0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Mateusz Mirys/OKO.pressMateusz Mirys/OKO.pr...

Kryzys męskości to jeden z istotniejszych wątków szerszego fenomenu. Wojna kulturowa, cancel culture czy woke – nierzadko odmieniany do formy wokeism – to określenia, jakie towarzyszą toczącym się w anglosaskich krajach dyskusjom dotyczącym przemian społecznych. Konserwatyści, w szczególności z państw Ameryki Północnej, wytworzyli specyficzny słownik (częściowo zaczerpnięty ze słownika lewicy, ale ze zmienionymi znaczeniami lub kontekstami), przy pomocy którego określają przemiany społeczne związane z procesami modernizacyjnymi ostatnich lat: postępującą (dopełniającą się) sekularyzacją, liberalizacją obyczajów, malejącą rolą kontroli społecznej.

„Woke” (ang. „przebudzony”) to najnowsze określenia na „wojowników o sprawiedliwość społeczną” (i niegdysiejszych zwolenników „poprawności politycznej”), osób uświadomionych, uwrażliwionych i czujnych na problemy niesprawiedliwości i dyskryminacji (rasowej, ekonomicznej, seksualnej itp.).

Termin „woke” jak i samo to zjawisko uwrażliwienia na niesprawiedliwość społeczną, wywodzi się oczywiście z kręgów postępowych, mając korzenie choćby w środowiskach walczących o prawa obywatelskie mniejszości rasowych w USA. W ich obrębie się spopularyzował, zyskując różnorodne odcienie i oblicza, czasem nawet objawiając się na opak oryginalnym intencjom. Analiza tego, czym jest właściwe zjawisko „woke” na lewicy zasługuje na odrębne, krytyczne omówienie. Natomiast w tym tekście odnosimy się do tego jak to słowo używane jest na potrzeby konserwatywnych narracji – w szczególności dotyczących kryzysu męskości. A w tym kontekście „woke” – opierając się wyłącznie na wyrwanych z kontekstu wątkach oryginału – staje się czymś wyraźnie nowym: kompletną karykaturą właściwego zjawiska i chochołem łatwym do bicia w debacie publicznej. Tego rodzaju erystyczne przekręcanie znaczeń, zakrawające na wymyślanie nowych pojęć, jest czymś nagminnym.

Rodzimym wariantem tworzenia przez prawicę nowych „terminów” są określenia takie, jak chociażby „ideologia gender” – doskonale znana z wypowiedzi osób związanych z obozem władzy i katolickich hierarchów. Pojęcia te łączy wspólna cecha – wyraźne wątpliwości, czy opisywane za ich pomocą zjawiska w ogóle istnieją, czy też są chochołem wykreowanym na potrzeby mobilizacji radykalnej prawicy i stawiania oporu wspomnianym wyżej przemianom społecznym.

Ta terminologia zaczyna zyskiwać popularność także w Polsce. Co interesujące, zakradła się do języka komentatorów, którzy sami siebie określiliby zapewne jako liberałów.

Przed cancel culture – zamiennikiem pojęcia „poprawności politycznej” – straszyć nas będą publicyści Kultury Liberalnej (ostatnio ramię w ramię z Tomaszem Terlikowskim). Wokeism potępiać będzie Agata Bielik-Robson (w podcaście Raport o stanie świata prowadzonym przez Dariusza Rosiaka). A o zagrożeniach ze strony lewicy grzmieć będzie raz po raz Marcin Matczak.

Przeczytaj także:

Kryzys męskości: winny feminizm?

W konserwatywnej narracji skutkiem „wojny kulturowej” jest kryzys męskości. Ma się on przejawiać zniewieścieniem, odebraniem podmiotowości i swoistości, pozbawieniem mężczyzn i chłopców tego, co miałoby być ich wkładem w cywilizację. A winnym kryzysu męskości ma być feminizm: akcja afirmatywna względem kobiet i piętnowanie „toksycznej męskości”.

Efekt: nie można być już dumnym z tego, że jest się mężczyzną.

Na te przemiany społeczne nałożył się kryzys współczesnego kapitalizmu, w którym coraz trudniej realizować tradycyjnie męskie role: żywiciela rodziny, człowieka sukcesu i głowy domu. Memy na demotywatorach diagnozują: „Legenda głosi, że prawdziwy mężczyzna powinien wybudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Niestety warunki życia w tym kraju nie pozwalają być prawdziwym mężczyzną”.

Nastrój ten nie jest zarezerwowany dla Polski. W istocie jest powszechny w krajach Zachodu: USA, UK, Kanadzie, Unii Europejskiej.

Te problemy nie są złudzeniem w realiach współczesnego rynku pracy (rosnące nierówności dochodowe, prekaryzacja); rynku mieszkaniowego (wzrost cen nieruchomości podsycany przez wykorzystywanie ich jako kapitał inwestycyjny); i systemu edukacji (coraz droższe ścieżki awansu społecznego przez wykształcenie). Uderzają one w „tradycyjny” wzorzec męskości, który dopasowany był bardziej do nieistniejących już realiów powojennego państwa dobrobytu w USA i Europie zachodniej. Wtedy to wysoka redystrybucja dochodu (za prezydenta Eisenhowera najwyższy próg podatkowy sięgał 90 proc.), niskie koszty zakupu domu (wspierane przez polityki publiczne) i inne czynniki sprawiały, że realne i dość powszechne było – przynajmniej dla białych Amerykanów – wypracowanie własną pracą mężczyzny awansu społecznego dla jego rodziny (to złota era tzw. Amerykańskiego Snu).

Flagowym wyzwaniem współczesności jest pułapka podwójnego dochodu, o której pisały w książce z 2004 roku Elizabeth Warren (była kandydatka w prawyborach prezydenckich w USA) i Amelia Warren Tyagi. To sytuacja, w której wraz z wejściem kobiet na rynek pracy i upowszechnieniem się modelu obojga pracujących małżonków pracodawcy zaczynają ustalać płace tak, że do utrzymania rodziny nie wystarczy już jedna pensja. Kiedyś w klasie średniej – właśnie w czasach „tradycyjnego” podziału ról: pracujący mąż i żona zajmująca się domem – można było spokojnie utrzymać rodzinę z dziećmi tylko z dochodu męża. Teraz, żeby związać koniec z końcem, trzeba obojga pracujących małżonków.

W ten sposób traci się jakiekolwiek pole manewru oraz rodzinną siatkę zabezpieczeń (w kryzysowej sytuacji można było posiłkować się pracą jeszcze jednej osoby, która normalnie realizowała pracę reprodukcyjną, tj. niepłatną domową, w tym opiekę nad dziećmi).

Z perspektywy tradycyjnego wzorca męskości pułapka podwójnego dochodu oznacza właśnie niemożność samorealizacji w roli „żywiciela rodziny” – samodzielnie zapewniającego żonie i dzieciom poziom życia klasy średniej. Często to frustrująca sytuacja niemożności związania końca z końcem: ostateczne upokorzenie dla kogoś, kto tylko w tym tradycyjnym wzorcu widzi swoje spełnienie. Jest to wyraźny symptom ubożenia i prekaryzacji klasy średniej, bo oboje pracujących małżonków było kiedyś charakterystyką raczej klas niższych, czy klasy pracującej.

Zgrzyt przy zalotach

Problem w tym, że ten tradycyjny wzorzec do niedawna był wciąż dominującym, albo przynajmniej najbardziej czytelnym, wzorcem rodziny obecnym w mediach masowych – szczególnie w popularnych filmach stanowiących klasykę gatunków. Jest to oczywiście kwestia poślizgu pokoleniowego: osoby teraz wchodzące w dorosłość wychowywały się na tekstach kultury tworzonych przez ludzi, którzy wychowywali się przynajmniej ćwierć wieku wcześniej.

Co więcej, fenomen pułapki podwójnego dochodu bardzo łatwo zinterpretować w taki sposób, że to feminizm jest jej czołowym winowajcą, bo nieroztropnie namawia kobiety do samorealizacji w sferze zawodowej i publicznej. W rzeczywistości to skutek działania „niewidzialnej ręki rynku”, a konkretnie skutek logiki maksymalizowania zysków przez pracodawców, zgodnie z którą zasadne aspiracje kobiet stają się na rynku pracy pretekstem dla firm do relatywnej stagnacji płac i podnoszenia kosztów życia.

Podobny problem pojawia się w przypadku przemian wzorca relacji romantycznych, które kiedyś były oparte na innych mechanizmach, pasujących do innych realiów kulturowych.

I jeśli ktoś dziś tylko na tych starych tekstach kultury buduje obraz tego jakie są, albo jak powinny wyglądać relacje romantyczne, to boleśnie zderzy się z rzeczywistością.

Dobrze to widać na przykładzie dyskusji o klasycznej piosence zimowo-świątecznej „Baby it's cold outside” w klasycznej musicalowej wersji z 1949 roku.

Dla lewicowych komentatorów była ona przykładem „kultury gwałtu” czyli normalizacji zachowań nachalnych, stalkingu i w końcu przymuszania do seksu. Ale z tej debaty pamiętam celną obserwację, że ta piosenka powstała w bardzo specyficznych czasach. To były czasy, w których w cenie były „cnoty niewieście” zakładające, że kobieta, młoda panna ma być niedostępna, ma być zdobywana. Budowanie związku było wtedy dość ustrukturyzowaną grą w kotka i myszkę. Dziewczyna miała udawać, że nie chce i się wzbraniać, a facet miał ją „zdobyć”, „wywalczyć”. Mężczyzna miał być aktywny, a kobieta bierna.

Chyba najbardziej skrajnym przykładem tego rodzaju gry były kulturowe praktyki porywania „do worka” panien młodych. Największą obawą, jaką wtedy mogła mieć kobieta było to, że będzie „łatwa”. Dlatego miała się bronić. I w tej piosence to widać: w pierwszej scence kobieta się wzbrania, ale też daje dość wyraźne sygnały, że chce. I że potrzebuje kulturowo uzasadnionej wymówki, żeby zostać („dostaniesz gruźlicy”) i nie wywołać skandalu („brat się będzie martwił”).

I nie zapominajmy, że piosenka ta jest na tyle progresywna, że w drugiej scence role są odwrócone. To sam mężczyzna troszczy się o te kulturowe schematy i interes dziewczyny („twój brat się będzie martwił”), a to sama kobieta nalega. Przy bardziej życzliwej interpretacji, ta piosenka nie jest o przymuszaniu, tylko właśnie o tej głupiutkiej grze w kulturowe schematy z połowy XX wieku.

No i rzecz w tym, że kulturowe schematy – powiedzmy: protokół tańca godowego – wyraźnie się zmienił przez ostatnie pół wieku z kawałkiem. Choć w wielu rodzinach ten schemat jeszcze jest żywy, to generalnie nie jest on docelową normą kulturową, a raczej wymierającym anachronizmem. Zdecydowanie zanika już ta gra, że kobieta w domyśle jest bierna i „do upolowania”.

Teraz kobieta wybiera i – szok – sama może „polować”.

I na pewno nie ma problemu z tym, że jasno i wyraźnie komunikuje swoje potrzeby – a nade wszystko, gdy mówi „nie”. Nie zapominajmy też, że współcześnie jest normą, że same dziewczyny wychodzą z inicjatywą. To nie jest tak, że tylko facet ma zrobić pierwszy ruch.

I tu się zaczyna zgrzyt, bo wciąż wielu mężczyzn jest przekonanych, że dalej żyjemy w czasach, że „kobietę trzeba złapać do wora”. Tymczasem obecnie – szczególnie po ruchu #meToo – coraz wyraźniej dostrzega się problem molestowania w relacjach zawodowych czy przy innych relacjach podległości. Na bagatelizowanie problemu stalkingu i gwałtu mogą sobie pozwolić tylko osoby pozbawione elementarnej empatii, które tego nie doświadczyły, albo nie znają kogoś, kto go doświadczył.

Sam stalking w skrajniejszych przypadkach to przerażające i traumatyzujące doświadczenie. Dlatego trudno bronić tego wymierającego wzorca, który patologie czynił powszechnymi i trywializowanymi.

Model końskich zalotów ma wbudowany potencjał nadużycia i nie zmienią tego anegdoty o tym, że komuś z tego wyszło szczęśliwe małżeństwo.

Ponieważ teraz kobiety nie muszą grać w szaradę „cnót niewieścich”, dochodzi do rozjazdu protokołu tańca godowego. Seksualność, zaloty zawsze miały i mają pewne reguły gry. Współcześnie nie są one dla wszystkich czytelne. Szczególnie, że w niektórych kręgach wciąż pokutują przestarzałe wzorce. Rzecz bowiem w tym, że relacje między płciami bardzo wyraźnie – wręcz fundamentalnie – się zmieniły. To, co kiedyś mogło uchodzić za sensowny (w ówczesnym kontekście) rytuał godowy: dziewczyna udaje niedostępną, zalotnie mówi „nie” (bo tego od niej oczekiwała kultura), a chłopak uparcie się stara i nie odpuszcza (nie przyjmuje „nie” do wiadomości) – w istocie dając dziewczynie pretekst i usprawiedliwienie do realizacji swoich porywów serca, teraz będzie odstręczającym natręctwem, stalkowaniem, molestowaniem.

Tymczasem w popularnych serialach i filmach motyw tzw. stalkowania z miłości był popularny jeszcze kilka, kilkanaście lat temu. W 2019 roku skończył się emitowany od 2007 roku flagowy serial ery nerdsploitation: „Big Bang Theory” – W Polsce: „Teoria Wielkiego Podrywuł. Tytuł oryginalny jest oczywiście grą słowną: oznacza zarówno teorię wielkiego wybuchu, jak i właśnie „wielkiego podrywu”, ale specyficznego. „Bang” jest słowem używanym na określenie „zaliczenia” – podrywu i stosunku seksualnego – przez tzw. pick-up artists lub „artystów podrywaczy”, mistrzów w sztuce końskich zalotów.

To właśnie oni stali się naczelnymi influencerami dla środowisk mizoginistycznych „red pilowców” (nazwa od czerwonej pigułki, która ma uwolnić z Matrixa) oraz tzw. inceli (od ang. involuntary celibate) czyli mimowolnych celibatariuszy. To ich frustracje seksualne udało się zmonetyzować – najpierw „mistrzom końskich zalotów” – a z czasem także upolitycznić – licznym skrajnie prawicowym liderom opinii.

Tak oto powstała zbiorowość chłopców i mężczyzn, których anachroniczne „rytuały godowe” nie pasują do oczekiwań kobiet z ich własnej grupy wiekowej.

Rytuały te najpierw były zainspirowane przez stereotypowe teksty kultury, a potem wzmocnione i spetryfikowane przez prawicowe narracje wojny kulturowej. Zamiast zaadaptować się do rzeczywistości, zamiast uwolnić się od nierealistycznych i nieadekwatnych oczekiwań ideologii turbo-męskiego kapitalizmu i konsumpcjonistycznych gier statusowych, konserwatywni chłopcy okopali się na swoich pozycjach i dorobili do nich (a raczej dostali od prawicowych komentatorów) ideologię.

Podsumowując: doświadczamy obecnie rozdźwięku między przestarzałymi wzorcami czerpanymi z mediów masowych, a niekompatybilnymi z nimi realiami relacji międzyludzkich oraz stosunków ekonomicznych. W połączeniu z przemianami społecznymi – w tym zmianą norm relacji romantycznych – powstaje fenomen niedoboru wyważenia czasu pracy i odpoczynku, alienacja, zanik relacji przyjacielskich, niepewność w kwestii norm zachowań romantycznych i inne.

To tworzy u niektórych młodych mężczyzn – tych przywiązanych do tradycyjnych wzorców rodziny i męskości – poczucie pustki.

Trad wife i ambiwalencja anty-publiczna

W takich realiach [w konserwatywnej publicystyce] kwitnie nostalgia za „starymi dobrymi czasami. Konsumpcjonistyczne praktyki i symbole statusu materialnego stają się mistycznymi, esencjalnymi fetyszami kultu męskości. Na tym też opiera się relatywnie niszowy, ale głośny na social-mediach fenomen trad wives, czyli tradycyjnych żon, które zamiast pracować, zostają w domu i deklarują całkowite posłuszeństwo swojemu mężowi (pod hasłem: „bose, w ciąży i w kuchni”). Dorabiana jest do tego ideologia tradycyjnego porządku zgodnego z bożym planem.

W rzeczywistości to zjawisko ma więcej wspólnego z konsumpcjonistycznym „flexem” – chełpieniem się statusem materialnym męża, który jest w stanie utrzymać całą rodzinę na jednym dochodzie.

Instagramowe profile trad wives sugerują, że fenomen ten ma sporo wspólnego z jakiegoś rodzaju fetyszem podporządkowania. Nie chodzi nam tu o piętnowanie fetyszy (no kink shaming, jak to mawiają), ale zrozumienie kluczowego elementu takiej relacji. Tak jak inne, tak i ten kink działa (i jest bezpieczny) tylko dlatego, że można współcześnie użyć słowa bezpieczeństwa (tzw. safe word).

Dzięki nowoczesnemu prawu małżeńskiemu kobieta może wykrzyczeć „dość” i legalnie przerwać tę relację podporządkowania rozwodem (gdyby przestała być przyjemna).

Ta prawna możliwość rozwodu niewiele oczywiście pomaga kobietom uzależnionym finansowo czy społecznie, wtedy to jest tradycyjny model rodziny. Tu mowa jednak o tym specyficznym dla ery social mediów role-play o nazwie trad wife. Gdyby tylko przestała istnieć możliwość rozwodu na żądanie jednej ze stron, albo gdyby w ogóle rozwodów zabroniono – jak chcą niektóre tradycjonalistyczne grupy lobbystyczne – fenomen trad wife zamieniłby się w koszmar.

Badania pozwalają ująć fenomen trad wife w szerszym kontekście faktycznych ewolucji postaw dotyczących relacji między płciami. Badacze pochylili się nad hipotezą, że w USA egalitarna rewolucja w rolach płciowych zahamowała, ze względu na obecność w młodszych pokoleniach (szczególnie wśród millenialsów) osób, które wyznają jakąś formę tradycyjnego podział ról.

Okazuje się jednak, że realnie (w pełni) tradycjonalistyczne postawy dotyczące podziału ról zastąpione zostały czymś, co nazwano postawami ambiwalentnymi, tj. uznawaniem równości płci w jednej sferze przy uznawaniu nierówności w drugiej. Postawy te dzielą się na:

  • „ambiwalentnych pro-publicznie” (pro-public ambivalents, właść. pro-public/anti-private ambivalents) – czyli osoby opowiadające się za równością płci w sferze publicznej ale za zachowaniem podziału ról w sferze prywatnej;
  • „ambiwalentnych anty-publicznie” (anti-public ambivalents, właść. anti-public/pro-private ambivalents) – odwrotnie: osoby nieuznające pełnego równouprawnienia w sferze publicznej, ale w relacjach prywatnych traktujące się egalitarnie.

Od lat 70. do 90. XX wieku liczba pełnych tradycjonalistów (i w sferze prywatnej i publicznej) znacząco się skurczyła, a w kolejnych dekadach powoli, ale systematycznie przybliżała się do zera. Mocno się trzymał i momentami nawet wzrastał (początki lat 2000) nie tradycjonalizm, ale właśnie ambiwalencja – szczególnie ta „pro-publiczna”. Egalitaryzm zaś – i umiarkowany i mocny – stale rośnie. W ostatniej dekadzie te ambiwalentne postawy także zaczęły zanikać.

Co warte odnotowania, anty-publiczna ambiwalencja jest silnie skorelowana z poziomem bezrobocia albo z nastrojami dotyczącymi rynku pracy i silna szczególnie wśród klasy pracującej i mniejszości etnicznych, którym trudno jest zdobyć zatrudnienie. Badacze spekulują, że jeśli szansa zatrudnienia jest mała, to mężczyźni nie chcą, aby kobiety stanowiły dla nich konkurencję na rynku pracy. Jednocześnie w rodzinie musi panować egalitaryzm między partnerami ze względu na to, że w tej klasie socjoekonomicznej wspólny i równy podział pracy jest egzystencjalną koniecznością.

Z kolei ambiwalencja pro-publiczna to sytuacja, na którą dość powszechnie utyskuje się a propos realnej równości płci – mąż i żona robią kariery zawodowe, jednak to wciąż na kobiecie spoczywa przytłaczająca część prac domowych i opieki nad dziećmi. Co ciekawe, millenialsi w USA mieli „ciągoty” do takiej postawy, ale – jak wskazują badacze – „wraz z wiekiem im przechodzi” i przerzucają się… wcale nie na konserwatyzm, ale na pełny egalitaryzm między płciami.

Występowanie wspomnianych ambiwalencji rzuca interesujące światło na trendy dotyczące chęci kobiet do posiadania dzieci i ich chęci do wchodzenia w trwałe związki. W swoich badaniach, dotyczących 27 krajów, w tym w Polski, Bruno Arpino z zespołem badali postawy dotyczące podziału ról płciowych w stosunku do zatrudnienia kobiet i zestawiali je z płodnością. Wyniki pokazały, że wzrost postaw uwzględniających równość płci początkowo prowadzi do spadku współczynnika dzietności całkowitej, ale powyżej pewnego progu dalszy wzrost postaw egalitarnych powiązany jest ze wzrostem tego współczynnika.

Zdaniem autorów badanie sugeruje, że „jakikolwiek pozytywny wpływ na płodność wymaga nie tylko wysokiego poziomu ogólnych postaw uwzględniających równość płci, ale także zbieżności postaw między mężczyznami i kobietami”. Innymi słowy, chęć posiadania dzieci przez kobiety zależy nie tyle od tego, czy sama kobieta jest bardziej konserwatywna czy postępowa. Istotniejsza jest raczej zgodność podejścia do roli płciowej samej kobiety z postawą jej partnera.

Kobieta oczekująca bardziej egalitarnego związku nie będzie chciała mieć dzieci, jeśli ich partner nie będzie miał postawy kompatybilnej.

Wie ona, że partner nie będzie się w miarę równomiernie dzielił obowiązkami domowymi i odpowiedzialnością rodzicielską. W tym sensie wie też, że nie będzie wspierał jej aspiracji osobistych i zawodowych. To naturalnie prowadzi do obawy, że mężczyzna będzie się samorealizował obarczając partnerkę wszystkimi obowiązkami reprodukcyjnymi, więc i posiadanie dziecka może zagrażać dobrostanowi psychospołecznemu matki, która i tak będzie musiała do tego pracować zarobkowo.

Wracamy tym samym do wątku zgrzytu w postawach, tak jak w przypadku zalotów. Funkcjonalna jest kompatybilność postaw partnerów: konserwatywna z konserwatywną i postępowa z postępową. Ze względu na fatalne, dyskryminacyjne wady modelu konserwatywnego, coraz mniej kobiet się na niego godzi. Niestety, wciąż relatywnie zbyt wielu mężczyzn go oczekuje w wymarzonym związku. No i takich właśnie partnerów kobiety coraz wyraźniej nie chcą – w szczególności te, które chciałyby mieć dzieci. I to jest kolejny powód do frustracji u konserwatywnych mężczyzn. Kolejny symptom kryzysu męskości, który w rzeczywistości jest przesłanką do reformy.

Już za tydzień druga część tekstu, w której autorzy pochylają się nad dwoma celebrytami, monetyzującymi kryzys męskości: Jordanem B. Petersonem i Andrew Tate'em.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Michał Zabdyr-Jamróz
Michał Zabdyr-Jamróz

Dr nauk politycznych, adiunkt w Instytucie Zdrowia Publicznego UJ CM. Gościnny wykładowca Uniwersytetu Kopenhaskiego. Stały współpracownik Europejskiego Obserwatorium Systemów i Polityk Zdrowotnych w Brukseli. Członek Polskiej Sieci Ekonomii. W swoich badaniach analizuje demokratyczne mechanizmy komunikacji politycznej i systemowe gwarancje sprawiedliwości w zdrowiu oraz dylematy medycyny i polityki zdrowotnej opartej na dowodach. Opublikował książkę pt. "Wszechstronniczość. O deliberacji w polityce zdrowotnej z uwzględnieniem emocji, interesów własnych i wiedzy eksperckiej".

Na zdjęciu Marcin Wróbel
Marcin Wróbel

Kulturoznawca i prawnik, w pracy socjolog. Były nauczyciel (licealny i akademicki). W Instytucie Socjologii UJ (współ)bada świadomość prawną społeczeństwa polskiego.

Komentarze