Joe Biden wycofując się z wyborów prezydenckich poparł kandydaturę wiceprezydentki USA Kamali Harris. Przypominamy tekst Radosława Korzyckiego, który opublikowaliśmy niedługo po ogłoszeniu jej kandydatury na wiceprezydentkę w wyborach w 2020 roku
Tekst został pierwotnie został opublikowany 18 sierpnia 2020 roku.
W sobotę 7 listopada jest już pewne – Joe Biden zostanie nowym prezydentem USA. 78-letni Demokrata ma w tej chwili co najmniej 279 głosów elektorskich z wymaganych 270 – przekroczył tę liczbę wygrywając wybory w stanie Pensylwania. Jego wygrana nad Donaldem Trumpem będzie zapewne bardziej okazała.
Wygrana Bidena oznacza, że z początkiem 2021 roku końca dobiegnie prezydentura Trumpa – notorycznego kłamcy i narcystycznego socjopaty.
Ale na nie mniejszą uwagę niż Biden zasługuje dziś Kamala Harris. 56-letnia senatorka z Kalifornii, córka emigrantów z Jamajki i z Indii zostanie wiceprezydentką USA. Jest pierwszą kobietą w amerykańskiej historii, która będzie pełnić ten wysoki urząd.
„Zrobiliśmy to, Joe! Będziesz prezydentem Stanów Zjednoczonych” – mówi do Bidena Harris na krótkim filmiku opublikowanym na Twitterze.
Powitały ją okrzyki „Madam Vicepresident!”. „Pani wiceprezydent!”. Tak przyjęli przemówienie Kamali Harris z telebimu wyborcy zgromadzeni pod jednym z kościołów w Południowej Karolinie. W związku z tym, że 78-letni Joe Biden wysyła komunikaty, iż w Białym Domu zamierza spędzić tylko jedną kadencję, Kamala w naturalny sposób stałaby się jego sukcesorką. Gdyby sięgnęła po najwyższy urząd w państwie, byłoby to spełnieniem snu amerykańskich sufrażystek – dokładnie sto lat po tym, jak wywalczyły one prawo kobiet do głosowania.
W kandydaturze Harris jest coś wyjątkowego. Google Trends pokazuje, że jej nazwisko wyszukiwane jest kilkakrotnie razy częściej niż Bidena i Donalda Trumpa (ekspertom – i to niezależnie od sympatii politycznych – jej debiut w polityce przypomina historię sprzed 12 lat: start Baracka Obamy).
Polityczka chce rzucić wyzwanie słynącemu z mizoginicznych wypowiedzi obecnemu prezydentowi i wykorzystać kapitał, jakim były kobiece głosy oddane na Partię Demokratyczną w ostatnich wyborach do Kongresu. W 2018 roku białe, pracujące oraz zajmujące się rodziną matki z przedmieść, dotąd zazwyczaj konserwatywne, masowo zagłosowały na lewicę.
Bez wątpienia polityczkom szlak przetarła Hillary Clinton, nie tylko w 2016 roku, gdy reprezentowała Partię Demokratyczną w wyborach prezydenckich, ale i osiem lat wcześniej, kiedy walczyła z Obamą o partyjną nominację. Po przegranej lojalnie poparła zwycięzcę, ale na konwencji w Denver, podczas której zaapelowała o zjednoczenie wszystkich frakcji lewicy, przypomniała, że zdobyła w prawyborach 17 mln głosów i odtąd szklany sufit dla kobiet ma 17 mln dziur.
Kamala Harris urodziła się w 1964 roku w Oakland w Kalifornii, w rodzinie przybyłego z Jamajki Donalda Harrisa, który został profesorem ekonomii na Uniwersytecie Stanforda, oraz pochodzącej z indyjskiego Tamilnadu Shyamali Gopalan, biolożki zajmującej się szukaniem sposobów leczenia nowotworu piersi. Gdyby Kamala wygrała wybory, byłaby pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych, którego oboje rodzice byli imigrantami. Ojciec Baracka Obamy przyjechał do USA z Kenii, ale przodkowie jego białej matki przybyli do amerykańskich kolonii jeszcze w XVII wieku.
Harris lubi opowiadać, że dorastała „patrząc z wózka na rozwój ruchu praw obywatelskich”. W opublikowanej niedawno autobiografii „The Truth We Hold” („Prawda, którą niesiemy”) wspomina, że mama i tata od najwcześniejszych lat prowadzali ją na wiece i demonstracje w San Francisco. Dodała też, że jej „najwcześniejsze wspomnienia to morze nóg maszerujących wzdłuż ulicy i odgłos walecznych okrzyków”. Rodzice przyszłej polityczki rozwiedli się, gdy miała siedem lat. Ona i jej o trzy lata młodsza siostra Maya, która dziś przewodniczy komitetowi wyborczemu Kamali, przeprowadziły się z matką do dzielnicy robotniczej w Berkeley, zamieszkiwanej wówczas głównie przez Afroamerykanów.
Po jakimś czasie przeniosły się do kanadyjskiego Montrealu, gdzie matka dostała pracę w instytucie badawczym szpitala Jewish General Hospital. Harris już jako małe dziecko uczyła się języka równościowego i emancypacyjnych idei. W książce napisała, że Shyamala do śmierci w 2009 roku wspominała historię, że gdy pytała córkę, czego pragnie, ta odpowiadała „fweedom!” (to dziecięce uproszczenie słowa „freedom”, czyli wolność).
Młoda Kamala dość szybko zdecydowała, że chce być prawnikiem. „Kiedy dorastałam, to walczący o prawa obywatelskie juryści byli moimi bohaterami”, powiedziała dziennikowi „San Francisco Chronicle” w 2009 roku. Dodała, że autorytetami są dla niej afroamerykańscy prawnicy: Constance Baker Motley, Charles Hamilton Houston i Thurgood Marshall.
Ten ostatni reprezentował powoda w sprawie Brown przeciwko Radzie Oświaty Topeka w Kansas – w 1954 roku wyrok Sądu Najwyższego w tejże zakończył de iure trwającą od końca wojny secesyjnej segregację rasową w USA i rozpoczął transformację społeczną zakończoną 10 lat później uchwaloną przez Kongres ustawą o prawach obywatelskich (prezydent Lyndon Johnson mianował Marshalla sędzią Sądu Najwyższego).
Po licencjacie obronionym na Uniwersytecie Howarda w stołecznym Waszyngtonie Harris wróciła do Kalifornii studiować prawo w Hastings College of the Law na Uniwersytecie Kalifornijskim. Po ukończeniu studiów przyszła senatorka postanowiła nieoczekiwanie zostać prokuratorką.
Ta decyzja zaskoczyła jej rodzinę, która była pewna, że córka zostanie adwokatką i wraz z jakąś organizacją pozarządową będzie walczyć o prawa obywatelskie. Ona sama twierdzi dziś, że poprzez pracę w prokuraturze chciała bronić najsłabszych. „Bycie prokuratorem dało mi większe możliwości zmiany systemu wymiaru sprawiedliwości od wewnątrz. Wybierając kogo oskarżać, na jakich czynach się skupiać i którym osobom dawać możliwość rehabilitacji zamiast więzienia, wpływałam na rzeczywistość. I mogłam przeciwdziałać profilowaniu rasowemu wśród innych prokuratorów”, powiedziała dziennikowi „The New York Times”.
Profilowanie to współczesna segregacja na podstawie koloru skóry. I dotyczy w zasadzie trzech grup. Pierwszą są Latynosi, nazywani przez Donalda Trumpa „bad hombres”, o których sądzi się, że mogą być nielegalnymi imigrantami. Drugą są Afroamerykanie, częściej od innych podejrzewani o przestępstwa kryminalne. Trzecia, najmłodsza wersja tej praktyki, pojawiła się po zamachach na World Trade Center z 11 września 2001. Chodzi o wyłapywanie na amerykańskich lotniskach mężczyzn o bliskowschodniej powierzchowności i poddawanie ich dodatkowej kontroli ze względu na większe prawdopodobieństwo, że mogą być terrorystami. Pisaliśmy o tym w OKO.press przy okazji protestów, jakie wybuchły po zamordowaniu przez białych funkcjonariuszy Afroamerykanina George’a Floyda.
W rozmowie z „NYT” Kamala opowiadała, że jej koledzy prokuratorzy często dyskutowali o tym, czy oskarżyć niektórych podsądnych jako członków gangu, co sprawiłoby, że ich kara będzie surowsza. „Rozmawiali o tym, jak ci młodzi są ubrani, w jakim sąsiedztwie mieszkają i o muzyce, której słuchają. Pamiętam, że odpowiadałam: Hej, chłopaki, wiecie co? Członkowie mojej rodziny ubierają się w ten sposób. Dorastałam z ludźmi, którzy mieszkają w tym sąsiedztwie i nadal mam taśmę z taką muzyką w samochodzie”, mówiła.
Ale to jej wersja. Jest jeszcze inna, mniej cukierkowa. „Gdy Harris sprawowała funkcję prokuratora okręgowego San Francisco od 2004 do 2011 roku, była krytykowana za przekroczenie uprawnień: nie przekazała sądowi informacji na temat technika policyjnego, który został oskarżony o sabotowanie jej pracy i kradzież narkotyków z laboratorium. Żeby się na nim zemścić, Harris nie wydała jego obrońcom wszystkich akt. Prowadzący sprawę sędzia potępił ją za systemowe naruszanie konstytucyjnych praw oskarżonych”, mówi nam Bradley Campbell, socjolog z Uniwersytetu Stanowego Kalifornii.
Harris broniła także ustawodawstwa stanowego, zgodnie z którym rodzice wagarujących dzieci mogli być pociągani do odpowiedzialności. Oponenci zarzucali temu prawu karygodne uproszczenie i milczące założenie, że nastolatkowie uciekający ze szkół przyłączają się do gangów.
Polityczka dała się też poznać jako bat na bankierów. W 2011 roku, wkrótce po tym, jak wygrała wybory na prokuratora generalnego Kalifornii, zabrała się do tego, co obiecywał później w kampanii Trump, czyli „czyszczenia bagna”.
Pozwała pięć dużych banków, które stosowały niezgodne z prawem praktyki przejmowania zadłużonych nieruchomości podczas kryzysu lat 2007-2008. Harris wycofała się z negocjacji i odrzuciła umowę adwokatów z sędzią, wedle której oskarżeni zapłaciliby grzywnę, która – jak przeczuwała – przynosiłaby Kalifornii za małe zadośćuczynienie i zbyt mocno chroniłaby oskarżone banki.
Zdecydowała się na to, choć administracja Baracka Obamy wywierała naciski na jak najszybsze zakończenie sprawy. „Ale złożyłam przysięgę, że będę reprezentować Kalifornię i to właśnie zrobiłam”, chwaliła się potem.
Działania prokuratorki wywoływały kontrowersje nie tylko w Waszyngtonie; tak samo niechętny był im kalifornijski establishment i lokalne media. Mimo tego odniosła zwycięstwo. Harris i jej zespół zabezpieczyli 20 mld dol., a także wywalczyli prawo do nakładania kar finansowych na kolejne banki, które nie spełniałyby warunków zawartych w wyroku. Przyniosło to jej wielką popularność, dzięki której w 2016 roku w cuglach wygrała wybory do Senatu. I już pierwszego dnia w Waszyngtonie zaczęła snuć plany o Białym Domu.
Próbą generalną przed obecną kampanią wiceprezydencką i nieudanym startem w partyjnej bitwie o nominacje prezydencką były ostatnie wybory do Kongresu. Kalifornijska senatorka zaangażowała się w zabiegi o reelekcję kolegów i zbierała dla nich pieniądze. Teraz gra już na siebie i Bidena, któremu w ostatnich miesiącach pomogła zdobyć mnóstwo środków.
Istotnym gestem była jej publiczna deklaracja, że nie będzie przyjmowała czeków od grup lobbingowych zwanych Political Action Commitees (komitetów ds. działań politycznych), PAC.
To pozornie niezwiązane z głównymi partiami organizacje, które sponsorują kandydatów w zamian za realizowanie po wyborach ich wytycznych. A skupiają się na sprawach przeróżnych: od aborcji, przez wolny handel, dostęp do broni po walkę z globalnym ociepleniem. Harris powtórzyła zagranie, które wykorzystał podczas poprzednich wyborów prezydenckich kandydat Demokratów Bernie Sanders – przyjmował on datki wyłącznie od zwykłych ludzi (średnio 27 dol.). W przypadku Kamali, jak i poprzednio Sandersa, ten model okazał się sukcesem. Teraz jednak musi z PAC-sów korzystać, bo tak zbiera fundusze jej przyszły szef Joe Biden.
Kamala Harris zapowiada rewolucję w sprawie dostępu do służby zdrowia. W USA nigdy nie było powszechnego – w europejskim stylu – systemu lecznictwa. Obywatele mogli finansować koszty leczenia jedynie z własnych środków lub kupić ubezpieczenie w prywatnej firmie. Zmienił to dopiero Barack Obama, tworząc półkomercyjny system, który jest znany jako Obamacare (Trump chce go zlikwidować). Program umożliwia nabycie polisy ze wsparciem władz stanowych i federalnych.
Ale oprócz marchewki jest także kij, bo ustawa nakłada dodatkowy podatek na osoby i gospodarstwa domowe, które nie zdecydowały się na wykupienie polisy. Tymczasem Harris chce ukrócić hegemonię firm ubezpieczeniowych i stworzyć rządowy system opieki zdrowotnej. „Od dawna o to walczymy. I chcemy, by ten plan znalazł się w wyborczym programie Partii Demokratycznej. Nie chcemy zamykać prywatnych firm, ale nie może być tak, że to one decydują o zdrowiu Amerykanów”, mówi OKO.press Rachel Berger z National Nurses United, największego związku amerykańskich pielęgniarek i pielęgniarzy.
Propozycja Kamali Harris spotkała się nie tylko z ostrą krytyką republikanów, co było do przewidzenia (amerykańska prawica uważa single-payer healthcare, stworzenie rządowej instytucji na podobieństwo NFZ, za wymysł komunistyczny), ale również części centrowych demokratów. Były burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg oświadczył, że to mrzonka, która doprowadzi do katastrofy finansów publicznych.
W odpowiedzi Harris przypomniała, że jej matka prowadziła badania nad leczeniem raka piersi i że to nieludzkie, iż zwykli Amerykanie nie mają dostępu do najnowszych osiągnięć medycyny, które są zarezerwowane tylko dla najbogatszych.
Według przeprowadzonego w sierpniu 2019 roku badania Reutersa – 70 proc. Amerykanów popiera wprowadzenie powszechnego systemu opieki zdrowotnej, w tym 52 proc. wyborców republikanów, wbrew stanowisku kierownictwa partii.
Tymczasem w ostatnich dniach przed startem dzisiejszej konwencji demokratów kampanię wyborczą zdominował temat tego, czy Kamala Harris ma w ogóle prawo kandydować na wiceprezydenta. Chodzi o to, że według konstytucji osoba zabiegająca o Biały Dom – a taką jest też pretendent do wiceprezydentury, bo w każdej chwili może zastąpić prezydenta – musi się urodzić na terenie Stanów Zjednoczonych.
Senator Harris urodziła się w Ameryce. Tymczasem sztab Trumpa zamieścił w mediach społecznościowych kontrowersyjną opinię profesora prawa Johna Eastmana, który twierdzi iż Kamala jako córka dwojga ludzi przebywających na terytorium USA czasowo, nie ma prawa do kandydowania na najwyższy urząd w państwie.
Wśród znaczącej reszty akademickiego świata panuje konsensus, że taka wykładnia przepisów jest bzdurą, a senatorka spełnia wszystkie kryteria. Sprawa jest jednak głębsza, bo to powrót do spiskowych teorii z epoki Obamy, kiedy w Internecie pojawiały się sfałszowane akty urodzenia ówczesnego prezydenta, sugerujące, że urodził się on w Kenii. Jedną z takich fałszywek zamieścił swego czasu na Twitterze Donald Trump. W tle tego zjawiska jest rasizm i odmawianie osobom niebiałym pełni praw obywatelskich.
Kandydata na wiceprezydenta wybiera się pod kątem tego, jak może się przysłużyć w kampanii i pomóc zdobyć Biały Dom. Kiedyś typowano kogoś, kto zwiększał szanse w zdobyciu ważnego stanu. Kalifornia jest jednym z najbardziej lewicowych w całych Stanach, więc tym razem nie o to chodzi. Zadaniem Kamali będzie mobilizowanie afroamerykańskich wyborców. To, że cztery lata temu czarni obywatele w miastach takich jak Milwaukee, Detroit, Pittsburgh i Filadelfia zostali w domu zdecydowało o klęsce Hillary Clinton w trzech kluczowych stanach.
Chodzą słuchy, że Biden i Harris niespecjalnie się lubią. On, gdyby miał się kierować sercem, wybrałby Susan Rice, specjalistkę od polityki zagranicznej i jastrzębia w sprawach demokracji oraz praworządności. Ale Rice jak dotąd nigdy nie ubiegała się o wybieralne stanowisko i nie jest sprawdzona w bojach. Jednak wybór nielubianej Kamali nie musi oznaczać od razu konfliktu. Obama i Biden też za sobą szczególnie nie przepadali, a potem stali się sobie bliscy jak ojciec i syn.
Radosław Korzycki był dziennikarzem „Dziennika Gazety Prawnej" (od 2019 do 2021 roku), w którym pisał o polityce zagranicznej, szczególnie o USA.
Komentarze