0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Jakub Włodek / Agencja Wyborcza.plFot. Jakub Włodek / ...

Przebywają w pustostanach, altankach działkowych, schroniskach. Te na ulicy starają się nie rzucać w oczy. Wolą spać w dzień, a w nocy przemieszczać się, by nie spotkała ich krzywda. Myją się w dworcowych toaletach albo na cmentarzach. Częstą wiążą się z mężczyzną, by mieć złudne poczucie bezpieczeństwa. Tak łatwiej przetrwać.

Joanna* trafiła na ulicę po dziewięciu latach spędzonych w więzieniu. Wyszła zza krat i nie miała gdzie się podziać. Została na chodniku z jedną torbą.

– Próbowałam zabić męża – mówi.

– Nie wytrzymałam przemocy, zdrad, manipulacji. Nie zgłosiłam tego nigdzie, byłam winna. Zapłaciłam za to najwyższą cenę. Od kilkunastu lat nie widziałam i nie wiem, co dzieje się z moimi trzema córkami.

Monika* przez sześć lat była więziona przez partnera w altance na ogródkach działkowych. Na początku zakochana, potem bita i zastraszona. Kilkukrotnie uciekała, ale po kilku nocach na ulicy wracała do oprawcy. Raz zgłosiła pobicie policji. Od funkcjonariusza usłyszała, że być może zasłużyła. Nie uzyskała pomocy. W odwecie partner pobił ją do nieprzytomności.

Przeczytaj także:

Trafiają na ulicę przez konflikty rodzinne i przemoc

Według najnowszych danych z Ogólnopolskiego badania liczby osób bezdomnych przeprowadzonego w lutym 2024 roku kobiety stanowią 20 procent tej grupy w Polsce. W porównaniu do ostatniego badania z 2019 roku ich liczba wzrosła z 4961 do 6162. Najliczniejsza jest grupa w wieku 41-60 lat. To 35,2 proc. ogółu kobiet w kryzysie bezdomności.

Eksperci podkreślają jednak, że liczby są niedoszacowane, bo obejmują tylko te osoby, do których udało się dotrzeć i zidentyfikować w ciągu jednej nocy. W tak krótkim czasie nie da się spotkać z większą liczbą osób żyjących w przestrzeniach niemieszkalnych. Ponadto liczby nie uwzględniają osób mieszkających kątem u rodziny lub znajomych czy wynajmujących krótkoterminowo mieszkania. A kobiety częściej niż mężczyźni korzystają z takich form pomocy, nie mając gdzie się podziać.

– Wiele kobiet jest niewidocznych dla statystyk i pomocy systemowej, bo zamiast życia na ulicy czy w schronisku wybierają mieszkanie pod jednym dachem z oprawcą albo uciekają od niego w inny związek, który zapewni im schronienie

– mówi Katarzyna Nicewicz, prezeska fundacji Daj Herbatę, która w Warszawie prowadzi Centralny Punkt Integracji z cotygodniowym, całodziennym dyżurem dla kobiet w kryzysie bezdomności. – Kobiety kulturowo mają w sobie dużo więcej wstydu. Zamiast iść prosić o pomoc, wolą poświęcić swoje ciało i np. trwać w przemocowej relacji, byle mieć dach nad głową.

Bezdomność we własnym domu

Kobiety latami znoszą przemoc, nie widząc innego wyboru i chcąc być przy dzieciach. Nie szukają pomocy, bo wstyd, bo nie wypada. Poświęcają siebie, bo to najłatwiejszy wybór. Gdy jednak dochodzą do ściany i postanawiają uciec, nie zawsze mają dokąd.

Joanna nie miała rodziny. Jej rodzice już nie żyli, a i wcześniej nie utrzymywali kontaktu. Nie wie, dlaczego próbowała zabić męża, zamiast uciec z córkami i poszukać pomocy w instytucjach.

– Obiecałam sobie, że nie będę taką matką, jaką była moja. A teraz nie mam trzech córek przy sobie. Nie doświadczyłam matczynej miłości. Nie troszczyła się o mnie, nie przytulała. Jako pięciolatka zostawałam na całe dnie sama w domu. Matka i ojczym pili. Dużo złych rzeczy się działo. Często chowałam się po kątach. Gdy podrosłam, uciekałam z domu – mówi Joanna.

Eksperci zajmujący się problemem bezdomności wskazują, że najczęściej ma on swoje podłoże w kryzysie rodziny zarówno w dzieciństwie, jak i dorosłym życiu.

Potwierdzają to też dane z Ogólnopolskiego badania liczby osób bezdomnych. Kobiety, do których dotarli ankieterzy, jako przyczynę swojej bezdomności najczęściej wskazywały konflikt rodzinny (24,6 proc.), eksmisję lub wymeldowanie z mieszkania (16,7 proc.), uzależnienie od alkoholu (16,3 proc.) i przemoc domową (11,5 proc.). Te wyniki nie pokazują jednak współzależności przyczyn, która często ma miejsce.

– Z naszych obserwacji wynika, że kobiety doświadczają bezdomności głównie z powodu konfliktów rodzinnych i przemocy, do których po chwili dołącza uzależnienie – mówi Wioletta Bogusz, przewodnicząca stowarzyszenia Zupa na Głównym, która od 2020 roku prowadzi w Poznaniu świetlicę dla kobiet żyjących na ulicy. – Gdyby jeszcze wziąć pod uwagę to, czego doświadczały i jakie braki miały w dzieciństwie, robi się ogromny bagaż traumy. Dlatego zawsze przestrzegam przed wystawianiem ocen tym, które odeszły od swoich rodzin i żyją na ulicy.

Na ulicy szukają opiekuna

Joannie pod koniec odsiadki w zakładzie karnym zaproponowano skierowanie do ośrodka dla kobiet. Nie poszła tam, bo chciała wrócić do córek. Udała się do dawnego domu. Okazało się jednak, że ma zakaz zbliżania się do dzieci. Mąż wezwał policję. Joanna w mroźny wieczór została na chodniku z jedną torbą. Poszła spać pod most. Później krążyła pomiędzy różnymi mazurskimi miastami, przebywając raz w schronisku, raz na ulicy.

– Znałam sporo ludzi wychodzących z więzienia, którzy tak jak ja nie mieli gdzie się podziać – wspomina. – Zajmowaliśmy razem pustostany, każdy próbował sobie radzić. Jedzenia szukałam w śmietnikach albo na koniec dnia na tyłach dyskontów. Czasem poznawałam osoby, które miały własne mieszkania i zapraszały. Zwykle nie kończyło się to dobrze. To były meliny, w których alkohol i krew lały się wszędzie.

Przemoc była na porządku dziennym. Joanna opowiada, że nauczyła się bić i w ten sposób broniła się przed napaściami. Mężczyzn i kobiet.

– Oberwałam nie raz, ale zawsze jakoś udawało mi się uciec, bo jestem wysoka i silna. Inne kobiety były brutalnie bite, gwałcone. Czasem za to, że nie przyniosły czegoś do jedzenia, a czasem bez powodu – opowiada.

– Przez swoich partnerów? – pytam.

– Jeśli w pustostanie mieszka kobieta i kilku mężczyzn, tam nie ma partnerstwa. Wszyscy z nią żyją i zarządzają. Jest bezradna. Może uciekać, ale nigdy nie wie, gdzie znów trafi – odpowiada Joanna.

Permanentnej przemocy doznawała Monika

Teoretycznie miała dach nad głową – mieszkała z mężczyzną na ogródkach działkowych. W praktyce bezdomna przez sześć lat. Byli pod opieką pomocy społecznej, nie mieli bieżącej wody ani prądu. Uzależniony od alkoholu partner bił ją, ograniczał wychodzenie z terenu działki. Kilka razy uciekła, chroniąc się na budowie.

– Rano przychodzili budowlańcy i dawali mi ciepłą herbatę – wspomina Monika. – Potem trzymałam się z grupą dziewczyn na dworcu. Oberwałam kilka razy, gdy nie chciałam robić tego, co mi kazały. To była walka o przetrwanie. Wieczne poszukiwanie jedzenia i miejsca, by się umyć. Zdarzyło mi się kraść na targu, bo zwijałam się z bólu żołądka. Nocą wolałam wrócić na budowę. Dziewczyny były gwałcone. Część z nich godziła się na kontakty seksualne w zamian za jedzenia. Nie chciała, ale wybierała mniejsze zło. I to nie był łatwy wybór.

Monika również kilkukrotnie wybrała powrót do swojego oprawcy na działkę, ponosząc srogie konsekwencje ucieczek. Pewnego dnia wyszła pod pretekstem zakupu dla niego alkoholu. Zadzwoniła do pracownika socjalnego. Umówili się, że następnego dnia ucieknie i przyjedzie do noclegowni. Wyszła z psem i biegła pędem bez zatrzymania. Konflikty w 12-osobowej sali zdarzały się często. Tam też można było oberwać.

Skala przemocy nieznana i niemożliwa do zbadania

Nie zgłaszają tego, zazwyczaj nikomu nie mówią, a nawet – uznają za ryzyko wpisane w ich sytuację. Wiążą się z mężczyzną z ulicy, by mieć „opiekuna”. Bije i gwałci, ale tylko jeden. Przemoc oswojona.

Wioletta Bogusz z Zupy na Głównym szacuje, że wszystkie kobiety doświadczające bezdomności ulicznej są wykorzystywane seksualnie.

– Panie w świetlicy mówią, że nowa na ulicy zostaje zgwałcona w ciągu trzech dni – opowiada Wioletta Bogusz. – Dlatego wolą związać się z jednym partnerem, który da im złudne poczucie zaopiekowania. Mężczyźni rzeczywiście ich pilnują, ale zwykle nie ma to związku z opieką, a z totalną kontrolą. Te kobiety bardzo często mają pielęgnowane w sobie od dzieciństwa niskie poczucie wartości. Z domu wyniosły przekonanie, że kobieta musi podporządkować się mężczyźnie. Mówią bez emocji o poniżaniu, biciu, gwałceniu. Tak musi być.

Streetworkerzy walczą, by nie rodziły w krzakach

Niezbadane są również przypadki ciąż wśród kobiet żyjących na ulicy. Rzadko kiedy same zgłaszają się po pomoc. Częściej streetworkerzy lub pracownicy socjalni dowiadują się o ich stanie od innych osób bezdomnych. Wiele z tych kobiet nie jest w stanie wcielić się w rolę matki. Bo wiele ma ogromne deficyty psychospołeczne, zaburzenia i choroby psychiczne, uzależnienia, nieprzepracowane traumy. Nie potrafią zadbać o siebie, nie chcą opuścić partnera na ulicy, nie znają żadnych dobrych wzorców.

– Nagle, gdy te kobiety zajdą w ciążę, społeczeństwo i system wymagają, by stały się matkami Polkami. W jaki sposób? Za dotknięciem magicznej różdżki?

– pyta Justyna Kościukiewicz, koordynatorka streetworkingu (pracy z osobami przebywającymi w przestrzeni publicznej i miejscach niemieszkalnych) w Stowarzyszeniu Pomocy i Interwencji Społecznej (SPiIS) w Warszawie.

– Większość ciężarnych żyjących w pustostanach i na działkach nie chce pójść do placówki. Najczęstszym powodem jest niechęć do opuszczenia partnera. Nawet jeśli stosuje przemoc i ciągnie w dół. W odbiorze społecznym to sytuacja czarno-biała, ale wcale taka nie jest. Kobiety na ulicy często znają tylko jeden, przemocowy model relacji. Ich ubóstwo emocjonalne i relacyjne są na zatrważającym poziomie. Przemocowy partner to jedyna bliska im osoba na świecie.

Poza koniecznością rozdzielenia pary, powodami, przez które kobiety w ciąży pozostają w miejscach niemieszkalnych, są: uzależnienie od alkoholu i zaburzenia psychiczne. Warszawska streetworkerka wspomina o kobiecie, która natychmiast po porodzie w szpitalu wróciła z noworodkiem do pustostanu. Streetworkerzy zauważyli ją podczas rutynowego obchodu. Są też przypadki kobiet, które po narodzinach decydowały się pójść z dzieckiem do ośrodka. Żadna z historii znanych Justynie Kościukiewicz nie skończyła się dobrze. Wytrzymywały maksymalnie dwa miesiące.

– Albo musiały opuścić placówkę za łamanie regulaminu, czyli niezachowanie trzeźwości, albo same wychodziły, chcąc wrócić do partnera – mówi koordynatorka. – System nie jest przygotowany do wspierania tych kobiet. Potrzebne są placówki, w których mogą zamieszkać całą rodziną, jednocześnie lecząc się. Jak można oczekiwać, że osoba od lat uzależniona od alkoholu, nagle w sytuacji stresowej – w nowym miejscu, bez bliskiej osoby, z płaczącym noworodkiem – sama, bez terapii przestanie pić?

System niegotowy do pomocy

Dlatego priorytetem w pracy streetworkerów ze SPiIS z kobietami w ciąży jest zapewnienie im stałej opieki tu i teraz – w pustostanie, namiocie czy na dworcu. Gdy dowiadują się o ciąży bezdomnej, zaprzęgają do współpracy szeroki zespół – miejski ośrodek pomocy społecznej, dzielnicowego policjanta, straż miejską, a czasem i panią z warzywniaka czy obsługę stacji metra. Chodzi o to, by stworzyć parasol ochronny i dać jej poczucie bezpieczeństwa.

– Dążymy do zbudowania pogłębionych, długofalowych relacji i zaufania – mówi Justyna Kościukiewicz. – Chcemy, by kobiety wiedziały, że je wspieramy niezależnie od ich wyborów. Jednocześnie jednak zawsze urealniamy im sytuację, czyli przedstawiamy opcje radzenia sobie z nią i konsekwencje podjętych decyzji. Nasz plan minimum zakłada dążenie do tego, by nie urodziły pijane w krzakach i nie porzuciły tam dziecka.

W idealnej wersji planu kobiety w ciąży podejmują współpracę i idą do domu samotnej matki. W dobrej – zgłaszają się na kontrolne wizyty u ginekologa, próbują trzeźwieć i dzwonią po karetkę, gdy zaczyna się poród.

Działaczka SPiIS podkreśla, że doprowadzenie ciąży do bezpiecznego finału jest możliwe tylko wtedy, gdy wszystkie służby ze sobą współpracują. Wskazuje, że w Kodeksie rodzinnym istnieje nawet instytucja kuratora dziecka poczętego, który ma stać na straży przyszłych praw malucha. Tylko raz udało się jej skutecznie zawnioskować o jego powołanie. Kuratorka była otwarta na działania i empatyczna. I tak dobrej współpracy z kobietą w ciąży nie było już dawno. Nie zgodziła się pójść do placówki, została w altance działkowej, ale była pod stałą opieką medyczną, regularnie utrzymywała kontakt, starała się dbać o siebie. Urodziła w szpitalu zdrową córkę. Niestety w przypadku kobiet z ulicy to rzadkość.

Przekleństwo FAS

Maluchy rodzą się z różnymi chorobami i upośledzeniami wywołanymi FAS (płodowym zespołem alkoholowym), wymagają natychmiastowych operacji albo długotrwałego wsparcia w inkubatorze. A później – jeśli przeżyją – trafiają do domów dziecka lub pieczy zastępczej. Stają przed ogromnym ryzykiem powielenia historii swoich mam.

– Choć temat budzi kontrowersje, rozmawiamy o sfinansowaniu antykoncepcji dla kobiet w kryzysie bezdomności – zdradza Wioletta Bogusz znająca m.in. przypadek 30-latki z ulicy, która urodziła ośmioro dzieci i żadnego nie ma przy sobie. – Chcielibyśmy zapewnić im pulę darmowych wkładek domacicznych (tzw. spirali). Nie zamierzamy ich namawiać, ale zależy nam, by miały realny wybór. Niech to będzie nawet pięć kobiet rocznie. Oznacza to, że przez minimum pięć kolejnych lat te kobiety nie urodzą dzieci, którymi prawdopodobnie nie będą mogły się zająć i zostaną im odebrane w szpitalu. Dzieci często chorych, dla których trudno znaleźć dom, więc całe życie są pod opieką państwa – dodaje.

W ramach partnerskiego projektu Warszawski Streetworking i Poradnictwo dwie organizacje – SpiIS i Ambulans z Serca – właśnie wdrażają taką antykoncepcję dla kobiet w kryzysie. Finansowanie zapewniła fundacja Federa, a opiekę medyczną szpital położniczo-ginekologiczny Centrum Medyczne Żelazna. Są już pierwsze chętne kobiety.

Organizacje wypełniają systemową lukę

Joanna ma za sobą kilka załamań nerwowych i prób samobójczych. Po kilku latach poznała na ulicy mężczyznę i się zakochała. On również jest po trudnych przejściach i więzieniu. Z północy Polski przenieśli się do Poznania. Zamieszkali w parku. Bardzo chcieli ułożyć sobie życie. Znaleźli pracę. Stawiali się w niej sumiennie, co nie było łatwe po nocy spędzonej na ławce w parku. Opowiedzieli o tym kiedyś wolontariuszce Zupy na Głównym. Organizacja zaoferowała im miejsce w wieloosobowym mieszkaniu treningowym.

– Dostaliśmy mały pokój, który dla mnie był najpiękniejszy na świecie. Płakałam i nie mogłam uwierzyć. Pierwszej nocy nie mogłam spać. Musiałam przyzwyczaić się do materaca zamiast ławki. Kiedy już okrzepliśmy, okazało się, że jestem w ciąży – opowiada 43-letnia Joanna. Gdy to mówi, karmi piersią dwumiesięczną córkę. Mała po chwili zasypia. Oddycha spokojnie wtulona w mamę. Ta nie odkłada jej nawet na chwilę.

– Gdy zrobiłam test ciążowy, nogi się pode mną ugięły – wspomina Joanna. – Bałam się. Ale mąż (para wzięła ślub w 2023 roku – przyp. red.) się cieszył i mówił, że sobie poradzimy. Tak samo zareagowała pani Wiola z Zupy. Zaopiekowała się mną jak matka. Uspokoiłam się. I przyszła radość. Nie mogłam się córki doczekać. Jesteśmy szczęśliwi, radzimy sobie. Zrobię dla niej wszystko.

Monika również żyje z poznanym w noclegowni partnerem. Pod koniec 2021 roku – po kilku miesiącach w placówce – dostała się do programu mieszkaniowego, który zapewnia dach nad głową i specjalistyczne wsparcie asystentów. Nadal boi się nagłego hałasu lub krzyku na ulicy. Pomaga osobom żyjącym na ulicy, angażuje się w działania charytatywne. Szczególnie dotyka ją los kobiet, których nikt nie widzi.

Są niewidzialne dla systemu państwowej pomocy

Placówek dla nich jest za mało, mieszkań treningowych prawie wcale. Ustawowy program wychodzenia z bezdomności jest napisany dla większości, czyli mężczyzn. Do tego liczy już kilkadziesiąt lat.

– Program jest przestarzały, działa w oparciu o system drabinkowy, czyli taki, w którym na kolejne etapy pomocy trzeba sobie zasłużyć odpowiednim zachowaniem

– mówi Małgorzata Skała, innowatorka społeczna, prezeska Stowarzyszenia Ziarno Dobra, która dzięki współfinansowaniu samorządu województwa wielkopolskiego prowadzi w trzech schroniskach w Poznaniu świetlice dla kobiet. – Systemowe podejście nie uwzględnia pracy z emocjami, traumami, wyciszania lęków ani indywidualnego podejścia. Nie daje poczucia sprawczości i odpowiedzialności za własne wybory. Kobiety bardzo tego wszystkiego potrzebują.

Podobne świetlice prowadzą inne organizacje społeczne, m.in. Zupa na Głównym czy Fundacja Daj Herbatę w Warszawie. To odpowiedzi na systemową lukę. Kobiety raz w tygodniu mogą wziąć tu prysznic, zrobić pranie, wypić kawę i zjeść coś smacznego. Mogą uczestniczyć w zajęciach terapeutycznych, a mogą tylko słuchać. Chodzi o to, by choć na chwilę zapomniały o ulicy i spróbowały się otworzyć. Bez partnerów.

– Kobiety w kryzysie bezdomności są bardzo nieufne, nie zawierają przyjaźni, mają niską samoocenę – opowiada Małgorzata Skała. – Zależy nam, by w świetlicach miały moment na zatrzymanie, uświadomienie swojej sytuacji i niezaspokojonych potrzeb. Chcemy je dowartościować, uzmysłowić ich mocne strony, dać poczucie sprawczości.

Fundacja Daj Herbatę w ramach innowacji społecznych wypracowała model asystentury dla kobiet w kryzysie. Chodzi o wspieranie i towarzyszenie im w działaniach zmierzających do poprawy stanu zdrowia, zwłaszcza psychicznego. Czyli kolejnego obszaru, w którym systemowa pomoc kuleje. Nikt nie wie, ile kobiet z zaburzeniami i chorobami psychicznymi jest na ulicy. Eksperci nie mają jednak wątpliwości, że ich liczba rośnie w zastraszającym tempie. Same nie są w stanie zgłosić się po pomoc. A bez trafnej diagnozy i leczenia, stanowią zagrożenie dla siebie i innych. Będą umierać na ulicy.

*Imiona zmienione na prośbę bohaterek

;
Paulina Jęczmionka-Majchrzak

Dziennikarka, redaktorka, politolożka. Poznanianka. W latach 2009-2016 pracowała w dzienniku Głos Wielkopolski, zajmując się tematami politycznymi i społecznymi. Po kilku latach przerwy wróciła do pisania, współpracując m.in. ze Stowarzyszeniem Mediów Lokalnych. Dziś zdecydowanie bliżej jej do tematów społecznych, psychologicznych i edukacyjnych niż polityki.

Komentarze