Koniec oczekiwania! Joe Biden zostanie nowym - i zarazem najstarszym - prezydentem USA. To niesamowite ukoronowanie kariery politycznej 78-letniego polityka. Już ma wymagane 270 głosów elektorskich, a jego wygrana nad Donaldem Trumpem będzie zapewne bardziej okazała
Jeszcze w środę 4 listopada wydawało się to mało realne, ale stało się faktem: wygrana w Pensylwanii przesądza o wygranej Joe Bidena w wyborach prezydenckich w USA. Populista Donald Trump w styczniu 2021 roku będzie musiał się wyprowadzić z Białego Domu. Biden odbił Pensylwanię (cztery lata temu wygrał tutaj Trump): wraz z podliczaniem głosów przesłanych pocztą, jego strata do Trumpa malała o kolejne setki tysiące głosów, aż w końcu szala przechyliła się ostatecznie na korzyść Demokraty.
Jednak, mimo że już w piątkowy poranek wynik w Pensylwanii był oczywisty, mijały kolejne godziny, a stan wciąż figurował jako "too close to call" - z wynikiem zbyt niepewnym, by z pewnością wskazać triumfatora. Kolejne godziny oczekiwania na werdykt dłużyły się niemiłosiernie, stały się już nawet obiektem żartów w amerykańskim mediach. Ale ta zwłoka miała swoją dobrze uzasadnioną przyczynę.
Powodem było m.in. ok. 100 tys. nie policzonych tymczasowych kart do głosowania (provisional ballots). Wyborca otrzymuje taką kartę np. wtedy, gdy zgłosił zamiar głosowania pocztowego, otrzymał pakiet wyborczy, ale w ostatniej chwili zdecydował się jednak głosować w dniu wyborów w lokalu wyborczym. Istniało domniemanie, że wśród takich wyborców może być więcej Republikanów. Przy przewadze Bidena wynoszącej najpierw kilka, później kilkanaście tysięcy głosów, było wciąż matematycznie możliwe, że wyborcy głosujący za pomocą kart tymczasowych przechylą szalę na korzyść Trumpa.
W sobotę 7 października po godz. 17:00 polskiego czasu przewaga Demokraty stała się na tyle duża, a głosów do podliczenia na tyle mało, że można było ogłosić: Pensylwania dla Bidena!
Do rozstrzygnięcia pozostały cztery stany:
Georgia - 98 proc. podliczonych głosów, 7,2 tys. przewagi Bidena. Już wiadomo, że głosy w tym stanie będą przeliczane powtórnie.
Karolina Północna - 96 proc. podliczonych głosów, 76,5 tys. Trumpa. Tutaj wynik poznamy najpóźniej, ale z ogromnym prawdopodobieństwem wygra Trump.
Nevada - 93 proc. podliczonych głosów, 22,6 tys. przewagi Bidena. Szanse na wygraną Trumpa czysto matematyczne.
Arizona - 97 proc. podliczonych głosów, 20,6 tys. przewagi Bidena. Ten stan wywołał największe zamieszanie: już w środę rano agencja Associated Press i telewizja FOX News ogłosiły tu zwycięstwo Demokraty, dziś wydaje się, że zbyt wcześnie. Biden ma większe szanse na wygraną, ale jego przewaga topnieje. Na naszej mapie nie uwzględniamy już Arizony jako stanu rozstrzygniętego.
Od wtorkowego wieczoru 3 listopada Biden kolekcjonował kolejne stany niczym trofea - tym cenniejsze, że jednak niespodziewane. Gdy kilka godzin po zamknięciu pierwszych lokali wyborczych okazało się, że Donald Trump na przekór prognozom (znów!) łatwo wygrał Florydę, każdemu, kto śledził te wybory, przyszedł na myśl rok 2016. Wówczas również badania przedwyborcze dawały Demokratce Hillary Clinton pozycję zdecydowanej faworytki, a później Trump z marszu wziął Florydę i maszerował na północ, biorąc wbrew prognozom kolejne stany. W ciągu kilku godzin wszystko było wtedy jasne.
Uczucie déjà vu wzmacniały szczątkowe dane z kolejnych stanów: Ohio, Georgii, Karoliny Północnej, Pensylwanii - przewaga Trumpa niby niczego nie przesądzała, ale była duża. W oczy Demokratów zajrzało widmo kolejnej upokarzającej porażki.
Ale wybory 2020 nie okazały się powtórką sprzed czterech lat z zasadniczego powodu: epidemii koronawirusa. To ona spowodowała, że jeszcze przed dniem wyborów oddano nieprawdopodobną liczbę ponad 100 milionów głosów.
Bardziej skłonni do takiego głosowania - pocztowego, lub gdzieniegdzie przez punkty drive thru - byli zwolennicy kandydata Demokratów. Trump przez wiele tygodni z powodów, które trudno racjonalnie zrozumieć, zniechęcał swoich zwolenników do takiego głosowania: sugerował, że będzie ono zmanipulowane, a poza tym twierdził - skąd my to znamy - że ten wirus jest w zasadzie niegroźny, nie należy się go bać. Że można bezpiecznie głosować klasycznie.
Dlatego byliśmy świadkami powtarzającego się - stan po stanie - schematu: zwolennicy Bidena masowo oddali głos wcześniej, najczęściej pocztą, ludzie popierający Trumpa poszli głosować jak zawsze - w dniu wyborów.
To zarazem powód, dla którego pierwsze, szczątkowe wyniki nie oddawały dynamiki wyścigu po prezydenturę: w większości stanów najpierw liczono głosy oddane w dniu głosowania, dopiero później głosy oddane wcześniej. Taką absurdalną kolejność wymusili republikanie, w tym prawnicy Trumpa, zapewne po to, by uzyskać przewagę w głosowaniu klasycznym i szukać możliwości blokowania liczenia głosów przysłanych wcześniej.
Im dalej od zamknięcia lokali wyborczych, im więcej zliczano kart wyborczych, tym przewaga Trumpa topniała zwłaszcza w Pensylwanii i Georgii (w Arizonie, Biden nie zyskiwał, bo głosy pocztowe policzono tam wcześniej).
W środę nad ranem skłoniło to Trumpa do jednego z bardziej dziwacznych wystąpień w historii amerykańskich wyborów: w niezbornej, pozbawionej logiki wypowiedzi dowodził w Białym Domu, że wygrał, ponieważ wyjściowo miał dużą przewagę. Jej gwałtowne topnienie nazwał oszustwem.
Nerwowość Trumpa była jeszcze wtedy zupełnie pozbawiona sensu: Biden ciągle był w defensywie, skutecznie się bronił, ale to wszystko.
Ale z godziny na godzinę sytuacja zaczynała się zmieniać. Najpierw agencja Associated Press (a jeszcze wcześniej prawicowa telewizja FOX news, wprawiając sztab Trumpa w dziką furię) ogłosiła, że Biden bierze Arizonę. Później Demokrata zdobył - potencjalnie kluczowy - jeden głos elektorski w drugim dystrykcie Nebraski, a następnie zaklepywał kolejne stany "niebieskiej zapory Demokratów": Minnesotę, Wisconsin, Michigan. Tej samej zapory, która zawaliła się z hukiem cztery lata temu.
Do tego im dalej było od głosowania, tym bardziej zastraszająco szybko topniała przewaga Trumpa w Pensylwanii i Georgii, w stanach, które urzędujący prezydent musiał wygrać, żeby myśleć o zwycięstwie.
20 stycznia 2021 roku (tego dnia zaplanowania jest inauguracja nowego prezydenta USA) Joe Biden wprowadzi się ponownie do Białego Domu. Ponownie, bo w latach 2008-2016 rezydował tam jako wiceprezydent w administracji Baracka Obamy.
Joe Biden zdobył najwięcej głosów w historii wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Kandydat Demokratów już teraz ma na koncie ponad 74,4 mln głosów (przy przy 70,3 mln Donalda Trumpa), czyli o ponad 4 mln więcej niż wynik poprzedniego rekordzisty – Baracka Obama z 2008 roku.
Wieloletni senator o nominację swojej partii na najwyższy urząd w państwie ubiegał się do tej pory dwukrotnie: przed wyborami w 1988 roku zakończyło się to klęską, przed głosowaniem w 2008 roku - dotkliwą porażką. Podjął trzecią próbę, jak mówi, pod wpływem tragedii w Charlottesville, gdy na marszu skrajnej prawicy neonazista zmasakrował samochodem tłum kontrdemonstrantów, zabijając kobietę.
Udało się - w walce prawyborczej pokonał Berniego Sandersa, kandydata lewego skrzydła Demokratów.
Wygrana Bidena w partyjnych prawyborach nie spotkała się z wielkim entuzjazmem - dla wielu był zbyt mdły (podchwycił to później Trump, nazywając go "śpiącym Joe"), zbyt centrowy, z co najmniej dwuznaczną historią głosowania w ważnych, socjalnych tematach. Miał być zbyt uwikłany w waszyngtońskie układy i codzienną politykę, w business as usual, którego miliony Amerykanów mają serdecznie dość. Przykładając do tego polską miarę i nadwiślańskie metafory, według krytyków Biden miał być kandydatem, który chce, "żeby było tak, jak było" przed Trumpem.
Jednocześnie Bidena trudno nie lubić, ciężko było zarzucić mu również przypisywany Sandersowi lewicowy radykalizm, co w dobie gwałtownych protestów ruchu Black Live Matters, mogło mu pomóc w zjednaniu sobie białych wyborców z przemysłowego "pasa rdzy", którzy cztery lata temu postawili na Trumpa.
Atutem Bidena była również swojskość i specyficzna nieporadność zbliżająca go do "zwykłego wyborcy". Prezydent-elekt słynie z gaf, tygodnik "Time" zrobił nawet swego czasu zestawienie 10 największych wpadek Bidena. Niektóre są naprawdę zabawne, np. ta, gdy Biden składał kondolencję irlandzkiemu premierowi z powodu śmierci cieszącej się dobrym zdrowiem matki europejskiego polityka.
Przed Bidenem trudne zadanie poskładania z powrotem we względną całość ekstremalnie podzielonego amerykańskiego społeczeństwa. Tym bardziej, że podziały pogłębi postawa Donalda Trumpa, który nie godzi się z porażką i będzie próbował odzyskać zwycięstwo w sądach.
Jeszcze w trakcie liczenia głosów urzędujący prezydent składał pozwy w Wisconsin, Pensylwanii, Michigan oraz Georgii. I można być niemal pewnym, że się nie zatrzyma, a kwestią wyborów zajmie się ostatecznie Sąd Najwyższy. Chyba że Trumpa powstrzyma establishment partii Republikańskiej, zwłaszcza, że szanse na wygraną batalię sądową nie są zbyt wielkie. Póki co, sztab ustępującej głowy państwa nie potrafił sprecyzować nawet jasnego zarzutu i wskazać, które konkretnie hipotetyczne nieprawidłowości miały wpływ na wynik wyborów w konkretnych stanach. Jest jednak pewne, że czeka nas jeszcze długi sądowy serial: Trump będzie walczył do końca wszelkimi sposobami.
Biden od środowego poranka stara się studzić emocje i obniżać polityczne napięcie, wzywając do odstąpienia od kampanijnej retoryki i deklarując, że nie będzie prezydentem Demokratów tylko prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Komentarze