0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Brendan SMIALOWSKI / AFP)Fot. Brendan SMIALOW...

3 kwietnia 2025 roku administracja prezydenta Donalda Trumpa ogłosiła pakiet ceł odwetowych, obejmujących niemal cały świat. 9 kwietnia Trump ogłosił, że wprowadza 90-dniową pauzę, ale nowe cła w tym czasie i tak mają wynosić 10 proc. (z wyjątkiem towarów z Chin, na które USA wprowadziły aż 145-procentowe cła).

Choć retoryka Białego Domu mówi o „obronie interesów narodowych” i „odzyskiwaniu miejsc pracy”, rzeczywistość jest bardziej skomplikowana – i znacznie mniej korzystna dla samych Stanów Zjednoczonych.

Co więcej, nowe taryfy grożą poważnymi konsekwencjami dla globalnej gospodarki – w tym także dla Europy i Polski.

Cła są nielegalnie, ale nie da się ich zablokować

Na wstępie powinniśmy podkreślić, że cła wprowadzone przez administrację prezydenta Trumpa są nielegalne. Łamią bowiem zasady podpisanych przez USA międzynarodowych umów handlowych, w tym zasad ustanowionych przez Światową Organizację Handlu (WTO). Zgodnie z regułami WTO, wszystkie państwa członkowskie mają obowiązek przestrzegać zasady niedyskryminacji – czyli traktować wszystkich partnerów handlowych jednakowo – oraz przewidywalności polityki celnej. Oznacza to, że żadne państwo nie może jednostronnie podnosić ceł wobec wybranych krajów ani wprowadzać nowych barier bez wcześniejszych negocjacji i rekompensaty dla dotkniętych stron.

Problem w tym, że choć cła te są sprzeczne z międzynarodowym prawem handlowym, nikt nie jest dziś w stanie ich skutecznie zablokować.

Mechanizm egzekwowania reguł WTO został bowiem sparaliżowany – i to właśnie przez samych Amerykanów.

Jeszcze podczas pierwszej kadencji Trumpa, Stany Zjednoczone zablokowały mianowanie nowych sędziów do organu apelacyjnego WTO, który rozpatruje spory między państwami. W efekcie system arbitrażu przestał działać – a organizacja, która miała być strażnikiem wolnego handlu, została de facto pozbawiona narzędzi działania. Cła są więc nielegalne, ale bezkarne. Trochę tak, jakby wodociągi odcięły wodę straży pożarnej, a potem podpaliły swoją siedzibę, tłumacząc, że to dlatego, że przez lata mieszkańcy miasteczka nie wyrażali odpowiedniej wdzięczności za dostarczaną wodę.

Przeczytaj także:

Matematyka wolnego handlu

O zaletach wolnego handlu napisano wiele tomów. Dla dalszych rozważań skrócę je wszystkie i wyprowadzę tylko jeden, bardzo prosty, argument.

Wolny handel – z punktu widzenia użytkownika – sprawia, że dostajemy więcej za mniej.

To prosta matematyka. Dokładnie tak samo działa postęp technologiczny. Inwestujemy pewne zasoby (pracę, czas, kapitał) i w zamian otrzymujemy produkt (samochód, lekarstwa, owoce), po czym następuje postęp technologiczny/wolny handel i ten sam produkt dostajemy za mniejszy wkład początkowy.

Ten obraz jest oczywiście w rzeczywistości bardzo skomplikowany. Typowa opowieść, że na przykład Niemcy eksportują samochody (lub że wręcz ich gospodarka opiera się na eksporcie aut), a importują, dajmy na to T-shirty, to tylko kilka procent prawdy. To nie gospodarki specjalizują się w pojedynczych gałęziach, ale poszczególne firmy specjalizują się w pojedynczych produktach. Na przykład USA importuje z Niemiec auta i w tym samym czasie eksportuje do Niemiec… też auta. W farmaceutyce import i eksport USA są praktycznie równe w agregacie – często na Atlantyku mijają się bardzo podobne produkty. Wszyscy pamiętamy szczepionki na Covid-19: USA eksportowały Modernę, w zamian importując Astrę z Wielkiej Brytanii i Pfeizera z Niemiec – a każda z nich, z puntu widzenia użytkownika, robiła praktycznie to samo. Zresztą wszystkie one korzystały z materiałów importowanych wcześniej z… Indii. Wolny handel pozwala konsumentom na większy wybór, firmom na specjalizację, a przez to całym gospodarkom na coś przeciwnego – dywersyfikację.

Przypływ podnosi nie wszystkie łodzie

Należy jednak z całą mocą podkreślić, że wolny handel nie koniecznie przynosi zyski wszystkim, a już na pewno nie po równo. Zdarza się, że niektórzy tracą – niektóre firmy, przegrywając konkurencję, wypadają z rynku, czasami nawet cierpią całe branże lub grupy społeczne – dokładnie tak zdarzyło się w USA, gdzie miejsca pracy w przemyśle odpłynęły za oceany. Przypomnijmy, że wolny handel działa jak postęp technologiczny – i podobnie jak postęp technologiczny kreuje zwycięzców i przegranych. Przy czym nikt o zdrowych zmysłach nie walczy dziś już z postępem technologicznym w imię zachowania miejsc pracy w branżach schodzących. Nawet politycy zrozumieli proste trzy fakty:

  • że postęp to pozytywna siła,
  • ale niesie skutki uboczne,
  • przed którymi niektórych obywateli należy zabezpieczyć.

W przypadku wolnego handlu zatrzymali się pierwszym. Czasami mam wrażenie, że zwolennicy wolnego handlu potrafią tylko powtarzać w kółko, że przecież ogólnie się poprawiło. Za to przeróżni trybuni ludowi, autentyczni bądź koniunkturalni, rozwiązania upatrują w luddystycznym odwrocie.

Stracą europejscy producenci i amerykańscy konsumenci

Walcząc z wolnym handlem, walczymy z postępem i wpieramy te obszary gospodarki, które w wyścigu konkurencyjnym… właśnie zaczęły przegrywać. Cła więc nie tylko podnoszą ceny towarów w krótkim okresie, ale też konserwują najmniej produktywne sektory. To z kolei hamuje wzrost gospodarczy w długim okresie. To tak, jakbyśmy chcieli „chronić” lokalnych dostawców, zakazując mieszkańcom korzystania z internetu.

Cła uderzają w wymianę handlową, a każda wymiana ma – z definicji! – dwie strony. W przeciwieństwie zatem do tego, co mówi Trump, jego cła nie uderzą tylko w eksporterów z reszty świata.

Uderzą przede wszystkim w importerów z USA – czyli w konsumentów.

Inna będzie jednak dystrybucja tych strat. W przypadku reszty świata ucierpią firmy, być może branże – tylko niektóre, ale za to spektakularnie – wyobrażam sobie kilkudziesięcioprocentowe straty obrotów, ujemne zyski, czasami niestety bankructwa. W przypadku amerykańskich konsumentów – ucierpią wszyscy, ale nie aż tak spektakularnie – tak jak w przypadku niedawnej inflacji – niektóre produkty zaczną drożeć, z czasem będzie ich coraz więcej, a niektórych zacznie brakować.

Warto też podkreślić, że wraz ze wzrostem ceł straty będą rosły – ale bardziej niż jeden do jednego. Podczas poprzedniej kadencji Trumpa cła na Chiny zostały podniesione do 20 proc. W rezultacie towary z Chin zaczęły drożeć, zajęło około dwóch lat, aby stawki celne w pełni przelały się na ceny, import z Chin spadł, ale wzrósł z innych kierunków. W przypadku ogłoszonych właśnie ceł w wysokości 145 proc. mechanizm nie będzie po prostu powiększony razy siedem. Nie, w wielu firmach i branżach po prostu stanie produkcja – i to w obydwu krajach, bo amerykańscy producenci nie będą w stanie kupować z dnia na dzień dwa razy droższych niezbędnych do produkcji komponentów z Chin.

Co ciekawe, nawet Wielka Brytania podczas swojego niedawnego okresu upojenia konserwatywnym populizmem, gdy wbrew rozsądkowi postanowiła wyjść z Unii Europejskiej, to nie zdecydowała się wprowadzać żadnych ceł na import z Europy. Przeciwnie! Tamten odcień populizmu był wręcz skrajnie „wolnohandlowy”. To w pewien sposób fascynujące, jak bardzo konserwatywny populizm w nosie ma jakąkolwiek spójność ideową. Brexiterzy obiecywali, że uwolnią zwykłych ludzi od ucisku elit za pomocą wolnego handlu z całym światem. Trumpiści obiecują, że uwolnią zwykłych ludzi od ucisku elit za pomocą… ceł nałożonych na cały świat!

Wyjątkowy deficyt handlowy

Trump wskazuje deficyt handlowy jako główny problem amerykańskiej gospodarki. Ale czy słusznie? USA mają chroniczny deficyt od ponad 30 lat – w przedziale 3-7 proc. Zgromadzony dług wobec reszty świata to dziś około 70 proc. amerykańskiego PKB. W Argentynie i Grecji takie deficyty handlowe szybko kończyły się kryzysami, ale w USA nic dramatycznego się nie wydarzyło. Przeciwnie, o ile do czasów Kryzysu Finansowego gospodarki USA i Europy rozwijały się w podobnym tempie, to w ostatnich 15 latach USA wyraźnie przyspieszyły. Szybciej i bardziej dynamicznie wyszły z obydwu ostatnich kryzysów i mimo teoretycznie ogromnego zadłużenia, nigdy nie słyszały o „kryzysie zadłużeniowym”, który boleśnie dotknął południową Europę.

Tu pojawia się najważniejsza różnica pomiędzy USA a wspomnianymi Argentyną czy Grecją – amerykańskie zadłużenie u reszty świata to dług w dolarach, czyli we własnej walucie. USA mogą sobie na to pozwolić, ponieważ cały świat chce posiadać dolary. Wręcz chorobliwie, bo one są walutą globalnego handlu. Amerykanie nie tylko eksportują w dolarach, ale też importują w dolarach. Mało tego. Import i eksport między np. Japonią a Brazylią, też jest rozliczany w dolarach. Reszta świata chętnie wysyła do USA towary – w zamian oczekując głównie jednego, bardzo taniego w produkcji amerykańskiego hitu eksportowego – dolara.

Trump twierdzi, jakoby USA były wciąż „okradane przez resztę świata”. To nietypowy rodzaj rozboju: złodziej wynosi świeże wydruki z domowej drukarki, w zamian zostawiając nowy samochód, telewizor, iphona oraz paczkę dżinsów i adidasów.

Załóżmy jednak, że właściciel domu ma dosyć tego „złodziejstwa” i faktycznie chce zrównoważyć bilans handlowy. Czy wojna handlowa, pomimo swoich jednoznacznie przykrych konsekwencji, pozwoli osiągnąć ten cel? Niestety, znów pudło. Działają dwa silne mechanizmy, które będą temu zapobiegać. Jeden ekonomiczny, a drugi polityczny.

Polityczny jest prosty – nowe cła prawie zawsze wywołują wprowadzenie ceł odwetowych. Znamy to z czasów międzywojennego protekcjonizmu, widzieliśmy to za poprzedniej kadencji Trumpa, obserwujemy w tej chwili w czasie rzeczywistym. Wprowadzenie ceł odwetowych sprawia, że relatywna cena eksportu do importu się nie zmienia – po prostu obydwa drożeją proporcjonalnie. Spada import, spada eksport, ale ich bilans się nie zmienia.

Mechanizm ekonomiczny działa nawet wtedy, gdy nie ma ceł odwetowych. Nowe cła jednostronne wywołają natychmiastowy wzrost cen w USA. Mniejszy import oznacza mniej dolarów płynących za granicę – czyli mniejszą światową podaż dolara. Dolar się umacnia, amerykańskie towary stają się droższe za granicą, a więc spada również eksport. Wedle szacunków efekt umocnienia waluty może zniwelować nowe różnice cenowe nawet o połowę.

Innymi słowy – fundamenty gospodarcze, takie jak produktywność czy preferencje konsumentów nie zależą się przecież od wysokości podatku pobieranego na granicy. Gospodarka szuka swojej starej równowagi i na manipulację ceną reaguje, w pierwszej kolejności, korekcją cen w przeciwną stronę.

Ale o co w ogóle chodzi?

Analizując skutki nowej polityki celnej Trumpa należy sobie zadać dwa podstawowe pytania.

  • Na pierwsze starałem się odpowiedzieć w powyższym wywodzie – czy cła pozwolą osiągnąć zamierzone cele nowej administracji?
  • Drugie, dużo bardziej fundamentalne brzmi: jakie właściwie są te cele? I tutaj brak jest jakiejkolwiek jasności.

Sam Trump mówi, że cła to cena za odzyskanie miejsc pracy. Oznaczałoby to, że zgodnie z naszymi rozważaniami, chodzi mu o poprawę eksportu i bilansu handlowego. Niektórzy członkowie jego administracji twierdzą jednak coś innego: że to tylko „straszak” – element negocjacji, mający wymusić obniżenie zagranicznych ceł na amerykańskie towary. Na przykład przed ogłoszeniem nowych taryf, cło USA na europejskie auta wynosiło 2 proc., podczas gdy UE nakładała 10 proc. na amerykańskie. Czyżby zatem Trump chciał zwiększenia wolnego handlu… przez jego ograniczenie? Jeśli tak – to logika jest pokrętna, ale możliwa do zagrania.

Równocześnie istnieją bardzo skomplikowane hipotezy, jakoby Trump rozgrywał trójwymiarowe szachy, których celem jest obalenie porządku neoliberalnego i budowa nowego porządku świata, opartego o system sztywnych kursów walutowych i uzależnienia dostępu do amerykańskiego rynku i wojskowego parasola ochronnego dla innych krajów od ich „dobrego zachowania”. Oraz jedna hipoteza zupełnie przeciwna – że Trump jest jak Król Julian z Madagaskaru, którego rozkaz brzmi: „Teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu!”

Optymalny odwet

Jak reszta świata powinna zareagować na szalone pomysły prezydenta Trumpa? To zależy, czego naprawdę chce administracja USA. A tego niestety nie wiemy. Istnieją natomiast trzy podstawowe odpowiedzi:

  • Odpowiedź symetryczna – proporcjonalne podniesienie ceł na towary z USA. Wiemy jednak, że o ile to uderzy w amerykańskich producentów, największe straty (w postaci wyższych cen) zanotują rodzimi konsumenci.
  • Odpowiedź wybiórcza – cła tylko na symboliczne towary, które wysyłają jasny sygnał, ale dotyczą towarów niekoniecznie pierwszej potrzeby, takich jak Harleye i Burbon. Będą one bolesne dla niektórych producentów, politycznie czytelne i mało szkodliwe dla zwykłych Europejczyków.
  • Ofensywa handlowa – propozycja obniżki ceł w zamian za wzajemność. Trump lubi show – może warto dać mu scenę, by podpisał jakieś „wspaniałe porozumienie” z wielką pompą?

Problem w tym, że opcja trzecia, choć najbardziej rozsądna ekonomicznie, może być politycznie trudna do zaakceptowania. Europa na razie próbuje tej drogi, ale nie może oferty trzymać wiecznie na stole, bo zacznie wyglądać na słabą. A to oznacza, że odpowiedź wybiórcza – w tym np. nowy podatek cyfrowy dla amerykańskich gigantów – może być najlepszym wyjściem.

Kosmiczne obliczenia

Cła Trumpa zostały „obliczone” według tak głupiego algorytmu, że urzędnik, który je przygotował, powinien – jak mawiała moja babcia – zgłosić się po zwrot pieniędzy za edukację, bo ta wyraźnie się nie udała.

Dokumenty celne pełne są absurdów: nie dość, że obliczono je według wzoru deficyt handlowy podzielić przez import, to wszystkie wyniki zaokrąglono w górę do co najmniej 10 proc. – stąd cła na kraje, z którymi USA ma dodatni bilans handlowy czy też słynne już cła na antarktyczne wyspy zamieszkałe przez pingwiny. Elon Musk dołączył do administracji Trumpa z szalonym planem cięcia piłą łańcuchową nieefektywnych wydatków publicznych. Chyba właśnie je znalazł – to pensje urzędników odpowiedzialnych za ten wyliczenia. Doprawdy, patrząc na „dokumenty” przygotowane przez amerykańską administrację trudno uwierzyć, że to ten sam kraj, który do tej pory potrafił bezpiecznie wysyłać ludzi w kosmos.

Nowy rozdział

W tym chaosie można próbować upatrywać nowych szans rozwojowych dla Europy. Może to okazja, by uregulować i sprawiedliwie opodatkować działalność amerykańskich gigantów cyfrowych? Może pora zbudować nowe partnerstwa handlowe z Azją, Kanadą, Ameryką Południową i Afryką? Tak naprawdę to postulaty, które są słuszne co do zasady — nawet bez obecności amerykańskich ceł. Być może jednak obecna sytuacja dostarczy wreszcie odpowiednich bodźców.

Bo jeśli Trump chce odejść – to trzeba szukać innych partnerów. A jeśli chce zostać – to trzeba mu pomóc… wrócić na ziemię.

;
Wojciech Paczos

Makroekonomista, Senior Lecturer w Cardiff University, członek Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN, prezes Fundacji „Dobrobyt na Pokolenia”. Absolwent SGH, obronił doktorat w European University Institute we Florencji, był wizytującym naukowcem w Banku Anglii. Wykłada makroekonomię, finanse międzynarodowe, bankowość i metody numeryczne. Prowadzi badania nt. długu publicznego, polityki monetarnej i gospodarki w czasie pandemii. Zdobywca grantu NBP, nagrody Austriackiego Banku Narodowego, wyróżniony medalem Kopernika Polskiej Akademii Nauk.

Komentarze