, w pobliżu ma żadnego transportu publicznego. Sanna Figlarewicz z organizacji Hope & Humanity, mówi mi, że
Straż Graniczna udziela migrantom wskazówek, np., żeby do ośrodka otwartego w Dębaku pod Warszawą poszli na piechotę – to tylko siedem godzin, przez podmiejskie lasy.
"Ludzie się gubią, często docierają do ośrodków otwartych w nocy, tamtejsi ochroniarze już śpią i nie ma nikogo, kto mógłby ich wpuścić. Próbowaliśmy organizować im transporty, ale skala tego szybko przerosła" – mówi Sanna.
"Problem tkwi w tym, że nie wiadomo, kto powinien pokrywać koszty tych transportów" - tłumaczy Magdalena Fuchs, prawniczka ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej. „Straż Graniczna zarządza ośrodkami strzeżonymi, Urząd do Spraw Cudzoziemców - otwartymi. Między nimi jest »ziemia niczyja«. Strażnicy powołują się na prawo, mówią, że nie mogą wozić cudzoziemców swoimi samochodami, bo są teraz wolni" – mówi.
W pierwszych tygodniach po wybuchu wojny w Ukrainie zwolnienia ze strzeżonych ośrodków stały się nagłe i chaotyczne.
"Strażnicy wchodzili i w nocy, dawali ludziom dwie godziny na zabranie rzeczy i kazali się wynosić" - mówi Olga, która wspiera ludzi w ośrodkach w zachodniej Polsce i woli nie podawać swojego nazwiska – „W marcu jednego chłopaka wyrzucili w nocy, w klapkach. Inny siedział już 14 miesiąc, dostał kilka odmów azylu. Sprawa wyglądała beznadziejnie, w każdej chwili spodziewaliśmy się nakazu deportacji. Aż tu nagle go wypuścili, tak po prostu. Przecieraliśmy oczy, nie było w tym żadnej logiki".
Niektórzy planowali zostać w Polsce po wyjściu z detencji, ale po kilku tygodniach uciekali na Zachód.
"Pomagałam takiej rodzinie, jeszcze jak była w strzeżonym ośrodku. – mówi Joanna Winogrodzka, wolontariuszka pomagająca osobom w detencji. - "Dwójka małych dzieci, żadnych kontaktów w Europie, nigdzie nie planowali jechać. Powtarzali, że chcą tylko trochę spokoju i stabilizacji. Pewnego dnia zadzwonili do mnie, szczęśliwi, jechali właśnie do otwartego ośrodka. Dwa dni później, w nocy, znowu zadzwonili, tym razem z dworca w Warszawie. Mieli już bilety do Niemiec, błagali, żebym pomogła im załatwić foteliki dla dzieci. Próbowałam ich przekonać, żeby przynajmniej poczekali do rana, ale byli kompletnie zdesperowani, żeby natychmiast wyjechać”.
„Przypuszczam, że dlatego, że ośrodek otwarty, do którego pojechali, był 30 kilometrów od granicy z Białorusią" – dodaje.
Sanna Figlarewicz z Hope&Humanity opowiada mi o rodzinie, która próbowała ułożyć sobie życie w Polsce, ale musiała wyjechać ze względu na dzieci. Najmniejszemu chłopcu ciągle przypominały się sceny push-backów z granicy, moczył się w nocy i kulił na dźwięk polskiego.
Migranci, którzy przeżyli piekło na pograniczu, a potem spędzili miesiące w detencji, mówili mi, że nie mieli żadnej pewności, że władze nagle znowu ich gdzieś nie zamkną albo nie wywiozą do lasu. Przecież robią co tylko chcą.
Rosa wyszła z ośrodka strzeżonego w planowanym terminie i pojechała do otwartego, położonego w podwarszawskim lesie. "Ludzie codziennie stamtąd znikali. Widziałam kogoś na śniadaniu, a na obiedzie już go nie było. Po prostu wychodzili z budynku z całym bagażem, mijali ochronę i wsiadali do samochodów" - opowiada.
"Ja nie miałam gdzie jechać i naprawdę musiałam już zacząć pracować i wysyłać rodzinie pieniądze. Złożyłam wniosek o pozwolenie na pracę, znalazłam organizację, która miała mi pomóc. Ale dwa tygodnie później wywieźli mnie nagle do innego ośrodka. 200 kilometrów na północ, na kompletnym odludziu. Porcje jedzenia były tak małe, że po kilku dniach z trudem wchodziłam po schodach. Ludzie byli zdesperowani, żeby znaleźć jakąś pracę, ale pracownicy tylko rozkładali ręce. Wyglądało to dość beznadziejnie” - mówi.
Ludzie, którzy przedostali się do Niemiec pociągami i autobusami mówili, że kontrole zdarzały się bardzo rzadko. Gdy w lutym wybuchła wojna i tysiące ukraińskich rodzin ruszyło na zachód, inni uchodźcy po prostu wtopili się w tłum. Młody Syryjczyk chwalił mi się, że dzięki jasnej karnacji i płynnemu rosyjskiemu, nikt nawet się nim nie zainteresował. Jedna z grup podróżujących na zachód wspominała, że udało im się dostać kanapki od wolontariuszy na dworcach kolejowych – po prostu delegowali najbardziej „europejsko” wyglądającą osobę, bo ustawiała się po nie w kolejce.
Inni płacili przemytnikom za przewiezienie ich przez niemiecką granicę w furgonetce lub ciężarówce. "Był taki moment, że miejscowi rybacy mówili, żeby nie zapuszczać się w pewne rejony Odry, bo dzieją się tam nieciekawe rzeczy” – opowiada Olga – „Ponoć przemytnicy przeprawiali ludzi na gumowych pontonach. Pojechałam kiedyś do Frankfurtu na spotkanie stowarzyszenia wielokulturowego. Migranci na forum opowiadali tam, jak przekraczali zachodnią granicę.
Niektórzy płacili przemytnikom po 1000 euro, inni jeździli autostopem, a polscy kierowcy kasowali ich za podwiezienie".
Dla Beaty, która, tak jak Olga, nie chciała opublikować swojego nazwiska cały ten przemytniczy biznes jest odrażający. Dlatego, pomiędzy pracą zdalną w korporacji a wychowywaniem, wraz z mężem, dwóch córek, zaczęła organizować darmowe transporty uchodźców do Europy Zachodniej.
Na liście oczekujących ma wiele osób: niektórzy wciąż są w zamkniętych ośrodkach, inni już wyszli i czekają w „bezpiecznych domach”, jeszcze inni, w jej kuchni, dopiero co uratowani z przygranicznych lasów. Sami mówią, gdzie chcą jechać - zwykle jest to Berlin, Kolonia lub Calais, czasem Rzym lub Madryt - a ona łączy ich z kierowcami, „szalonymi, szukającymi przygody hippisami”, jak ich nazywa.
„Hippisi” znają bezpieczne drogi i mają sieć kontaktów w całej Europie.
Pierwszym przystankiem jest zazwyczaj Berlin lub Drezno, gdzie zostawiają pasażerów u zaprzyjaźnionych aktywistów, skąd odbiera ich kolejna osoba. Jest to zupełnie bezpłatne, ludzie nocują w gościnnych domach, dostają dobre posiłki. Dla kobiet i dzieci, mówi Beata, to najbezpieczniejsza opcja.
Dzięki Beacie mogę zobaczyć, jak odjeżdża taki transport. Młodziutkie małżeństwo jedzie do Barcelony, zbiórka ma miejsce w samo południe, w centrum Warszawy. Para jest zestresowana, bo plany ciągle się zmieniają: jeden kierowca przestraszył się i zrezygnował, baza noclegowa w Berlinie jest przepełniona, nikt nie potrafi dokładnie określić, jaka jest trasa. Drobna kobieta próbuje ich uspokoić - to normalne, że takie rzeczy trochę się komplikują.
Wkrótce dołącza sześcioosobowa rodzina z Iraku, a potem nadjeżdża stary van. Kobieta się denerwuje i nerwowo pyta: dlaczego to jest w ogóle darmowe? Kto za nim stoi? Jej mąż szepcze, że trochę boją się Arabów. Samochód jest gotowy do odjazdu, ale para nie chce wejść na pokład. Drobna kobieta przewraca oczami - ktoś mógłby jechać na ich miejscu - ale przytula ich ze zrozumieniem i zapewnia, że nie oni pierwsi w ostatniej chwili zrezygnowali.
Beata dzwoni do mnie później wieczorem, trochę śmiejąc się z "dzieciaków" i zadowolona, przekazuje, że Irakijczycy już jedzą kolację w Berlinie.
"Raz wiozłam chłopaka ze strzeżonego ośrodka do otwartego" - opowiada Sanna. "Po przyjeździe ochroniarz tłumaczył nam zasady i nagle powiedział: „Tylko proszę, dajcie nam znać, jak on będzie wyjeżdżał. Żebyśmy mogli oszacować liczbę posiłków”. Musiałam mieć niezłą minę, bo on się zaśmiał i powiedział: „Błagam, przecież cały czas krążą tu samochody na zagranicznych blachach, tylko przyjeżdżają i odjeżdżają".
Rozmawiam z dziesiątkami osób, które po zakończeniu detencji wyjechały na Zachód i wszyscy potwierdzają, że Straż Graniczna jest tego w pełni świadoma. Komentarze "jeźdźcie do Niemiec!”, czy „nie możecie się doczekać, aż będziecie na Zachodzie, co?" były stałym elementem ich obozowej codzienności.
Kilka osób wspomina, że wystawiając ich za bramę, strażnicy wskazywali jakiś kierunek, mówiąc "Niemcy są tam!”. Kurdyjski mężczyzna opowiada mi, że po kilku miesiącach w ośrodku lekarz zalecił mu badanie serca, mówiąc "ale to może poczekać, aż będziesz w Niemczech". A w pierwszych tygodniach wojny w Ukrainie, ludzie, którzy z ośrodków strzeżonych przenieśli się już do otwartych, zdezorientowani donosili, że tamtejsi ochroniarze pukają się w głowę na ich widok: "A wy ciągle tutaj!?”.
Gdy kilka miesięcy temu wysyłałam jeszcze paczki do ośrodków strzeżonych, kilka razy rozmawiałam przez telefon z dyżurującymi tam funkcjonariuszami Straży Granicznej. Jeden z nich skarżył się na konflikty między cudzoziemcami, nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie są tak sfrustrowani. "To tylko etap ich podróży, a oni zachowują się, jakby mieli tu być wiecznie” - mówił - "Złamali prawo, więc muszą odpokutować, ale przecież niedługo będą tam, gdzie chcieli. Na ich miejscu jakoś lepiej wykorzystałbym ten wolny czas. Na przykład, żeby pobyć z moimi dziećmi.”
Anita Kucharska-Dziedzic, posłanka Lewicy zaangażowana w sprawy migracji, podkreśla, że Straż Graniczna nie ułatwia w żaden sposób przekraczania granicy. Ale że owszem, dzieje się to notorycznie i funkcjonariusze przyznają, że są tego świadomi. „Pewnego dnia z Wędrzyna lub Krosna Odrzańskiego wypuszczono ponad 100 Afgańczyków” – mówi – „Mieli dostać azyl i dotrzeć do ośrodka otwartego pod Warszawą. Dotarło tylko dwóch". Posłanka twierdzi, że wszyscy przymykali na oko na wyjazdy, bo ośrodki otwarte były przepełnione.
"To logiczne" - mówi Olga. "Po co łapać mężczyznę, który właśnie został zwolniony po 14 miesiącach a jego procedura utknęła w Urzędzie do Spraw Cudzoziemców? Deportacje są rzadkie, bo kraje trzecie nie współpracują z Polską w tym zakresie. Nikt nie wie, co zrobić z tymi ludźmi."
I najwyraźniej nikt nie jest tym zainteresowany. Zapytałam przez telefon rzeczniczkę Nadodrzańskiego Oddziału Straży Granicznej, co stało się z co najmniej tysiącem osób zwolnionych w ostatnich miesiącach z ośrodków w Wędrzynie i Krośnie Odrzańskim.
Odpowiedziała krótko „skąd mamy to wiedzieć?” i odesłała mnie to biura prasowego Komendy Głównej. Zadałam podobne pytania wszystkim rzecznikom odpowiadającym za strzeżone ośrodki, wszyscy przekazali moje pytania „górze”, a stamtąd odpowiedź nie nadeszła od 1,5 miesiąca.
Jak do tego wszystkiego odnoszą się niemieckie służby graniczne? Posłanka Kucharska-Dziedzic mówi, że polscy strażnicy wspominali jej, że niemieccy koledzy dokuczają im komentarzami „jak wy pilnujecie tej granicy”, „chyba śpicie na tej służbie”.
Ale Olga, powołując się na swoje częste, sąsiedzkie rozmowy z policjantami z Bundespolizei, zapewnia mnie, że Niemcy doskonale wiedzą, co się dzieje.
"Kiedy nasze ośrodki zapełniały się w zeszłym roku, w Niemczech działo się to dwa razy szybciej, bo tysiące jechały prosto z Białorusi na Zachód. Teraz od czasu do czasu kogoś łapią – ot, przypadkowa kontrola w autobusie, zatrzymanie bardzo podejrzanej ciężarówki, ale nigdy nie słyszałem, żeby złapali tu kogoś wypuszczonego z ośrodków w zachodniej Polsce. Generalnie, przepuszczają prawie wszystkich. Kiedyś zapytałam jednego z niemieckich policjantów dlaczego. Powiedział mi "Przecież oni i tak do nas przyjdą. Zgłoszą się, żeby poprosić o azyl i zamieszkać w ośrodku”. A co, jeśli po prostu przejadą przez Niemcy, żeby dostać się do Hiszpanii czy Anglii? Cóż, wtedy nie jest to problem Niemiec'".
W teorii, osoby, które uciekną z Polski po złożeniu wniosku o azyl, powinny być tam zawrócone na podstawie rozporządzeń dublińskich. Mówią one, że państwo, w którym po raz pierwszy złożono wniosek o azyl jest odpowiedzialne za prowadzenie procedury. Prawnicy migracyjni ostrzegają swoich klientów, że wyjazd z Polski tylko skomplikuje ich sytuację. Ale czy rzeczywiście tak się dzieje?
Od początku kryzysu migracyjnego na granicy z Białorusią w 2021 roku Polska przyjęła około 1900 wniosków o azyl od Irakijczyków, umorzyła 1250 z nich, ponieważ opuścili kraj. Do Polski wróciło do tej pory 55 osób.
Po zawróceniu do Polski większość osób jest po prostu zostawiana na ulicy i często wyjeżdża ponownie. Procedury rozporządzenia dublińskiego są długotrwałe, a migranci dwoją się i troją, by nie zostać odesłanym do Polski: ukrywają się, proszą o pomoc niemieckie kościoły, lub jadą dalej na zachód - często do Wielkiej Brytanii, która od czasu Brexitu nie odsyła ludzi do krajów Unii. Niemieckie organizacje pozarządowe próbują powstrzymywać deportacje do Polski, powołując się na łamanie praw człowieka.
Zapadły już pierwsze sądowe wyroki, blokujące „dubliny” ze względu na niehumanitarne warunki w ośrodkach detencji.
Takiego szczęścia nie miała jednak Rosa, która ostatecznie opuściła otwarty ośrodek i wyjechała do Niemiec. Spędziła trzy miesiące w ośrodku w Norymberdze z nadzieją na otrzymanie statusu uchodźcy. Gdy jednak pewnego dnia usłyszała pogłoski o deportacjach do Polski, szybko spakowała się i kupiła bilet na autobus do Madrytu. Dziś trzyma się z dala od migracyjnych urzędów i ośrodków, bo wie, że te oznaczają dla niej jedynie problemy. W przeciwieństwie do szarej strefy, w której szybko zorganizowała sobie i mieszkanie, i pracę.
Jaki jest sens więzienia ludzi w strzeżonych ośrodkach, by potem błądzili po podmiejskich lasach, tworzyli nowe rynki dla przemytników, a w końcu rozpraszali się po całej Europie? Z punktu widzenia polityki migracyjnej – także tej pisowskiej, skupionej na „kontroli nielegalnych” i „bezpieczeństwie publicznym” – jest to po prostu okrutna i pochłaniająca publiczne pieniądze farsa. Jednak detencja wydaje się spełniać jakieś funkcje.
Pierwsza jest czysto polityczna. Zwalczanie wymyślonych przez siebie zagrożeń to esencja polityki migracyjnej PiS-u. A wyborcy ją doceniają: zarówno popisowe obławy na migrantów na granicy, jak i dyskretne wymiatanie ich potem z publicznego widoku.
Druga zamyka się w terminie „3D - deter-detain-deny" (odstraszyć, zamknąć, odmówić wstępu). Przytaczana np. w kontekście antyimigracyjnej polityki Australii, koncepcja ta zyskuje coraz większe poparcie w Europie, zwłaszcza w obliczu prognoz o milionach uchodźców klimatycznych. "Testujemy właśnie nasze umiejętności odstraszania, za pomocą murów, drutów, przemocy i instytucjonalnych barier" - mówi posłanka Kucharska-Dziedzic - "Póki co, na tych kilku tysiącach. Ale z myślą o przyszłych milionach”.
Tylko czy „polityka migracyjna 3D" rzeczywiście zniechęca ludzi, dla których Europa jest ostatnią deską ratunku? Polskie ośrodki detencji to pestka w porównaniu z tymi w Libii, a 10 miesięcy w zimnym kontenerze nie może się równać z latami w obozach na greckich wyspach.
Mimo dziesiątek zmarłych i zaginionych na Podlasiu, Wschodni Szlak Lądowy do Europy zyskał wśród migrantów opinię jednego z najbezpieczniejszych. Mur i drut kolczasty utrudnią drogę i odstraszą niektórych, ale nie zamkną raz otwartego szlaku migracyjnego. Dzieląc 700 km granicy z niestabilnymi sąsiadami i 500 km z najczęstszym krajem docelowym migrantów, Polska pozostanie ważnym punktem na mapie szlaków do Europy.
Ale raczej jako tranzyt. „Polityka 3D" może nie zniechęca ludzi do wjazdu do Polski, ale za to skutecznie ich stąd wypłasza. Po miesiącach cierpienia w strzeżonych ośrodkach, jedynym atutem naszego kraju staje się jego otwarta, zachodnia granica.
Uchodźcy i migranci
Granica polsko-białoruska
kryzys migracyjny
polityka migracyjna
strzeżone ośrodki dla cudzoziemców
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Komentarze