0:000:00

0:00

Prawa autorskie: o: Aleksey FILIPPOV / AFPo: Aleksey FILIPPOV ...

Mit pokojowej Wigilii na zachodnim froncie I wojny światowej przytacza się ostatnio wyjątkowo często: w apelach o świąteczne zawieszenie broni między Rosją - agresorem a broniącą się Ukrainą. Historia żołnierzy, którzy zamiast walczyć, woleli śpiewać i dzielić się winem, jest dziś wyjątkowo atrakcyjna - zwłaszcza w tych kręgach Europy Zachodniej, które za wszelką cenę pragną pokoju i spokoju.

Jednak większość chłopców wymieniających wtedy ciastka i uściski na „ziemi niczyjej” nie dożyła kolejnych świąt, a wielu po prostu wymordowało się nawzajem, gdy z powrotem nakazali im to dowódcy.

Przypomnijmy więc, co się działo 98 lat temu na zachodnim froncie i co dzieje się teraz w Ukrainie.

Przeczytaj także:

Flandria, 24 grudnia 1914 roku, godzina 20:30

W Wigilię 1914 roku, w ciemnych, błotnistych okopach na zachodnim froncie zdarzyło się coś niezwykłego. Zanosiło się po prostu na kolejną trudną noc: po tygodniach mżawki we Flandrii spadł śnieg i termometry wskazywały poniżej zera. Żołnierze Brytyjskich Sił Ekspedycyjnych siedzieli w okopach, a od pozycji niemieckich oddzielała ich tylko „ziemia niczyja” – kilkusetmetrowy pas śmierci, usłany drutem kolczastym i ciałami zabitych kolegów.

Choć tego dnia nie było jeszcze wymiany ognia, to należało zachować czujność; zwłaszcza, że z okopów niemieckich dobiegały coraz to dziwniejsze odgłosy.

O godzinie 20:30 brytyjski żołnierz napisał w raporcie do sztabu: „Niemieccy żołnierze oświetlili swoje okopy, śpiewają kolędy i życzą brytyjskim żołnierzom wesołych świąt”.

Oficerowie natychmiast wydali rozkaz: powstrzymać się od jakichkolwiek reakcji. Ale było już za późno; jakiś chłopiec zaintonował angielską kolędę "The First Noel", a z niemieckich okopów dochodziło wołanie: "Come on, Anglicy, chodźcie tu do nas”.

Pewien brytyjski sierżant wychylił głowę i krzyknął: „Jak ty dojdziesz do połowy, to i ja przyjdę”. Jeszcze przed północą, niemieccy i brytyjscy żołnierze ostrożnie zbliżyli się do siebie na „ziemi niczyjej” i uścisnęli sobie dłonie.

To, co stało się później, zachwyciło świat i urosło do rangi najpiękniejszego mitu I wojny światowej.

Żołnierze wynurzali się okopów i nieufnie, choć z ciekawością, stawiali stopy na „ziemi niczyjej”. Zazwyczaj w sekundę leżeliby tam martwi, jednak tej nocy nie nadleciała ani jedna kula. Wśród odłamków pocisków i ciał zmarłych kolegów, śmiertelni wrogowie zaczęli dzielić się ciastem, winem i papierosami, śpiewać kolędy i życzyć sobie wszystkiego najlepszego.

„Nie zamieniłbym ani sekundy z dziwnych i wyjątkowych Świąt na nic innego…”

"Była piękna księżycowa noc, szron na ziemi, biało prawie wszędzie; i około siódmej lub ósmej wieczorem było duże zamieszanie w niemieckich okopach i były te światła - nie wiedziałem wtedy, co to. I wtedy zaśpiewali tę kolędę - »Stille Nacht«. Pomyślałem, jaka to piękna melodia. To był jeden z najważniejszych momentów mojego życia, nigdy go nie zapomnę”.

"Najpierw Niemcy śpiewali jedną ze swoich kolęd, potem my jedną z naszych, aż kiedy zaczęliśmy »O Come, All Ye Faithful«, Niemcy od razu zaczęli śpiewać tę samą melodię, tylko po łacinie: „»Adeste Fideles…« I pomyślałem, no, to naprawdę niezwykła rzecz - dwa narody śpiewające tę samą kolędę, w środku wojny".

"A potem jeden Niemiec powiedział: »To jutro wy nie strzelacie i my też nie strzelamy«. I nadszedł ranek, a my nie strzelaliśmy i oni nie strzelali. Więc zaczęliśmy wychylać głowy z okopów, ale szybko je chować, tak na wszelki wypadek. Ale zobaczyliśmy tylko Niemca, który stał i machał rękami. I nikt dalej nie strzelał, i tak to dalej narastało…”.

Nie zamieniłbym ani chwili z tych wyjątkowych i dziwnych Świąt na nic innego… Wpadłem wtedy na jakiegoś niemieckiego oficera i powiedziałem mu, że spodobały mi się jego guziki… Wyciągnąłem moje cążki do drutu, uciąłem kilka z nich i schowałem do kieszeni. W zamian dałem mu dwa moje guziki... Potem zobaczyłem, jak jeden z naszych, co w cywilu był fryzjerem-amatorem, obcina zapuszczone włosy jakiemuś Szwabowi. A ten potulnie klęczy na ziemi, a golarka po prostu przesuwa się po jego karku…”.

„Spudłujcie, to i my spudłujemy"

Wokół Rozejmu Bożonarodzeniowego 1914 roku narosło tyle legend, że historycy przez lata spierali się, o to, co właściwie zdarzyło się we Flandrii w Wigilijną noc.

W dziesiątkach wspomnień z tego okresu weterani pisali o częstowaniu się słodyczami i tytoniem, wymianie spontanicznych prezentów i śpiewaniu tych samych kolęd w różnych językach. Wiadomo, że na niektórych odcinkach frontu rozejm trwał nawet do Nowego Roku i że rozegrano wtedy przynajmniej kilka meczów piłki nożnej (133 Pułk Armii Królestwa Saksonii vs. Szkoci; Królewska Artyleria Brytyjska przeciwko Prusom i Hanowerczykom).

Żołnierze urządzali też wspólne pogrzeby zebranych z ziemi niczyjej ciał kolegów. Rozejm był najbardziej powszechny we Flandrii, gdzie walki przerwano na 2/3 długości frontu, ale podobne wydarzenia miały miejsce we Francji i na froncie niemiecko-rosyjskim.

Wigilia 1914 roku była najbardziej widowiskowym, ale nie jedynym przypadkiem, gdy żołnierze zgodnie zarządzali przerwy w ciężkich walkach. Było to częste zwłaszcza w pierwszych miesiącach wojny i wkrótce przybrało formę niepisanej zasady „żyj i pozwól żyć innym”. Spontaniczne epizody pokoju przeznaczano głównie na zebranie sił i pochowanie zabitych na „ziemi niczyjej” kolegów.

Do niepisanych rozejmów dochodziło głównie we Flandrii – niemieccy i brytyjscy żołnierze tkwili tam miesiącami, a wykrwawianie się w walce o metry nieswojego terytorium wzmagało poczucie absurdu wojny. Anglicy szczególnie chętnie nawiązywali relacje z Saksonami, których, w przeciwieństwie do Prusów, uważali za kulturalnych i nastawionych raczej pokojowo.

Jedna z popularnych anegdot mówi o żołnierzu, który wystawił z okopu tabliczkę z napisem „Jesteście, Anglosasami, a my Sasami, o co my walczymy? Spudłujcie, to i my spudłujemy”.

Pewien brytyjski weteran tak wspominał wspólne świętowanie w 1914 roku:

„Niemcy naprzeciwko nas to byli naprawdę porządni faceci – Saksończycy, inteligentni, bardzo kulturalni ludzie. Wymieniliśmy pamiątki; dostałem niemiecką wstążkę i zdjęcie księcia Bawarii. Z trzema czy czterema całkiem długo pogadałem, nawet zapisałem w notesie ich nazwiska i adresy”.

Każda próba bratania się z wrogiem będzie ukarana…”

Nie wszystkim jednak wspólne kolędowanie przypadło do gustu. Już po pierwszych świętach na froncie dowódcy obu stron wyrazili zaniepokojenie brataniem się chłopców, którzy mieli przecież wzajemnie się wybijać. Początkowo stosowano tylko nagany za brak dyscypliny i pouczano, że pobłażliwość wobec wroga to dyshonor dla żołnierza.

Wkrótce dowódcy zaczęli traktować wszelkie przejawy fraternizacji jak zdradę i ostrzegali szeregowców, że będą rozstrzelani za jakąkolwiek próbę nawiązania kontaktu.

Część żołnierzy już od początku obawiała się, że świąteczne przekomarzania to po prostu pułapka mająca wywabić ich z okopów. Z czasem zresztą ich nieufność okazywała się słuszna: w późniejszych miesiącach, gdy opadła już atmosfera pokoju, obie strony wykorzystywały nostalgię za rozejmem do zmylenia czujności przeciwnika. To jeszcze bardziej skłoniło dowódców do zakazania tych praktyk.

Zresztą i bez tego duch braterstwa nie przetrwałby długo.

W grudniu 1914 żołnierze wciąż wierzyli, że kolejne Boże Narodzenie spędzą już w domu; rok później o tej porze większość z nich była już martwa.

Po wielomiesięcznych ciężkich walkach cień sympatii do rówieśników we wrogich okopach ustępował miejsca wzajemnej nienawiści. Pod Ypres - tam, gdzie świętowano najdłużej i rozegrano najwięcej wspólnych meczy - zaledwie kilka miesięcy później wojsko niemieckie użyło po raz pierwszy gazu bojowego.

Bitwy z dziennym bilansem kilku tysięcy zabitych pozbawiały złudzeń, że na wojnie jest miejsce na bratanie się z wrogiem. W kolejne Święta na froncie dowódcy nie martwili się więc o dyscyplinę - po Sommie i Verdun nikt już nie chciał dzielić się ciastkami.

„Apelujemy o zakończenie amerykańskiej wojny proxy…”

Rozejm 1914 był piękną bajką, ale krótką. Już w kolejnych miesiącach ludzkie odruchy przepadły w huku artylerii, a był to dopiero wstęp do tego, co miał przynieść XX wiek.

Mimo to mit pokojowej Wigilii na froncie przytacza się ostatnio wyjątkowo często: w apelach o świąteczne zawieszenie broni między Rosją - agresorem a broniącą się Ukrainą. Historia żołnierzy, którzy zamiast walczyć, woleli śpiewać i dzielić się winem, jest dziś wyjątkowo atrakcyjna - zwłaszcza w tych kręgach Europy Zachodniej, które za wszelką cenę pragną pokoju.

W niedawnym apelu ponad 1000 amerykańskich autorytetów religijnych o świąteczny rozejm w Ukrainie, pod zdjęciem uśmiechniętych żołnierzy na zachodnim froncie, przeczytamy:

"W duchu rozejmu, który miał miejsce w 1914 roku podczas I wojny światowej, wzywamy nasz rząd do przyjęcia roli przywódczej w doprowadzeniu do zakończenia wojny na Ukrainie, zanim konflikt doprowadzi do wojny nuklearnej (…) która może unicestwić całe Boże stworzenie".

Autorzy innej petycji, „zainspirowani cudownym Rozejmem Bożonarodzeniowym z 1914 roku” apelują do Bidena i Blinkena o naciskanie na negocjacje Ukrainy i Rosji. Po wzruszających opisach kolędowania i gry w piłkę, płynnie przechodzą do typowej dla zachodniej lewicy konkluzji, że „trzeba zakończyć amerykańską wojnę proxy”.

Ruch "Nie dla NATO"

Inicjatorami petycji są m.in. ruch „Nie dla NATO” oraz grupa Codepink, „pozarządowa organizacja kobieca, działająca na rzecz zakończenia amerykańskich wojen i militaryzmu”.

Do świątecznego chóru dołączyli też zachodni publicyści, podając na jednym talerzu historię pięknego rozejmu sprzed 98 lat i argumenty o konieczności zawarcia go teraz:

Zachód jest już zmęczony wojną, kryzysem i inflacją; sankcje odbijają się na gospodarce Europy; poza tym – cele Ukrainy są niemożliwe do zrealizowania.

„Żadna ze stron nie jest w stanie osiągnąć decydującego zwycięstwa militarnego, a dzięki ostatnim zdobyczom militarnym Ukraina znajduje się teraz w lepszej pozycji negocjacyjnej. Stało się jasne, że przywódcy wojskowi USA i NATO nie wierzą, i być może nigdy nie wierzyli, że ich publicznie deklarowany cel pomocy Ukrainie w odzyskaniu Krymu i całego regionu Donbasu siłą jest militarnie osiągalny” - czytamy w jednym z takich felietonów.

Pod zdjęciem żołnierzy we Flandrii autor tekstu wypunktowuje także inne argumenty za natychmiastowym pokojem: w Partii Republikańskiej rośnie niechęć do wysyłana pomocy wojskowej, a włoska i niemiecka opinia publiczna są już zmęczone wojną.

Do kwestii Świąt i pokoju odniósł się także prezydent Zełenski podczas wirtualnej konferencji państw grupy G7 w połowie grudnia:

„Niedługo miliardy ludzi będą obchodzić Święta (…). To dla normalnych ludzi czas, by pomyśleć o pokoju, a nie o przemocy. Proponuję Rosji, aby przynajmniej spróbowała pokazać, że jest w stanie zaniechać agresji. Słuszne byłoby rozpoczęcie wycofywania wojsk rosyjskich z uznanego przez społeczność międzynarodową terytorium Ukrainy już w te Święta. Jeśli Rosja wycofa swoje wojska z Ukrainy, zapewni to trwałe zaprzestanie działań wojennych” - powiedział.

Warunki są jasne

Pytani o perspektywy na „świąteczny pokój”, ukraińscy politycy jasno określili swoje warunki: domagają się od Rosji zaprzestania ataków rakietowych i ostrzału artyleryjskiego, tak na okres Bożego Narodzenia, jak i później, oraz całkowitego wycofania swoich wojsk.

Nie mają jednak co do tego większych złudzeń: "Na Boże Narodzenie mogą zdarzyć się jakieś cuda, ale niestety nie dotyczą one Rosji" - powiedział ukraiński sekretarz bezpieczeństwa narodowego Ołeksij Daniłow, odnosząc się do perspektyw rozejmu. "Wiemy, że oni nigdzie sobie nie pójdą".

Dmitrij Pieskow, rzecznik prasowy Kremla, w rozmowie z dziennikarzami zaprzeczył, jakoby wokół świątecznego rozejmu toczyły się jakiekolwiek rozmowy: „Nie otrzymaliśmy żadnych tego typu propozycji i nic takiego nie jest brane pod uwagę”.

Na Wschodzie bez zmian

Czy doradcy Zełenskiego streszczali mu oczekiwania Zachodu, że Ukraina zawiesi obronę, by nie zakłócać nikomu magii świąt? Być może, bo słowa, które wypowiada w przemówieniu sprzed kilku dni - „Nie ma spokoju na froncie” – przetłumaczone na angielski, brzmiały jak odpowiedź dla fanów wojennych analogii.

W poszukiwaniu wigilijnych cudów warto zostawić na chwilę pola Flandrii i przenieść się nieco w przyszłość i na wschód, na przykład do Donbasu.

Przez pięć lat wojny we wschodniej Ukrainie Trójstronna Grupa Kontaktowa złożona z przedstawicieli Ukrainy, Rosji i OBWE ustalała świąteczne okresy zawieszenia broni. Zaczynały się zazwyczaj pod koniec grudnia i miały trwać przynajmniej do prawosławnego Nowego Roku. Zachodnie media nie poświęcały wiele uwagi wojnie w Donbasie, ale czasem publikowały wzmianki o planowanych rozejmach świątecznych, nawiązując do „dziedzictwa Pierwszej Wojny Światowej”.

Co roku i sami Rosjanie okazywali przywiązanie do tego dziedzictwa; a zwłaszcza tej najbardziej ponurej strony – wykorzystywania pokoju do zmylenia przeciwnika.

Świąteczny rozejm w na przełomie 2016 i 2017 roku miał być odpoczynkiem dla zmęczonych wojną żołnierzy i cywilów, i możliwym wstępem do trwalszego pokoju. 7 stycznia, w dzień prawosławnej Wigilii, Rosjanie 72 razy ostrzeliwali pozycje ukraińskie.

Gdy rok później zarządzono kolejny rozejm, Rosjanie złamali go już po jednym dniu, przypuszczając atak artyleryjski i raniąc żołnierzy ukraińskich. Rosyjskie grupy wykorzystywały też zawieszenie broni do przygotowywania nowych pozycji strzeleckich.

Najświeższe wspomnienie rozejmu świątecznego między Rosją a Ukrainą pochodzi z zeszłego roku. W grudniu 2021 z Donbasu napływały dobre wieści: negocjatorzy z Trójstronnej Grupy Kontaktowej pomogli przypieczętować świąteczny rozejm, tak potrzebny po siedmiu latach wojny. Wyrażali nadzieję, że przerwa w walkach może doprowadzić do dalszej deeskalacji, a nawet do trwałego pokoju. Dwa miesiące później Rosja rozpoczęła pełną inwazję.

Nadzieja w bezsensie

Dlaczego Rozejm Bożonarodzeniowy tak często nazywany jest legendą, choć nie brakuje dowodów, że wydarzył się naprawdę? Niektórzy przekonują, że jest to uniwersalna opowieść o potrzebie pokoju i triumfie człowieczeństwa nad przemocą.

Dla innych jest to mit, ale fałszywy – po prostu krótki epizod w milionowych igrzyskach śmierci, które urządziła światu kulturalna i pełna humanistycznych frazesów Europa.

Baśń o żołnierzach ściskających dłonie na polu śmierci rozbudza wyobraźnię, ale dobro nie wygrywa ze złem. Nazajutrz wszyscy wrócą do mordowania.

Jednak historia z 1914 może inspirować – choć niekoniecznie tak, jak chciałby tego epatujący słodkimi kliszami Zachód.

Nadziei można upatrywać w przyjaznych gestach wobec wroga pod nieuwagę dowódców. Działo się to na wielu frontach, według rosyjskiego politologa Andreya Okary – także w początkach wojny w Donbasie: "Jest wiele takich sytuacji, kiedy rosyjscy »ochotnicy« ostrzegają przez telefon komórkowy ukraińskich »bojowników«: Chochoły, uciekajcie stamtąd, bo teraz będziemy was ostrzeliwać”. Podobne sytuacje zdarzają się w drugą stronę, pisał latem 2015 roku.

Tylko że to złudna nadzieja.

Większość chłopców wymieniających ciastka i uściski na „ziemi niczyjej” nie dożyła kolejnych świąt, a wielu po prostu wymordowało się nawzajem, gdy z powrotem nakazali im to dowódcy.

Przypadkom fraternizacji na samym początku wojny w Donbasie mogło sprzyjać, podobnie jak sto lat wcześniej we Flandrii, poczucie zagubienia i niezrozumienia kto, z kim, i o co właściwie walczy. I podobnie jak wtedy, dość szybko się z tym uporano:

„Stratedzy od wojny hybrydowej z rosyjskiego Sztabu Generalnego i Ministerstwa Obrony wymyślili (…) by po stronie rosyjskiej nie walczyli etniczni Słowianie, lecz Czeczeni, Buriaci, także Jakuci, Dagestańczycy i Ingusze. A dlaczego? Bo Rosjanie, nawet najbardziej pro-putinowscy, nawet najbardziej zagubieni, w sytuacji ekstremalnej zawsze znajdą wspólny język i porozumienie z Ukraińcami. A z Buriatami i Czeczenami Ukraińcy nie mają o czym rozmawiać” – pisał Okara.

Cel tej wojny jest oczywisty

Nawet jeśli ta teza jest prawdziwa – bo dowodów na fraternizację w Donbasie nie ma zbyt wiele - to i tak nie ma to już większego znaczenia. Ukraińcy nie zaczną częstować Rosjan na froncie barszczem, gdy tylko pozwoli na to ktoś „z góry”. Nie ma już śladu po początkowym rozmyciu i dezorientacji – cel tej wojny jest oczywisty, podobnie jak jej agresor; choćby wyglądał jak sąsiad zza płotu. Zresztą, ile optymizmu można czerpać z faktu, że ktoś jest mniej skłonny zabić podobnego do siebie sąsiada?

Jeśli więc szukać uniwersalnej prawdy w opowieści o świątecznym rozejmie, to może tutaj: historia jest pełna momentów, w których całe armie nagle przestawały walczyć, choć ich siły były wyrównane lub nawet lepsze od przeciwnika. Zdarzało się to podczas Pierwszej Wojny Światowej i w dużo bliższych nam konfliktach:

żołnierze tracili wiarę w sens wojny, przestawali ufać przywódcom, zarażali się strachem i cierpieniem kolegów, albo udzielały im się antywojenne nastroje w swoim kraju.

Wspólnotę tego, jak absurdalna jest walka i śmierć – własna, czy zadana stojącemu obok mężczyźnie – odczuło w Wigilijną noc 1914 roku tysiące żołnierzy różnych narodów.

To, co wśród śmiechów i uścisków na „ziemi niczyjej” ledwie mignęło, w kolejnych latach zataczało coraz szersze kręgi: wśród przerabianych na mięso armatnie dwudziestokilkulatków, ich zrozpaczonych rodzin, i buntujących się przeciwko wojennej nędzy cywilów.

Z każdym miesiącem wojny, dziurawa cenzura coraz gorzej radziła sobie z powtarzanym w okopach pytaniem: „Za kogo my właściwie umieramy?”.

Być może w długie, zimowe noce, gdy zamiast kolęd słychać będzie tylko huk i krzyki, rosyjscy żołnierze będą stawiać sobie to pytanie coraz częściej.

;

Udostępnij:

Małgorzata Tomczak

Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.

Komentarze