We Włoszech na COVID-19 zachorowało już ponad 92 tys. osób a zmarło ponad 11 tys. Czy do czegoś takiego mogłoby dość w Polsce? OKO.press o przyszłości pandemii w Polsce rozmawia z Rafałem Halikiem, epidemiologiem i specjalistą zdrowia publicznego
"Niepokojącym sygnałem byłoby masowe pojawianie się zarażonych, których nie bylibyśmy w stanie powiązać z konkretnymi przypadkami narażenia na zachorowanie" - mówi OKO.press Rafał Halik, epidemiolog i specjalista zdrowia publicznego.
Właśnie tak było we Włoszech - początkowo nikt nie wiedział, kto był źródłem zachorowań i kto rozsiewał wirusa. Ale, póki co, w Polsce nie mamy takiej sytuacji.
"Dlatego skłonny jestem ostrożnie twierdzić, że nie czeka nas włoski scenariusz rozwoju pandemii" - mówi ekspert.
Ale powinniśmy być dalecy od przesadnego optymizmu. Bo wciąż mamy zbyt mało informacji, które pozwoliłyby nam wyobrazić sobie jakiś względnie pewny scenariusz przyszłych wydarzeń. "Cały czas poruszamy się po omacku, bo na podstawie tych danych, które mamy, nie jesteśmy jeszcze w stanie określić, na jakim etapie pandemii jesteśmy" - mówi Halik.
Robert Jurszo, OKO.press: W Polsce mamy prawie 2 tys. przypadków zrażenia koronawirusem, zmarło 26 osób. Nie ma porównania z Włochami, gdzie zarażonych jest ponad 100 tys. osób, a nie żyje ponad 11 tys. Nasz kraj wydaje się przechodzić pandemię relatywnie łagodnie.
Rafał Halik: Nie wiadomo. Proszę pamiętać, że w niewiele większej od Polski Korei Południowej tylko jedna chora osoba – pacjentka oznaczona nr 31 – uczestnicząc w nabożeństwach naraziła tak wiele osób na zarażenie i spowodowała tak dużą transmisję wirusa, że władze zastanawiały się, czy przypadkiem nie utraciły kontroli nad sytuacją.
Taki scenariusz może powtórzyć się wszędzie, również u nas. Dlatego musimy być bardzo ostrożni w stawianiu zbyt optymistycznych hipotez.
To może apogeum pandemii w Polsce jeszcze przed nami?
Tego również nie wiemy, ponieważ wciąż brakuje nam pełnej informacji o tym, jak wirus szerzy się w polskiej populacji. Najbardziej optymistyczna hipoteza jest taka, że udało nam się sprawnie zareagować: szybko wychwyciliśmy znaczny odsetek chorujących oraz narażonych, a następnie odizolowaliśmy ich od reszty populacji. A w tym wszystkim wspiera nas lockdown (blokada). W ten sposób udało się zamknąć wiele kanałów transmisji wirusa.
A scenariusz pesymistyczny?
No cóż, nie możemy wykluczyć, że wyniki z testowania na chybił trafił i tych prawie 2 tys. przypadków zachorowań to czubek góry lodowej, podczas gdy infekcja szerzy się w Polsce w sposób całkowicie niekontrolowany. Bo wielu chorych miało kontakt z zarazkiem i nie ma objawów, a przecież tych bezobjawowych często nie poddaje się testom na obecność koronawirusa.
Myślę, że prawda leży gdzieś pomiędzy tymi dwoma skrajnymi scenariuszami.
Jednak odpowiedź poznamy dopiero po zakończeniu procesu epidemicznego. Wtedy będzie można w pełni odtworzyć łańcuch zdarzeń i dowiedzieć się, jak ta pandemia rzeczywiście w Polsce przebiegała.
Wybory prezydenckie mają odbyć się zgodnie z planem. Czy w obecnej sytuacji stanowią zagrożenie epidemiologiczne?
Oczywiście. Gromadzenie się ludzi w lokalach wyborczych otwiera kolejne drogi szerzenia się zarazka. Wybory samorządowe, pomimo pandemii, w połowie marca zrobili Francuzi. I już się przekonują, że był to bardzo zły pomysł. Nie mam kompleksowej wiedzy na temat ognisk koronawirusa we Francji będących pokłosiem wyborów. Ale media stale informują, że do szpitali zgłaszają się członkowie komisji wyborczych i wolontariusze z objawami COVID-19.
To pokazuje, że również w Polsce możemy spodziewać się pogorszenia sytuacji epidemiologicznej po wyborach.
Obóz rządzący powinien zrezygnować z tych wyborów i przenieść je na późniejszy termin, jeśli chce sobie oszczędzić wyrzutów sumienia.
Liczba zarażonych rośnie u nas kilkakrotnie wolniej niż w Hiszpanii i we Włoszech. Dlaczego?
Zawdzięczamy to lockdown (blokadzie) i zamknięciu się Polaków w domach. A także - trzeba to wyraźnie podkreślić – tytanicznej pracy inspekcji sanitarnej. Jej personel, dzięki odpowiednio skonstruowanym wywiadom epidemiologicznym, analizuje każdy przypadek zachorowania, m.in. sprawdza, z kim chory miał kontakt. Dzięki tej pracy można izolować od reszty populacji nie tylko osoby chore, ale również te, które zostały przez nie narażone na zachorowanie, by nawet one nie otworzyły drogi do dalszej transmisji wirusa.
Jednak wciąż w Polsce pojawiają się głosy, które straszą rozwojem sytuacji na wzór Włoch: lawinowym przyrostem zachorowań i wysoką śmiertelnością.
Prawdziwie niepokojącym sygnałem byłoby masowe pojawianie się zarażonych, których nie bylibyśmy w stanie powiązać z konkretnymi przypadkami narażenia na zachorowanie. Tak właśnie było we Włoszech - na początku nikt nie wiedział, kto był źródłem zachorowań i kto rozsiewał wirusa. Winny był zdezorganizowany nadzór i marne śledztwa epidemiologiczne oraz niekonsekwentne izolowanie chorych i narażonych. Ale, póki co, w Polsce nie mamy takiej sytuacji.
Dlatego skłonny jestem ostrożnie twierdzić, że nie czeka nas włoski scenariusz rozwoju pandemii.
Jedyne, co obecnie czyni naszą sytuację podobną do włoskiej, to równolegle zawleczenie przez wielu chorych wirusa do różnych rejonów kraju.
Po sieci krąży inny mrożący krew w żyłach scenariusz, przygotowany przez Imperial College. Zakłada on, że liczba zarażonych w Polsce osiągnie liczbę 1,4 mln osób, umrze blisko 7 tys. osób a do szpitala trafi ponad 40 tys. osób, na co nie jesteśmy kompletnie przygotowani.
Model Imperial College nie uwzględnia skuteczności dochodzeń epidemiologicznych oraz stopnia kontroli rozwoju epidemii przez służby sanitarne - wraz z izolacją narażonych i chorych.
W mojej ocenie jego funkcja jest raczej ostrzegawcza:
pokazuje, co się stanie, gdy nastąpi wspomniany wysyp niekontrolowanych przypadków COVID-19, których nie będziemy mogli przypisać do konkretnych przypadków narażeń. Wtedy nawet lockdown i izolacja niewiele nam pomogą. Autor tego modelu zapowiedział zresztą już przeprowadzenie korekt tej symulacji.
W takim razie, czy tego rodzaju matematyczne modele prognozujące rozwój pandemii są w ogóle użyteczne?
Modele są zawodne, ale przydatne przy obserwacjach dynamiki rozwoju choroby. Musimy jednak pamiętać, że zakładają one zasadę ceteris paribus, czyli niezmienności warunków, tak jakby każdego dnia epidemii działo się to samo.
To po prostu równania matematyczne, które nie uwzględniają różnych zaskakujących zdarzeń, w które obfitują epidemie.
Jak wspomniana chora nr 31 z Korei, która zainfekowała i naraziła na zarażenie setki osób.
Na pierwszym froncie walki z chorobą są lekarze, pielęgniarki i ratownicy medyczni. Z mediów płyną niepokojące sygnały: że w szpitalach brakuje nawet maseczek i ubrań ochronnych dla personelu. W wyniku braku zabezpieczeń doszło do zarażeń w warszawskim szpitalu na Bródnie trzeba było ewakuować część chorych (pisaliśmy o tym tu). Czy sytuacja w szpitalach i służbie zdrowia grozi "rozlaniem" się epidemii?
Przypuszczam, że w przypadku tego szpitala nastąpił splot różnych okoliczności i przyczyną nie był tylko brak dostępu do środków ochronnych. Natomiast zgadzam się, że
pojawianie się ognisk COVID-19 w polskich szpitalach jest sytuacją skrajnie niepokojącą i może grozić zwiększeniem zasięgu epidemii.
Troska o personel medyczny jest kluczowa, bo on leczy chorych i ma styczność z pacjentami. Chory lekarz może zarazić albo narazić na zarażenie dziesiątki, jeśli nie setki osób.
Nie możemy pozwolić na to, co stało się Hiszpanii i Włoszech, gdzie kilkanaście procent personelu medycznego została zainfekowana.
Przydałyby się regularne testy wśród tej grupy zawodowej oraz wprowadzenie konsekwentnych procedur bezpieczeństwa. Bardzo poważnie podeszli do tego Chińczycy, którzy nakazali pracownikom medycznym przeniesienie się na czas pandemii do izolowanych ośrodków, by uniemożliwić ewentualną transmisję wirusa z tej grupy.
Testów na koronawirusa robi się wciąż zbyt mało i często z dużymi opóźnieniami. Jakim kluczem powinno kierować się państwo: testować możliwie jak największą liczbę osób, czy tylko wybranych?
Oczywiście, testy powinny być robione jak najszybciej, to nie ulega wątpliwości.
Ale powinno się je stosować tylko w przypadku osób, które spełniają kryteria kliniczne i epidemiologiczne choroby a nie „na życzenie”, bo to strata czasu i zabieranie testu potrzebującym.
Niemcy początkowo używali testów szeroko, ale się z tego wycofali. Niektóre analizy wykazały, że niska śmiertelność przy stosunkowo dużej liczbie chorych w ich kraju nie jest efektem przeprowadzania wczesnych, szeroko zakrojonych testów, ale rozwiniętej, dobrze zorganizowanej infrastrukturze oddziałów intensywnej opieki medycznej. Niemcy już zapowiadają taktykę przyjętą w Korei Południowej, gdzie testom poddaje się starannie namierzone osoby, które mogły mieć kontakt z chorymi. Ten kierunek powinniśmy w mojej opinii obrać również w Polsce.
Byłoby bardzo dobrze, gdyby testy były robione również osobom, które albo zmarły na COVID-19, albo jest podejrzenie, że to była przyczyna ich śmierci.
W przypadku uzyskania wyniku dodatniego możemy retrospektywnie przeanalizować kontakty zmarłego i ustalić, kogo mógł zarazić.
Czyli kluczowy dla sukcesu w walce z pandemią jest solidny wywiad epidemiologiczny?
Dokładnie tak. Według mojej oceny,
służby sanitarne jeszcze radzą sobie z sytuacją, ale już ostatkiem sił i pilnie potrzebują wsparcia.
By usprawnić pracę, należałoby zacząć korzystać z nowoczesnych technik teleinformatycznych, np. przeprowadzać wywiady epidemiologiczne drogą elektroniczną i wprowadzić automatyzację analizy ich treści. Przydałaby się też możliwość śledzenia logowań do stacji BTS sieci komórkowych osób, które zachorowały, by łatwiej można było ustalać miejsca, które odwiedzały w niedawnym czasie.
Do tego wszystkiego trzeba analityków informatyków, programistów, speców od telekomunikacji. W dochodzeniu epidemiologicznym - w szczególności dotyczy to chorób, które rozprzestrzeniają się tak szybko jak COVID-19 – sprawność działania i precyzja są kluczowe, a to dają nowoczesne technologie. To wszystko brzmi dość futurologicznie, ale takich narzędzi potrzebujemy również na przyszłość.
No właśnie, à propos przyszłości: czy możemy z jakąś dozą ostrożności wskazać, kiedy epidemia wyhamuje?
Niestety nie. Cały czas poruszamy się po omacku, bo na podstawie tych danych, które mamy, nie jesteśmy jeszcze w stanie określić, na jakim etapie pandemii jesteśmy.
W internecie snuje się domysły, rzutując krzywe zachorowań z innych krajów na krzywą z Polski, ale to zawodna metoda.
Bo każdy kraj ma inną specyfikę populacji, inną sieć osiedleńczą, różną gęstość zaludnienia oraz skuteczność w walce z epidemią. A nawet jeśli będziemy próbowali wnioskować na podstawie tej metody, to i tak wyjdzie, że za nami dopiero 1/3 epidemii.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Komentarze