0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Il. Mateusz Mirys/OKO.pressIl. Mateusz Mirys/OK...

Nie powie, jak ma na imię i jak nazywają się jej koty, a nawet ile ich przywiozła spod rosyjskiej okupacji. Boi się, że po tych szczegółach rozpoznają ją Rosjanie i będą prześladować starych rodziców, którzy zostali w Melitopolu.

Ale powie, jakie dokumenty musiała wyrobić kotom. Zaczęła już zeszłej jesieni, kiedy się okazało, że nie ma komu zostawić zwierząt.

– Kocią krew trzeba było wieźć z Melitopola do Symferopola na Krymie, żeby zbadali, czy nie ma wścieklizny. A to 4 i pół godziny w jedną stronę.

Znalazła człowieka, zapłaciła, ale laborant zepsuł próbkę i trzeba było jechać z nową. Rosjanie wymagali różnych szczepień, zaświadczeń, chipów, kocich paszportów. Na wyrobienie kocich dokumentów wydała ponad 50 tys. rubli (ok. 2200 złotych).

Trafiłam do niej, bo w Warszawie znajomi wolontariusze powtarzali: musisz porozmawiać z Panią od kotów, koniecznie.

Okazało się, że Pani od kotów ma też dzieci, tylko utknęły na granicy. Zatrzymali je polscy pogranicznicy. Koty puścili, dzieci zatrzymali.

Kiedy Warszawa śpi

Warszawa już śpi, a ja czekam z wolontariuszami pod Stadionem Narodowym na kolejny autobus z uchodźcami z Ukrainy.

Raz w miesiącu, w ostatni wtorek przyjeżdża medibus – autobus z ciężko chorymi, przystosowany do przewozu osób, które muszą podróżować na leżąco albo np. mieć dostęp do butli z tlenem.

A co tydzień, w środę docierają autobusy ewakuacyjne z uchodźcami z różnych obwodów, zwykle przyfrontowych. Ruszają ze Lwowa, dlatego wolontariusze nazwali je lwobusami.

Wolontariusze z Fundacji Asymetryści i organizacji Rubikus Help UA szukają uchodźcom noclegów. Rozwożą w nocy, kilka osób tu, kilka tam. Najbliższy jest hostel Stadion przy Zamoyskiego, gdzie Fundacja Habitat for Humanity wynajmuje kilka pokoi dla Ukraińców. W Polsce jest coraz mniej miejsc dla uchodźców z Ukrainy.

Ci, którzy przyjeżdżają w nocy pod Narodowy, zwykle nie zostają w Polsce. Przenocują tu dzień, może kilka dni czekając na lot czy autobusy do innych krajów.

Chcę zapisać jak najwięcej tych uchodźczych historii, złapać je w przelocie, bo śpiąca Warszawa nawet o nich nie wie.

Przeczytaj także:

Dzieci ukryliśmy w domu

Panią od kotów nazwałam Katią. Szczupła i delikatna, na oko pod czterdziestkę. Za duże dżinsy ściągnęła mocno paskiem. Patrzę na jej chudą, bladą twarz i myślę, że nigdy nie widziałam tak przestraszonego człowieka. Lata okupacji rosyjskiej robią swoje.

Właśnie łapie kota z bujnym ogonem, który biegał po pokoju. Pozostałe koty siedzą w swoich transporterach.

Ania, wolontariuszka Rubikusa przyniosła kuwetę po króliku. Pan dwa przystanki od niej dał za darmo, kupiła żwirek i karmę. Zastanawiała się, czy koty zaakceptują coś po króliku.

Katia nie rozpakowuje się, w Polsce jest na chwilę. Opowiada o okupacji.

Z każdym miesiącem było coraz trudniej. Od dawna planowali wyjazd.

Dzieciom udało się uniknąć rosyjskiej szkoły. Władze okupacyjne grożą rodzicom pozbawieniem praw rodzicielskich, jeśli nie oddadzą dziecka do szkoły. A szkoły indoktrynują, militaryzują ukraińskie dzieci, a później wysyłają na front przeciwko ojczyźnie.

– Dzięki Bogu nasza szkoła dobrze wszystko ewakuowała, nie zostawili żadnych dokumentów, nigdzie nie pojawiło się imię mojego dziecka. I nikt się nie dowiedział, że w ogóle istnieje – opowiada Katia po ukraińsku. – „Za rządów Rosji” młodsze nie chodziło do żadnych kółek, sekcji, czy szkół artystycznych. Nigdzie się nie pokazywało, siedziało w domu i uczyło się zdalnie w ukraińskiej szkole. Starsze w ten sam sposób studiowało na ukraińskiej uczelni.

Kateryna Raszewska, ukraińska prawniczka z Regionalnego Centrum Praw Człowieka mówi, że niewysyłanie dziecka do szkoły na terenach okupowanych w trzecim roku wojny jest prawie niewykonalne.

– W miasteczku czy wiosce, gdzie wszyscy się znają, ukrywanie dziecka oznaczałoby, że nie wychodzi ono na dwór – mówiła Raszewska. – Mieliśmy historię dziewczyny z okupowanego Melitopola, którą matka ukrywała ponad dwa lata. Ale w końcu, kiedy przygotowywały się do wyjazdu z terenów okupowanych, matka musiała wystąpić dla córki o rosyjski paszport. Wypytywali ją, dlaczego dziewczynka nie chodziła do szkoły. Wymyśliły historię, że wyjeżdżały i wróciły. Matka bała się, że zabiorą jej dziecko.

To przepis z rosyjskiego kodeksu rodzinnego bezprawnie wprowadzonego na terytoriach okupowanych.

Dochodzi do tego, że dzieci z okupowanych terytoriów w obawie przed podsłuchem nie odzywają się w trakcie lekcji online. Tylko słuchają.

– To było bardzo niebezpieczne – zauważam.

– Gdyby się dowiedzieli, to owszem. Ja zajmowałam się zagranicznymi stronami internetowymi, ale pod okupacją już nie mogłam pracować online, bo Wi-Fi ciągle się rwało. Tylko mężowi się udawało – mówi Katia. – Ciągle się baliśmy, że zapytają: „A wy czym się tu zajmujecie? Co w ogóle robicie?” A my byliśmy online z Ukrainą.

Czekaliśmy, może nas wyzwolą

Na terenach okupowanych ludzie nie mogą liczyć na żadne usługi społeczne, jeśli nie przyjmą rosyjskiego paszportu. Katia mówi, że nawet gdy już mieli paszporty, nie korzystali ze służby zdrowia.

– Zaczęłyby się pytania, w jakiej szkole dzieci się uczą… Na szczęście nie chorowaliśmy. Zdecydowaliśmy się wyjechać wiosną ubiegłego roku, ale bez wewnętrznego rosyjskiego paszportu nie przejechaliśmy nawet 100 km. Na każdym blockpoście: paszport, paszport.

Potem siedzieliśmy i czekaliśmy, może nas wyzwolą. Myśleliśmy, że odbiją nasze tereny szybko, jak w listopadzie 2022 roku część obwodu chersońskiego. Tak się nie stało.

A życie tam jest nie do zniesienia, nie do zniesienia. I w końcu wzięliśmy ten paszport. – Katia tłumaczy się jak na spowiedzi. – To było w maju lub czerwcu. Okazało się zaraz, że potrzebny jest jeszcze rosyjski paszport zagraniczny. Czekaliśmy na niego chyba do sierpnia. A we wrześniu pojawiło się rozporządzenie, że na koty też trzeba mieć rosyjskie dokumenty. – Katia opowiada powoli i cicho. – Chcieliśmy wyjeżdżać przez Łotwę, a Łotwa właśnie wtedy zamknęła przejście dla pieszych.

Potem był plan, żeby jechać przez Estonię, aż trafiła na wolontariuszy, którzy wywożą Ukraińców z terenów okupowanych przez Białoruś.

Zostawiłam rodzinę między granicami

Jechali busem. Granicę z Białorusią przekroczyli na rosyjskich paszportach, ale w Terespolu polska Straż Graniczna zażądała ukraińskich paszportów zagranicznych. Katia z mężem mieli, dzieci – nie.

– A gdzie pod ruską okupacją mieliśmy je wyrobić? – pyta Katia. – Pokazywaliśmy Polakom rosyjskie paszporty zagraniczne dzieci.

– A oni?

– To papier. Nikt nie uznaje tych terenów za rosyjskie, ten papier nic nie znaczy. Z tej strony rozumiem Polaków. Ale dlaczego nas nie uprzedzili.

Podobno zasady się zmieniły, kiedy Katia z rodziną była już w drodze.

– Na polskiej granicy rozmawialiśmy z naczelniczką. Mówiliśmy, jak trudno mieszkać pod okupacją, jak niebezpiecznie jest uczyć się online w ukraińskiej szkole i pracować zdalnie w Ukrainie. Już nie mówiąc o ciągłych wybuchach – wspomina Katia. – Pytała, pytała, wydawało się, że rozmowa idzie dobrze. Potem poszłam na kontrolę z kotami, a mąż z dziećmi został. Czekali, czekali, później mąż pisze mi na Telegramie, że mają odmowę wjazdu. Chciałam wrócić, żebyśmy byli razem – mówi Katia. Ale ponieważ SG puściła koty, a Katia jest ich właścicielką, zdecydowali, że dalej pojedzie sama. Trudno znaleźć przewoźnika, który zabierze koty.

– Byliśmy zagubieni – mówi Katia. – Straż Graniczna powiedziała, że zgodnie z prawem ten, kto przywozi, musi też wywieźć. Więc ja i pozostali pasażerowie wsiedliśmy do busa i zawróciliśmy. Była już noc. Moją rodzinę zostawiliśmy między granicami. Potem drugi raz, już bez nich, wjeżdżaliśmy do Polski. Dzięki wolontariuszom ktoś zawiózł ich z powrotem do Brestu i zabrał do siebie do domu. Na granicy białoruskiej mąż musiał tłumaczyć białoruskim służbom, dlaczego wraca. Nie było to łatwe.

Na szczęście wolontariusze wszystko koordynowali. Następnego dnia mąż Katii z dziećmi wyjechał z Białorusi przez przejście w Mokranach do Ukrainy. Tam ma wyrobić dzieciom paszporty zagraniczne, a potem wyjadą do Europy przez zachodnią granicę Ukrainy.

– Przejście w Mokranach jest niebezpieczną drogą. Trzeba iść półtora kilometra po bezdrożu, po obu stronach są zaminowane pola. Wieziemy tędy tylko w skrajnych przypadkach – mówi mi wolontariusz, który pomagał rodzinie. – Na granicy, na moście, jak się żegnali z matką, dziecko tej kobiety tak płakało…

– Już pani troszkę odpoczęła? – pytam Katię.

– Tak, najważniejsze, że nie cofnęli nas z powrotem pod okupację. Był taki strach. – Katia poprawia duże okulary. – Boli, kiedy się słyszy od niektórych rodaków, że tam, na terenach okupowanych wszyscy się sprzedali. Że zostali tylko ci, którzy lubią Putina. To nieprawda. Nie wszyscy są za Rosją. Nawet ci starsi, urodzeni za Związku Radzieckiego. Może w pierwszym roku inwazji jeszcze mieli jakieś nadzieje, ale teraz zobaczyli, jak wygląda życie pod rządami Rosji. My to wszystko opowiadaliśmy na polskiej granicy. I o tym, co nas spotkało i że chcemy zacząć nowe życie. Cóż, najwyraźniej to ich nie przekonało. Ale dziwne, że wpuścili koty z rosyjskimi dokumentami, a dzieci nie chcieli.

Katia przyjechała do Polski na krótko, bo ich celem jest inny kraj środkowoeuropejski, z którego pochodzi jej mąż. Ale nie powie, jaki to kraj.

Dziś w Wedlu pachnie wojną

Pod stadionem zaczyna padać. W świetle latarek przyglądam się ludziom, którzy wychodzą z autobusu i ciągną bagaże. Są zmęczeni. Niektórzy w drodze już kilka dni. Matka owija śpiące niemowlę w kocyk. Zauważyłam dwie młode pary, chyba 18-latków. I matkę z nastoletnim synem.

Wolontariusz woła uchodźców po nazwisku i mówi, do którego auta mają wsiadać.

– A ja? – niecierpliwi się jakaś kobieta. – Boję się, że tu zostanę.

– Wszystkich zakwaterujemy – uspokaja koordynator.

Inni nie rozumieją, co się dzieje, w milczeniu czekają na swoją kolejkę.

Z pomocą wolontariuszy, stopień za stopniem wychodzą z autobusu dwaj niepełnosprawni mężczyźni. Kierowcy wyciągają im wózki z bagażnika.

– Tylko mówcie gdzie jechać! – mówi Andrij, z wyglądu 45 lat i wsiada na zwykły wózek inwalidzki. Młodszy Ołeksandr ma wielki, czarny wózek elektryczny z wieloma przyciskami.

Jest trochę pod górkę, Andrij mocno pracuje rękami, chce udowodnić, że jego wózek nie jest gorszy od tego nowoczesnego. Bawi go ten wyścig na kółkach. Znikają w ciemności.

Dziś będą spać w hotelu Stadion. Kiedyś była tam fabryka Wedla. Już dawno nie pachnie tu czekoladą, dziś pachnie wojną.

Te ostrzały już nie do zniesienia

Kilka godzin wcześniej jeździliśmy po Warszawie Groszkiem, 9-osobowym busem, który służy do odbierania i rozwożenia uchodźców. Po drodze Ania, wolontariuszka odbierała małą walizkę, wypatrzyła na OLX, że ktoś oddaje za darmo. Przyda się uchodźcom.

– Niektórzy przyjeżdżają z 15 siateczkami ATB [sieć sklepów w Ukrainie] albo siatką owiniętą sznurkiem – tłumaczyła Ania. – Przecież za chwilę lecą dalej. Jak z tym wejdą do samolotu?

W wolnych chwilach Ania poluje na wózki inwalidzkie i dziecięce na stronie „Uwaga! Śmieciarka jedzie – Warszawa”.

– Dziś mamy do zaopiekowania 51 osób, w tym 21 dzieci, trzy osoby z niepełnosprawnościami, a jutro rano kolejne trzy – powiedział Rastislav, wolontariusz Asymetrystów. W telefonie ma nazwiska uchodźców z informacjami dokąd dalej lecą i gdzie mają dziś nocować. Wiedzieliśmy już, że autobus spóźni się cztery godziny, bo na polskiej granicy wzięli go „na prześwietlenie”.

Pojechaliśmy na Dworzec Zachodni, żeby odebrać siedemnastoletnią dziewczynę i kobietę około 40., które przyjechały rejsowym autobusem. Nie starczyło dla nich miejsca w lwobusie, w którym jechał mąż kobiety i trójka małych dzieci.

Są z Kijowa. Zapytałam, dlaczego właśnie teraz zdecydowali się wyjechać.

– Te ostrzały są już nie do zniesienia. A zaraz zima, boimy się o dzieci – powiedziała.

Zawieźliśmy kobiety do Warszawskiego Ośrodka Interwencji Kryzysowej (WOIK).

Wolontariusze ciągle są pod telefonem: Kajetan Wróblewski z Fundacji Asymetryści dzwoni do kolejnych osób, które wieczorem prywatnymi samochodami mają podwieźć innych uchodźców z bagażami do hostelu. Ania przypomina sobie, że ma załatwić jeszcze wózek spacerowy dla rodziny z 5-letnim dzieckiem z porażeniem mózgowym.

Inna wolontariuszka informuje, że 20 minut od Warszawy jest czteroosobowa rodzina. Jadą sami, ale nie mają noclegu. Wolontariusze zastanawiają się, czy uda się zakwaterować ich w WOIK-u. W końcu Rubikus płaci za ich pobyt w hostelu.

– Państwa nie interesuje, że ci ludzie istnieją, a my musimy ciągle kombinować – mówi Kajetan.

Trzy czołowiky do noszenia

– Przecież widzą, że to inwalidzi, nie mają nóg. Ale przy kontroli chcą, żeby wyszli z autobusu. A ich trzeba wynieść i zaraz wnieść z powrotem. Trzy czołowiky. I kto niby ma ich wynosić? – Poirytowany kierowca z siwą głową otwiera bagażnik pełen poskładanych wózków inwalidzkich.

– Polacy kazali wszystkim pasażerom wyjść? – pytam.

– Jasne.

– A na ukraińskiej stronie?

– Siedzieli w autobusie, nasi się nie czepiali. A Polacy targali ich tam i z powrotem.

– A pan nie chciał pomóc? – pytam młodszego kierowcę.

– Już się napomagałem. Mam przepuklinę, nie wolno mi – odpowiada, chwytając się za pas. – Powiedziałem, że jak państwo sobie życzą, to niech sami ich wyciągają. Ten stary, a ja mam hryżę. Wśród pasażerów też nie ma mężczyzn do pomocy.

– Nie po raz pierwszy jedziemy, jaki przemyt?! Przecież widać, kogo wieziemy. Matki z dziećmi, starzy, inwalidzi. A oni nas na jamu, na kanał! – wścieka się starszy kierowca. – Izdiwałysia, znęcali się po prostu. Trzy godziny zajęło to noszenie, prześwietlali 45 minut.

Czarne piegi po wojnie

Choć lot do Kopenhagi jest po 18, wolontariusze są na nogach od rana. Groszek musi zrobić dwie tury do Modlina.

Ludzie szukają sobie miejsc na lotnisku. Andrij na wózku żartuje, że nie musi szukać, bo miejsce ma zawsze ze sobą. Ma czarną bliznę wzdłuż kości łokciowej, a na twarzy czarne piegi – ziemia z drobnymi odłamkami wgryzła się w skórę po wybuchach. Żadnym mydłem tego nie wyszorujesz. Takie ślady wojny zostają na pamiątkę wielu żołnierzom.

Andrij jest z Odessy.

– Jaka tam sytuacja?

– Ciągle przylatuje. Nawet w biały dzień mogą balistyką walnąć. A drony to rutyna.

– Podczas alarmów schodzi pan do schronu?

– Mieszkam na piętrze. Nie ma schronów przystosowanych dla mnie. – Moje pytanie śmieszy Andrija. Jest pełen energii. Zaczepia innych uchodźców, opowiada, że w Odessie prawie rok uprawiał wioślarstwo.

– Jeździliśmy na zawody do Dnipra, Kijowa. Po 6 osób w łodzi. Byli tam jeszcze tacy chłopcy, jak ja – pokazuje zdjęcia w telefonie. Kilku mężczyzn jest na wózkach, inni z protezami, jeden od pasa w dół nie ma ciała. Uśmiechają się z łodzi. Załoga Andrija ma szare bluzy z flagą ukraińską na piersi.

– Sport pomógł mi… wrócić – przyznaje Andrij.

Mówię, że jestem dziennikarką i pytam, czy chciałby opowiedzieć mi więcej.

– Nie lubię tego – wesołość Andrija znika, łapie za koła i odjeżdża.

Zastanawiam się, czy w Danii będzie mógł wiosłować?

W Awdijiwce wszystko nam rozbombili

Lubow Petriwna większość życia spędziła w Awdijiwce, w obwodzie donieckim. Ma 69 lat, 45 przepracowała w miejskiej komunikacji. Tramwajem zaczęła jeździć za Związku Radzieckiego. Najpierw była motorniczą, potem dyspozytorem, głównym dyspozytorem, kierownikiem zmiany, a przez ostatnie dwa miesiące p.o. dyrektora tramparku. Nie mogła dłużej zajmować tego stanowiska, bo nie ma wyższego wykształcenia.

– Małe miasteczko, 20 motorniczych, 20 konduktorów. Wypłatę płacili na czas, można było pracować. Mąż był maszynistą lokomotywy spalinowej w awdijowskim zakładzie koksowniczym, tym, który rozbombili. Nie pił, nie bił, żyliśmy dobrze, ale umarł. On jest moim drugim mężem – pokazuje wzrokiem na pana w granatowej koszuli w kratkę, który siedzi obok. – Wziął mnie z dzieckiem, syn nawet pięciu lat nie miał. Przeżyliśmy razem 42 lata. Nie było nam źle. Tylko, że los tak się potoczył…

Lubow Petriwna z mężem Wołodymyrem, który na początku milczał i zerkał na mnie nieufnie, lecą do Kopenhagi. Grzecznie czekają na samolot. To ich pierwszy lot w życiu. Co prawda Luba jako pięciolatka latała z rodzicami do Moskwy na wakacje, ale nic z tego nie pamięta.

Ostatnie dwa lata mieszkali w Kamiańskiem, w obwodzie dnipropetrowskim.

Ponimajete, win bolnyj, rozumie pani, on jest chory. Nikt nie chce nas leczyć. Nikomu nie jesteśmy potrzebni. Daliby już ten zastrzyk i pogrzebaliby. To nie jest życie. – Lubow Petriwna mówi po ukraińsku, wtrącając słowa surżyka, mieszanki ukraińskiego i rosyjskiego. – Nie mamy gdzie się podziać. W Awdijiwce wszystko rozbombili.

Wołodymyr w marcu zeszłego roku miał udar mózgu, potrzebuje operacji. Jeden lekarz odmówił, bo „pacjent może nie przeżyć”, inny weźmie się, ale za 80 tys. hrywien.

– Chodziłam do mera, żeby porozmawiał z lekarzem, żeby zapłacić chociażby o połowę mniej, dzieci pomogliby, ale nie aż 80 tys. Skąd wziąć?

Lubow Petriwna ma 4200 hrywien (ok. 400 złotych) emerytury, mąż – 8500. Wynajmowali mieszkanie za 3 tys., w zimie z ogrzewaniem wychodziło 6 tys. Do tego codzienne leki. Lubow Petriwna też nie jest zdrowa, trzeba wymienić w sercu zastawkę.

– Mąż trafił z udarem do szpitala, na piąty dzień nie chodził jeszcze, a lekarka: „Wypiszcie”. Wytrzeszczyliśmy oczy, nie wiem, jak opiekować się takim chorym.

W Kamiańskiem mamy centrum rehabilitacyjne dla żołnierzy, na wózkach, ciężko ranni. Poszłam do administracji, gdzie zarejestrowaliśmy się jako uchodźcy wojenni i mówię do tych dziewczyn: „Muszę jakoś postawić go na nogi”. Pani od wojskowych mówi: „Mamy w centrum salę dla osób po udarze, przywieźcie męża. Wy bieżeńcy, wam położeno, jesteście uchodźcami, to wam się należy”. Nauczyli go chodzić. Co pół roku miał przychodzić na kroplówki. Zdiagnozowali nowotwór.

Najpierw Lubow Petriwna z mężem miała jechać do Niemiec.

– Ale zrobili mu jakiś zastrzyk w brzuch. Bardzo go bolało, nie mógł chodzić i miejsce przepadło. Jak trochę wybrnęliśmy, znów zadzwoniłam do wolontariuszy. Jednej znajomej w Dniprze chcieli amputować nogę przez cukrzycę, a w Niemczech nogę uratowali, tylko dwa palce odcięli.

Jednak lecą do Danii, bo na razie w Niemczech nie ma miejsc w ośrodkach dla ukraińskich uchodźców.

Węzeł Warszawa

Według nowelizacji ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy w związku z konfliktem zbrojnym, od listopada 2025 roku kończy się przyjmowanie ukraińskich uchodźców w ośrodkach zbiorowego zakwaterowania, z wyjątkiem grup wrażliwych, np. seniorów, osób z niepełnosprawnościami. To oznacza, że nowi uchodźcy w wieku produkcyjnym, którzy będą docierać do Polski, nie dostaną od państwa żadnego wsparcia. (A nie każdy potrzebujący uchodźca wpisuje się w grupy wrażliwe). Wcześniej mogli przynajmniej liczyć na 120 dni bezpłatnego zakwaterowania i wyżywienia.

– To naruszenie dyrektywy Unii Europejskiej – mówi Kajetan Wróblewski z Asymetrystów.

Wolontariusze Fundacji Asymetryści oraz Rubikus Help UA, którzy pomagają Ukraińcom wyjeżdżać z zagrożonych terenów i załatwiają im schronienie w krajach zachodnich, mają kolejne powody do zmartwień.

Żeby zamieszkać w ośrodku, uchodźca powinien wyrobić specjalny PESEL UKR. Do tej pory u wojewody mazowieckiego udało się wynegocjować możliwość zakwaterowania osób w tranzycie w wyznaczonych placówkach, m.in. w Warszawskim Ośrodku Interwencji Kryzysowej bez wyrobienia PESEL-u.

Nie wiadomo, czy od listopada wojewoda nadal będzie udzielał takiego wsparcia – nowe przepisy go do tego tym bardziej nie zobowiązują.

Warszawa jest pierwszym i największym węzłem komunikacyjnym na drodze ukraińskich uchodźców ze stref przyfrontowych i terenów okupowanych przez Rosję.

W 2025 roku Rubikus co miesiąc pomagał uratować przed wojną ok. 450 osobom, a latem nawet 700 osobom miesięcznie. Liczba chętnych do wyjazdu jest dwa razy większa, latem wolontariusze dostawali prawie 1700 zgłoszeń miesięcznie.

Wolontariusze się martwią, bo kilkadziesiąt miejsc w hostelu, które wynajmuje dla uchodźców Habitat for Humanity, nie wystarczy.

Pies dostał zawału serca

Lubow Petriwna z mężem wyjechali z Awdijiwki w połowie kwietnia 2022 roku.

– Od 2014 roku mieszkaliśmy w Nowohrodiwce, Pokrowsku, potem w Kamiańskiem. Przychodziła wojna, a my uciekamy dalej – opowiada Lubow Petriwna. – Nasiedzieliśmy się w piwnicach. Nieraz 140 osób razem siedziało. Raz bombardują. Mężczyźni wyrwali kawałek rury gazowej, żeby więcej ludzi zmieściło się w piwnicy. Słychać, jak na zewnątrz dalej gaz idzie. Mężczyźni poleźli pod kulami zakręcać zawór, żeby nie wybuchło. Miałam małego pieska. Tulę go, a on piszczy, nic nie pomaga. Dostał zawału serca, tak się bał.

– W Nowohrodiwce mieszkaliśmy trzy lata. Tam nie bombili, ale było słychać walki. Autobusy kursowały i my jeździliśmy do Awdijiwki, i z powrotem. Potem coś tam wynegocjowali i nawet puścili elektriczkę, podmiejski pociąg. Ludzie wracali do domu, choć nie wszyscy. (Do 2014 roku w Awdijiwce mieszkało 38 tys. osób, a przed wojną pełnoskalową było ok. 20 tys.) Zaczęli po nowemu układać życie, zakład koksowniczy znów działał, okna, drzwi ludziom zamontowali, ludzie remonty porobili.

A w 2022 roku opiat` naczały, znowu zaczęli. Opiat` to samo. Opiat` piwnice – opowiada Lubow Petriwna. – Było gorzej, bo przedtem Grady latały, a teraz rakiety. Grady są straszne, ale nie niszczyły tak budynków. Jak Grad trafił w mieszkanie, to paliło się, a po rakiecie nic nie zostaje, blok leży w gruzach.

Awdijiwka została zniszczona. Według szefa nieuznawanej w świecie Donieckiej Republiki Ludowej Denisa Puszylina ze 147 budynków wielorodzinnych zostało 19, które nadają się do odbudowy.

Kijów, Moskwa, byliśmy przecież bliscy

W Awdijiwce mieli dwa mieszkania, dwupokojowe Lubow Petriwny i kawalerkę po mamie męża.

– Starszy syn miał czteropokojowe mieszkanie, teściowie im oddali. Teraz też siedzą w Kamiańskiem. Nie wiem, na co tam czekają. Tam też przylatuje. – opowiada. – Wcześniej wynajmowali w Krzywym Rogu. Pojechał tam, niby dobra praca miała być w policji, coś z kryminalistyką. Syn ma wyższe wykształcenie, podobało mu się, ale z pracą nie wyszło. Myślał, żeby zostać ratownikiem, ale na jedno oko ledwo widzi. Więc pracuje w zakładzie koksowniczym jako kierownik ochrony.

A w Krzywym Rogu jak łupiat! Teściowa syna leży już trzy miesiące w szpitalu, odłamki trafiły w nogę, gnije. Była u siebie na pierwszym piętrze, jak to się stało. Dużo ludzi zginęło. Ciągle biją po mirnomu nasileniju, po cywilach.

Młodszy syn z synową i półtoraroczną córką przenieśli się do Dnipra.

– Dwa razy na podwórko obok ich budynku przylatywały pociski. Zginęła dziewczynka, paliły się samochody. Prosiłam synową, żeby wyjechała z wnuczką. Mówi: „Maksyma nie zostawię”. Rozumiem, ale siedzieć tam z maleńkim dzieckiem? – rozmyśla na głos Lubow Petriwna. – A on nie chce wyjeżdżać. I tak nikt go nie wypuści, ma 31 lat.

A praca? Oficjalnie nie zatrudniają, bo na wojnę zabierają. Nie wiem, co to za wojna taka. I ta Rosja… Nie rozumiem tego, po prostu zabijać ludzi. Pamiętam, jak jeździliśmy na zakupy do Moskwy, moją mamę tam 10 lat leczyli – pracowała jako sygnalistka w kopalni uranu w Żółtych Wodach i potem od promieniowania miała problemy z wątrobą – mówi Lubow Petriwna. Pamięta szary kurz w kopalni. Przybiegała kiedyś do mamy po klucze, bo zapomniała. Mama Luby ze wsi pojechała za lepszym życiem, bo po wojnie jej tata na traktorze najechał na minę. Kopalnia dawała szansę na przeżycie. Tam spotkała męża-górnika. – Byliśmy przecież bliscy, tacy sami, Kijów, Moskwa. Jak można tak rozdzielić ludzi, a potem uczynić wrogami? Nie potrafię tego pojąć.

Sumy jadą, Pokrowsk, Kijów, Zaporoże...

Lubow Petriwna chyba niewiele wie o Polsce. Ożywia się, kiedy mówię, że mieszkam w Krakowie.

– Tam gdzieś mój dziadek jest pogrzebany. Poległ w 1944 roku, był dowódcą czołgu. Prawie doszedł do Germanii. Przyszedł do nas list z Polski, pisało, że zginął w województwie krakowskim. Nigdy nie byliśmy na grobie dziadka. Tata bardzo chciał pojechać, ale już był stary. Do końca życia pokazywał wszystkim ten list.

Lubow Petriwna rozgląda się po lotnisku. – Baliśmy się wyjeżdżać, ale dzieci nas namówili.

Wcześniej mieliśmy telefony na przyciski. Teraz mamy te nowsze. Wysłali nam zdjęcia wolontariuszy, którzy mieli nas odebrać, nie umiem tego otworzyć. Jakieś dziewczyny mi pomogły. Chyba nie ma ich jeszcze – Lubow Petriwna patrzy na zdjęcie i rozgląda się.

– Nie wiesz kogo można o coś zapytać, poprosić o pomoc. Każdy sam za siebie – odzywa się wreszcie Wołodymyr.

– Tyle ludzi jedzie. Sumy jadą, Pokrowsk, Zaporoże, Kijów... – zauważa Lubow Petriwna. –Wszyscy muszą dzieci wywieść. Ponimajete? Przed nami w autobusie do Lwowa siedziała mama z 7-miesięcznym chłopczykiem. 12 godzin jechaliśmy. Ktoś jedzie do Chmielnickiego, do Iwano-Frankowska. Kto gdzie może się zaczepić, tam zostaje.

Ci, którzy tam nie byli, nie zrozumieją nas. Przyjechaliśmy w Kamiańskie: „o, ponajiżały siuda, o, poprzyjeżdżali do nas”, mówili.

– A ceny jak podnieśli – dodaje mąż pani Luby.

– Najpierw za wynajem właścicielka chciała 3 tys. Mija pół roku i chce już 4. Nie pasuje? – Wyprowadzajcie się. A dokąd się wyprowadzać? Lepsze mieszkania po 7-8 tys., z ogrzewaniem wychodzi 10. A skąd wziąć te 10 tys.?

Mówię, diewaczki, nie daj Boże, żeby was spotkał taki los.

Czy dobrą podjęliśmy decyzję, że uciekamy? Nie wiem. Ale nie chcę zostawać w tym Kamiańskiem. Gdyby pani wiedziała, gdzie musieliśmy mieszkać. Straszna wilgoć, ściany i okna czarne, tapety się nie trzymają ściany. Biorą ogromne pieniądze, a nie da się mieszkać.

W domu z mężem pięć lat remont robiliśmy. Tak po europejsku. Stopniowo, ale wszystko wymieniliśmy. Okna, drzwi, kaloryfery, już kafelki chcieliśmy kupować i zaczęła się wojna. Nie dali dokończyć. Wszystko zniszczyli.

Syn pokazywał zdjęcia naszego budynku. Pierwszej i drugiej klatki w ogóle nie ma, nasza paliła się od pierwszego piętra do piątego, wszystko czarne.

Ja uważam, że to wszystko trzeba prekratit, zakończyć, negocjować, niech ludzie żyją i wracają do domu.

Za duża moc baterii

Dla wielu uchodźców to pierwszy lot. Wolontariusze odprowadzają ich do miejsca rejestracji i tłumaczą, co robić dalej.

Ktoś zostawił w hostelu laptop i teraz czeka w napięciu, czy kurier zdąży go dowieźć przed odlotem. Jakaś pani pyta, czy może na chwilę odejść, bo synek ciągnie ją za rękę do sklepiku pooglądać zabawki.

Jest problem z elektrycznym wózkiem Ołeksandra. Nie wiadomo, jaka jest moc baterii – jeśli więcej niż 600 Wh, nie może lecieć. Ołeksandr nie pamięta. Wolontariusze przewracają wózek i rozcinają pudełko z baterią, sypie się biały styropian. Informacji nie ma, jest kod QR, wchodzę na stronę producenta.

Inni pasażerowie się denerwują.

Ustalamy, że moc baterii to 1280 Wh. Ołeksandr musi zdecydować albo leci z wózkiem bez baterii – która kosztowała kilkanaście tysięcy hrywien, albo zostaje. Ołeksandr przesiada się na zwykły wózek z lotniska.

9 dni później wyśle wideo z Danii, na którym znów jeździ swoim elektrycznym wózkiem.

Fundację Asymetryści można wesprzeć pod tym linkiem.

;
Na zdjęciu Krystyna Garbicz
Krystyna Garbicz

Jest dziennikarką, reporterką. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media. W OKO.press pisze o wojnie Rosji przeciwko Ukrainie oraz jej skutkach, codzienności wojennej Ukraińców. Opisuje również wyzwania ukraińskich uchodźców w Polsce, np. związane z edukacją dzieci z Ukrainy w polskich szkołach. Od czasu do czasu uczestniczy w debatach oraz wydarzeniach poświęconych tematowi wojny w Ukrainie.

Komentarze