Czy polscy mężczyźni mają zbyt wyśrubowane wymagania wobec kobiet? Czy kobiety oczekują w związkach równości, ale zarazem trudno im zrezygnować z patriarchalnych benefitów? OKO.press pyta Elżbietę Korolczuk o to, co się dzieje z naszymi związkami
W grudniu 2022 Piotr Pacewicz opisał w OKO.press polski fenomen umierających w samotności wdów. W tekście "Żona musi być młodsza, czyli dwa nieszczęścia" przytacza nie tylko alarmujące statystyki dotyczące średniej życia mężczyzn, wynoszącej obecnie w Polsce obecnie aż 8 lat mniej niż średnia życia kobiet, ale także dane dotyczące małżeństw. Statystyczny Polak żeni się w wieku 30,6 lat, statystyczna Polska wychodzi za mąż mając lat 28,5.
Dysproporcje widać jednak najwyraźniej, gdy zajrzymy do poszczególnych kategorii wiekowych: „Wśród osób najmłodszych zawierających małżeństwo przewaga kobiet jest ogromna: w kategorii osób nastoletnich – pięciokrotna, 20-24 letnich – ponad dwukrotna (29,3 tys. do 13,4 tys.). W wieku 25-29 – już tylko 5 proc., a w następnych kategoriach wiekowych mężów jest więcej niż żon, zwykle o ok. 20 proc., za wyjątkiem grupy najstarszej (60 plus), gdzie różnica sięga 40 proc. (5339 mężów do 3104 żon)”.
Dysproporcje w długości życia i dysproporcje wieku małżonków sprawiają, że mamy w Polsce siedem razy więcej wdów, niż wdowców. Zjawisko to wiąże się nie tylko z osamotnieniem starszych kobiet, ale także ich finansową pauperyzacją. Zauważają to także politycy, stąd propozycje w rodzaju tzw. renty wdowiej przedstawionej przez Lewicę.
Z drugiej zaś strony, jak wskazuje autor, różnica wieku zawierania małżeństw wpływa na to, że samotny z kolei jest duży odsetek młodych mężczyzn. W publicystyce wiąże się to często z obserwowalnym wzrostem w tej grupie wiekowej popularności skrajnej prawicy.
Czy rzeczywiście w polskim społeczeństwie wciąż istnieje silne przekonanie o tym, że żona, partnerka musi być młodsza? I skąd biorą się różnice w postawach i życiowych aspiracjach młodych kobiet i mężczyzn?
O tym wszystkim OKO.press rozmawia z socjolożką i kulturoznawczynią dr hab. Elżbietą Korolczuk*.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie
Dominika Sitnicka: Skąd historycznie wynikał nacisk na różnicę wieku między kobietami i mężczyznami zawierającymi małżeństwa?
Elżbieta Korolczuk: Historycznie głównym celem zawierania małżeństw było płodzenie dzieci, które albo dziedziczyły majątek rodziny, albo na niego ciężko pracowały. Dlatego momentem, który uważano za właściwy czas zawarcia małżeństwa w przypadku kobiet w wielu kulturach, było dojrzewanie, które determinuje możliwość zajścia w ciążę i urodzenia dzieci. Przez większość czasu istnienia cywilizacji kobiety były zagrożone śmiercią podczas porodu i połogu. Dlatego im wcześniej zaczynały rodzić dzieci, tym większe było prawdopodobieństwo, że urodzą ich wystarczająco dużo, by odpowiednia część z nich przeżyła.
Kobiety traktowane były jako zasób, a ich rolą było umożliwienie przetrwania rodziny i narodu.
Wielu prawicowych polityków narzeka dziś na feminizm, na emancypację kobiet, twierdząc, że z tego powodu kobiety porzucają swoją naturalną rolę, jaką jest rodzenie i wychowywanie dzieci. W pewnym sensie mają rację – kobiety rzeczywiście masowo porzucają „tradycyjne” kobiece role matki i opiekunki. Tyle że nie wynika to z zaczadzenia feminizmem tylko z pragnienia wolności i osobistego szczęścia. Dziewczynki wychowuje się wciąż na micie księżniczki, która spotyka swego księcia i żyją razem szczęśliwie, tyle że to właśnie mit.
Kilka lat temu pojawił się film „Księżna” z Keirą Knightley. To historia kobiety z brytyjskiej arystokracji, która w wieku 17 lat wychodzi za mąż i szybko okazuje się, że jej rola sprowadza się do roli klaczy rozpłodowej. Jej głównym zadaniem jest przedłużenie rodu, a wszystkie cechy, które w sobie ceniła – dobre wykształcenie, pochodzenie, piękno fizyczne mają tylko zapewnić dobrą jakość potomstwa.
To doświadczenie jest dla niej szokujące, podobnie jak szokujące jest dla widza, tyle że przez wieki tak właśnie wyglądał rynek małżeński. Nie bez kozery nazywa się go rynkiem. Kobiety miały do zaoferowania swoją młodość, płodność, atrakcyjność fizyczną, ewentualnie posag, a rolą mężczyzn było zapewnienie stabilności ekonomicznej, czyli przedłużenie życia rodziny w sensie społeczno-ekonomicznym. Zaznaczmy przy tym, że zwykle różnice wieku między małżonkami nie były szokująco duże – Georgiana Cavendish, na której wzorowano postać z „Księżnej”, miała lat 17 a jej mąż 25.
W ostatnich kilkudziesięciu latach małżeństwa nastoletnich kobiet uznawane są za coś patologicznego. Poglądy, że główną wartością kobiety jest to, ile jest w stanie dzieci urodzić, są niszowe. Jak to się zatem dzieje, że do tej pory przetrwało przekonanie o tym, że ta różnica wieku jest nadal czymś pożądanym?
Nie wiem, na ile jest ono silne w polskim społeczeństwie, wydaje się, że dotyczy raczej mniejszości. W przypadku osób wchodzących po raz pierwszy w związek małżeński ta różnica wynosi statystycznie około dwóch, trzech lat – to niewiele. Myślę, że dzisiaj mamy do czynienia z zanikającą normą dotyczącą różnicy wieku. W krajach, w których równość płci jest większa, kwestia wieku też jest ważna, ale przejawia się nie w tym, o ile starszy jest partner, tylko w tym, w jakim wieku zawiera się małżeństwo. W tej chwili w Europie Zachodniej ta średnia to 28, 30, nawet 33 lata.
Badania pokazują, że większość kobiet preferuje mężczyzn w podobnym wieku, podczas gdy mężczyźni mają tendencję do preferowania młodszych kobiet, jeśli chodzi o fantazje seksualne i krótkotrwałe związki, natomiast w przypadku stałych związków ta preferencja się zmniejszała.
Pomówmy zatem o tych stałych związkach. W 2019 roku Kantar zrealizował badanie, które pokazywało duże różnice między młodymi kobietami i mężczyznami. Wynikało z niego, że kobiety zdecydowanie częściej w ogóle są w stałych związkach. Jest dużo młodych samotnych mężczyzn, bo kobiety wybierają starszych partnerów.
Częściowo tak rzeczywiście jest. Tę tendencję można wyjaśnić na kilku poziomach. Jeśli spojrzymy na to w sensie relacji męsko-damskich, to nie ma tutaj równowagi, ponieważ zdecydowanie częściej to młodsze kobiety wiążą się ze starszymi mężczyznami, a nie młodsi mężczyźni ze starszymi kobietami. Po pierwsze wciąż istnieje przekonanie, choć mniej silne niż kiedyś, że starsi mężczyźni mogą być bardziej stabilni emocjonalnie, mają lepszą sytuację ekonomiczną, życiową. Szczególnie dzisiaj, kiedy wydłuża się okres usamodzielniania się młodych ludzi rozumiany jako wyprowadzenie się z domu, osiągnięcie stabilności ekonomicznej, posiadanie własnego mieszkania, oczywiście dla pewnej części młodych kobiet o wiele atrakcyjniejszą opcją będą mężczyźni starsi, którzy już są na tym etapie stabilizacji.
W grę wchodzi też psychiczna gotowość na posiadanie dzieci. Badania pokazują, że te kobiety, które chcą mieć dzieci, są wcześniej gotowe na podjęcie decyzji o ich posiadaniu, niż mężczyźni. Kobiety, którą chcą mieć dzieci, w sposób oczywisty będą szukały mężczyzn, którzy też są na to gotowi. A często są to mężczyźni, którzy są starsi i mają bardziej ustabilizowaną sytuację, co w przypadku decyzji o posiadaniu dziecka jest tym czynnikiem kluczowym.
A dlaczego młodzi mężczyźni nie szukają stabilnych ekonomicznie starszych partnerek?
Badania pokazują, że coraz częściej szukają – pytanie, co mają do zaoferowania. Kolejnym elementem tej układanki jest bowiem kwestia wykształcenia i miejsce zamieszkania. Nadmiar mężczyzn, o którym mówimy, to nadmiar w bardzo specyficznej grupie demograficznej. Są to często mężczyźni z małych miejscowości, wsi, z niskim wykształceniem, którzy mają mały kapitał kulturowy i są niezbyt mobilni. Kobiety charakteryzują się o wiele większą mobilnością społeczną. Wyjeżdżają z małych miasteczek, dążą do polepszenia sytuacji edukacyjnej.
Cały czas rośnie przewaga liczebna studiujących kobiet nad studiującymi mężczyznami.
W takim razie kobieta, która wyjeżdża z małego miasteczka, utrudnia sobie znalezienie partnera.
Wszystkie badania pokazują, że kobiety są bardziej mobilne społecznie. Aktywnie dążą do tego, żeby się wyrwać ze swojego środowiska, uzyskać lepsze wykształcenie, być w większym mieście, gdzie jest więcej możliwości. Na tym etapie to nawet nie jest decyzja, która wynika z myślenia o potencjalnym partnerze, tylko z tego, w jakich warunkach chce się żyć. Problem polega na tym, że mężczyźni, którzy zostają, zostają często w miejscach, w których młodych kobiet, albo w ogóle wolnych kobiet w zasadzie już nie ma, one wyemigrowały.
Czy te różnice w wykształceniu i mobilności występują z powodu kwestii kulturowych, czy to jest jakiś specyficzny błąd polskiej edukacji?
Nie jest to zjawisko specyficznie polskie. Pokazuje, że patriarchat jest bardzo szkodliwy również dla sporej części mężczyzn. To nie jest prosta zależność, że bycie mężczyzną daje ci automatycznie jakąś ogromną ilość przywilejów, z których każdy, kto urodził się z penisem, może korzystać do woli. To tak nie działa. W patriarchacie najwięcej zyskuje niewielka grupa najbardziej uprzywilejowanych mężczyzn, kosztem i kobiet, i innych mężczyzn.
W ramach konserwatywnego myślenia hierarchia pomiędzy kobietami a mężczyznami jest uznawana za naturalną i idealną. Ale jednocześnie w ten prosty podział wchodzą klinem kwestie klasowe, związane z miejscem zamieszkania, z kompetencjami, z zasobami kulturowymi. W dzisiejszym świecie one będą miały bardzo duże znaczenie później dla tego, gdzie, kto wyląduje na tej drabinie społecznej.
Niewątpliwie sytuacja, w której mamy do czynienia z ogromną różnicą w wykształceniu między chłopcami a dziewczynkami już na etapie umiejętności czytania, w szkole podstawowej, jest niepokojąca. Ona pokazuje, że
nasze szkolnictwo nie dostrzega problemu z chłopcami. Nie widzi tego, że zostają w tyle.
Jednocześnie ideologia patriarchatu zakłada, że oni i tak powinni mieć uprzywilejowaną pozycję w życiu, a różni prawicowi guru przekonują, że to feministki namieszały kobietom w głowach i dlatego dziewczyny nie są już takie miłe i uległe. I to połączenie jest toksyczne, rodzi roszczeniowość i wściekłość.
Nie wiem, czy pani oglądała program „Chłopaki do wzięcia”? To serial o mężczyznach, którzy są na marginesie społeczeństwa - z małych miejscowości, wsi, bez wykształcenia, często bezrobotni, bardzo ubodzy i jeszcze do tego często z problemem alkoholowym. Niesamowite dla mnie było to, jakie oni mają oczekiwania wobec kobiet, nie tylko dotyczące tego, że kobiety mają być atrakcyjne, młodsze, ale też...
Żeby potrafiły robić w domu, gotować, były gospodarne.
Dokładnie, tak. Patriarchat w relacjach jest pewnego rodzaju umową. Kobieta dostarcza swojej nieodpłatnej pracy reprodukcyjnej, dba o dom, jest piękna, ale mężczyzna w zamian ma zapewnić stabilność ekonomiczną, ma przynieść do tego domu pieniądze. I oni, mimo tego, że albo nie potrafią, albo nie mają warunków, żeby dostarczyć tego, czego w patriarchalnym układzie oczekuje się od mężczyzn, wciąż oczekują od kobiet, że one dostarczą to, co kobieta powinna wnosić do tego typu relacji.
Tutaj się pojawia ten toksyczny resentyment. Frustracja, że jak to, przecież jestem mężczyzną, a więc powinienem móc oczekiwać od kobiet tego, że będą mnie obsługiwały, gotowały, dbały o mnie i były piękne i seksowne. A one mi tego nie dostarczają. Kto jest winny temu? Emancypacja. One dostały dobre wykształcenie, dobre zarobki, różne wspaniałości tego świata, a ja zostałem na marginesie, bez kobiety i bez szansy na zmianę swojej sytuacji ekonomicznej.
Odpowiedzialny za ten stan rzeczy jest tak naprawdę neoliberalny rynek, który skutecznie hamuje społeczną mobilność i skazuje ludzi na głodowe płace. Ale prawica potrafi opowiedzieć tę sytuację jako historię, w której tymi złymi są emancypantki i współczesne feministki, które rzekomo pozbawiły mężczyzn ich męskości, a kobiety kobiecości.
Czy da się przeciwdziałać temu zjawisku? Na poziomie polityk państwa?
Oczywiście, że na poziomie państwa, ponieważ to państwo decyduje w dużej mierze o kwestiach opiekuńczych. W Szwecji dużą zmianą były polityki państwa dotyczące sposobu obliczania urlopów rodzicielskich, czyli równość rodzicielska, zapewnienie niezbywalnego prawa do urlopu rodzicielskiego zarówno kobietom, jak i mężczyznom. W latach 70., 80., były też bardzo duże kampanie, które pokazywały, że zajmowanie się dziećmi jest męską sprawą, że mężczyźni nie tracą męskości przez prace domowe i partnerstwo w relacjach, tylko zyskują dobre relacje emocjonalne.
Badania rzeczywiście pokazują, że
mężczyźni, którzy są zaangażowani głęboko w relacje ze swoimi dziećmi, mają lepsze życie.
Są bardziej stabilni emocjonalnie, dłużej żyją, są bardziej zadowoleni z życia. Przy czym przy tego typu badaniach pojawia się pytanie, czy to jest tak, że oni byli stabilni emocjonalnie na początku i dzięki temu byli w stanie wejść w relacje z dziećmi, czy też to jest tak, że relacje z dziećmi pozwalają im dojrzewać. Zakładamy, że pewnie jedno i drugie.
Niewątpliwie jest tak, że życie, w którym dbamy o relacje z innymi osobami, z rodziną, z partnerami, otoczeniem, z przyjaciółmi, przekłada się na nasz dobrostan fizyczny i psychiczny. Sytuacja, w której męskość jest definiowana jako samowystarczalność, alienacja od swoich emocji, powoduje ogromny problem. Duża część mężczyzn niestety nie rozumie, że drogą dla nich jest wejście w relacje.
Więcej równości, a nie walka z kobietami.
To co w takim razie można zrobić z faktem, że mamy w społeczeństwie niemałą grupę samotnych, sfrustrowanych mężczyzn? Jak zadziałać tu i teraz?
Muszę wypowiedzieć to straszne słowo: edukacja. Zmiany postaw społecznych odbywają się poprzez edukację. Jak ona w Polsce wygląda, wszyscy wiemy. Mam poczucie, że częściowo rolę edukacyjną wzięła na siebie kultura popularna, która w większym stopniu niż kiedyś zajmuje się różnymi odcieniami męskości, emocjami mężczyzn. Pokazuje ich jako ludzi, którzy mają swoje przeżycia wewnętrzne, potrzebują relacji, wchodzą na wartościową drogę samopoznania.
Takim przykładem jest serial „Ted Lasso”, który odniósł ogromny sukces, podobał się i w USA, i w Polsce. To historia mężczyzny w średnim wieku, który jest trenerem futbolu amerykańskiego i trafia do Wielkiej Brytanii, już jako trener futbolu europejskiego. I nie ma tam niczego, co byśmy stereotypowo kojarzyli z takim środowiskiem, czyli klimatu męskiej szatni. To jest historia o mężczyźnie, który przeżywa kryzys, odkrywa swoją wrażliwość. Jego relacja z partnerem treningowym jest przeciekawa.
W tym serialu pokazano cały wachlarz sposobów przeżywania swojej męskości. Jak być mężczyzną, który jest i twardy, i wrażliwy, zagubiony, ale potrafi się ogarnąć, odpowiedzialny, a czasami mu nie wychodzi.
Jak być wielowymiarowym, pełnym człowiekiem.
Częściowo więc ta edukacja odbywa się na poziomie kultury popularnej, ale to jest zdecydowanie za mało. Do tego dochodzą jeszcze inne kwestie, o których musimy wspomnieć. Zakładamy, że wszystkie kobiety dążą do związków partnerskich, co moim zdaniem niekoniecznie odpowiada rzeczywistości.
Oczywiście. Są kobiety, które chcą układu patriarchalnego i mają bardzo tradycyjne wymagania wobec mężczyzn.
Tak. I mamy ich reprezentację w polityce. To nie jest tak, że kobiety o poglądach konserwatywnych są jakimś wypadkiem przy pracy. Dla części kobiet ten układ patriarchalny jest dobry albo one uznają go za najbardziej opłacalny dla nich samych, nawet jeśli w praktyce niekoniecznie go realizują w pełni.
I to też jest pole dla edukacji?
Nie, moim zdaniem to nie jest kwestia, tylko i wyłącznie edukacji. Założenie, że konserwatywne poglądy są z gruntu złe i należy kobiety reedukować, by były w stanie zrozumieć, co jest dla nich dobre, uważam za szkodliwe. Może być tak, że dla części z nich ten układ, w którym kobieta zajmuje się domem, rodziną, dziećmi, a mężczyzna zarabia pieniądze, jest dobry. One świadomie wybierają ten model, a nie inny. Dla mnie on byłby bardzo trudny do zaakceptowania. Ale jeżeli zakładam, że ludzie mają różne potrzeby, to muszę założyć, że moje potrzeby niekoniecznie są uniwersalnym wyznacznikiem tego, jak powinno wyglądać dobre życie.
Patriarchalny układ w rodzinie w sytuacji, w której mężczyzna naprawdę zapewnia żonie i dzieciom życie na przyzwoitym poziomie, może być dla części kobiet bardziej atrakcyjny, niż szarpanie się w niskopłatnej, nieciekawej pracy. Poza tym nawet w krajach uznawanych za najbardziej równościowe, partnerstwo w związkach jest wciąż w dużej mierze niedoskonałe. W Szwecji kobiety wciąż zarabiają nieco mniej niż mężczyźni. Wciąż mają na swoich barkach większą część pracy opiekuńczej. A do tego rodzą dzieci.
Czyli jesteśmy w sytuacji, w której część kobiet mówi: skoro i tak mamy być obarczone w większym stopniu pracą opiekuńczą i odpowiedzialnością, to możliwość funkcjonowania na rynku pracy, możliwość zarabiania pieniędzy nie jest warta tego dodatkowego wysiłku. Szczególnie w przypadku kobiet gorzej wykształconych, które mniej zarabiają, taka opcja jest atrakcyjna. To jest w dużej mierze kwestia strukturalna.
W sytuacji, w której większość prac dostępnych dla kobiet z małych miejscowości, z niskim wykształceniem, to prace mało płatne, mało prestiżowe, wykańczające, to jako feministka nie mam prawa mówić im, że praca zawodowa to wspaniała droga do spełnienia marzeń oraz niezależności. To się nakłada na badania, które pokazują, że Polska ma bardzo niski poziom aktywności zawodowej kobiet.
Część kobiet, które mają małe dzieci, po prostu wypada z rynku pracy, bo nie ma sensownego systemu opieki.
Czyli ta niska aktywność zawodowa nie wynika stąd, że mamy wyjątkowo patriarchalne społeczeństwo, tylko z tego, że mało się zarabia?
Jedno z drugim się wiąże, bo przecież ktoś podejmuje decyzje o tym, na co przeznaczymy wspólne pieniądze. Efektem jest słabe wywiązywanie się przez państwo z obowiązków dostarczania dobrej jakości usług społecznych. Mamy całe połacie Polski, około połowy gmin w kraju, w których nie ma ani przedszkola, ani żłobków. Takie dziecko trzeba przecież do przedszkola dowieźć. Tymczasem nie ma autobusu. Musisz mieć samochód, płacić za drogą benzynę, żeby zawieźć to dziecko do żłobka, czy przedszkola. Ekonomicznie i życiowo to przestaje mieć sens.
To wzmacnia tradycyjny model, w którym to mężczyzna zarabia na kobietę, a ona zostaje w domu z dziećmi.
Nie ma i nie będzie równości bez socjalnej polityki państwa.
Tak. Równość to nie jest kwestia wyłącznie naszych decyzji. Jest jeszcze więcej elementów tego obrazka. Mamy w istocie do czynienia z frustracją kilku różnych grup mężczyzn. Mamy mężczyzn zmarginalizowanych, którzy nie mogą liczyć na związki i na małżeństwo. Oni często pomimo tego, że już nie są tymi patriarchalnymi samcami alfa, oczekują jednak, że świat i kobiety będą się zachowywać tak, jakby byli. Ich frustracja jest realna, ale nakierowana w niewłaściwą stronę.
Sfrustrowani bywają też jednak i ci mężczyźni, którzy są modelowymi samcami alfa, czyli osiągnęli stabilność ekonomiczną, mają dobre wykształcenie, mieszkają w dużych miastach. Oni z kolei uważają, że są dyskryminowani, ponieważ muszą być jednocześnie szarmanccy, męscy, płacić za wszystko, a w innych sferach kobiety oczekują równości.
Mężczyźni, którzy próbują wchodzić w równościowe relacje z kobietami, zauważają, że pewne elementy tego patriarchalnego układu płci, czy oczekiwań pozostają. Trochę jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie wśród wyższej klasy średniej niby panuje moda na równość, ale jednocześnie ten pierścionek z diamentem musi być, mężczyzna musi go zapewnić.
Albo zjawiska związane z tak zwanym życzliwym seksizmem, jak na przykład płacenie całego rachunku na randce.
Na przykład. Tylko że wiele kobiet wciąż tego właśnie oczekuje. A część mężczyzn z kolei szuka tylko pozornej równości, wybierając partnerki znacznie młodsze i mniej zasobne. Ostatnio miałam długą rozmowę z panem, który narzekał, że jest dyskryminowany przez kobiety. Okazało się, że ten mężczyzna po prostu nie umawia się z kobietami w jego wieku, tylko z dwudziestolatkami. Nie uświadamiał sobie, że jeśli mając 45 lat i nie będąc Adonisem, wchodzi w relacje z 22-letnimi modelkami, to zawiera tak naprawdę pewnego rodzaju układ, w którym każda z osób dokłada do koszyczka to, co ma do zaoferowania. Jak w takiej sytuacji wypracować równość stron, skoro na starcie te dwie osoby nie mają równej sytuacji życiowej?
To jest trochę inny wariant „tradycyjnego” układu małżeńskiego. Tam kobiety były zasobem potrzebnym do rodzenia dzieci, opieki, przedłużenia rodu. Tutaj nie chodzi już o rozrodczość, ale patriarchalny model pozostaje.
Kobieta jest w tej sytuacji zasobem kulturowym. Jej atrakcyjność jest oznaką prestiżu, sukcesu mężczyzny, który posiada pieniądze.
Ta transakcyjna część naszej kultury nie zniknęła, ona cały czas funkcjonuje. Możemy sobie mówić, że kobiety mogą robić, co chcą, wybierać mężczyzn, jakich chcą, wchodzić dobrowolnie w układy. Ale nie ma wątpliwości, że bywają to wciąż transakcje, w których młodość i urodę wymienia się za prestiż, pieniądze i pozycję.
Czyli to jest patriarchalne residuum?
Jeśli mamy do czynienia z sytuacją, w której strukturalnie kobiety nie mają władzy i pieniędzy, a jedyne, co mogą udostępnić na rynku, to młodość i atrakcyjność, możemy uznać to za patriarchalne residuum. Ale to zaczyna działać też w drugą stronę, w której bogate Szwedki jeżdżą na zagraniczne wycieczki i korzystają z młodości i atrakcyjności fizycznej mężczyzn w krajach słabiej rozwiniętych ekonomicznie. Tu widzimy jasno, że mniej istotna jest kwestia płci, ważniejsze jest pochodzenie i usytuowanie klasowe.
Atrakcyjność fizyczna, seksualna, młodość jest monetą tego wymiennego handlu, który istnieje, pomimo tego, że chcemy tę rzeczywistość ignorować.
Jakiś czas temu pytaliśmy w sondażu Ipsos o to, komu w Polsce żyje się trudniej. Kobietom czy mężczyznom. We wszystkich grupach demograficznych ok. 40 parę procent mężczyzn wskazywało, że kobietom, a tylko po 2,3 procent, że mężczyznom. Pozostałe procenty to wskazania, że wszystkim żyje się trudno. Okazało się, że tylko grupa młodych mężczyzn 18-29 lat odstawała w swoich odpowiedziach. Tam nagle wskazania, że to kobiety mają trudniej, spadły do trzydziestu kilku procent. Za to mężczyźni wskoczyli na 8, nawet 10 proc.
Uznaliśmy to za kolejne potwierdzenie, że wśród młodych mężczyzn rodzi się ogromna frustracja. To w tej grupie rośnie popularność manosfery, rozprzestrzeniają się różne teorie oparte na socjobiologii, w której opowiada się o jakimś ostrym antagonizmie płciowym. Kobiety urastają tam właściwie do roli wrogów mężczyzn. Czy młodzi mężczyźni zawsze mieli takie nastawienie, czy to jest jakaś nowość?
Frustracja mężczyzn jest dziś upolityczniana przez prawicę. Pokazują to np. badania amerykańskiej manosfery, która na początku była zasadniczo apolityczna, a około 2016 roku mocno skręciła w stronę Trumpa. Ale niewątpliwie mamy do czynienia z naprawdę dużą zmianą kulturową. Z punktu widzenia kobiet ona jest często niewystarczająca, ale z historycznego punktu widzenia, z perspektywy konserwatywnych przekonań o naturalnej hierarchii płci, ta zmiana jest ogromna.
Największym motorem tej zmiany, zarówno w przypadku relacji, jak i małżeństw, jest dzietność.
Na całym świecie rodzi się coraz mniej dzieci, w Polsce więcej osób umiera, niż się rodzi. Duża część osób w ogóle się nie decyduje na posiadanie dzieci, a około 25 proc. – w tej grupie są zarówno kobiety, jak i mężczyźni – nie może ich mieć ze względu na problemy z płodnością.
Wchodzimy w fazę, w której celem relacji nie jest już posiadanie dzieci. To moim zdaniem ogromnie zmienia całą sferę społecznych relacji.
Bo to właśnie posiadanie dzieci, fakt, że kobiety je rodzą, opiekują się nimi, wychowują, w dużej mierze podtrzymywał w sposób wręcz fizyczny nierówny charakter związków.
W patriarchalnym społeczeństwie mężczyzna był tym, który miał się rodziną opiekować, ale de facto mógł sobie wybrać, czy chce być w tej rodzinie, czy nie. Czy w ogóle chce taką rodzinę zakładać, czy może odejść od swojej rodziny i założyć sobie inną. Kobiety takiego wyboru często nie miały z powodów społecznych czy emocjonalnych. Dzisiaj mamy do czynienia z sytuacją, w której ludzie zaczynają tworzyć relacje, nie tylko heteroseksualne, na poziomie negocjowania swoich różnych oczekiwań.
Myślę, że dla dużej części młodych mężczyzn jest to potwornie frustrująca sytuacja. Tutaj nawet nie chodzi o to, że oni są z gruntu bardziej konserwatywni, niż kobiety, tylko o to, że jako społeczeństwo mamy wobec młodych mężczyzn bardzo niekompatybilne oczekiwania. Z jednej strony bardzo silne jest oczekiwanie, że będą twardzi, będą odnosili sukcesy, będą mieli kasę, będą wygrywać. Jednocześnie bardzo silna jest presja, szczególnie ze strony młodych kobiet, że będą partnerami, będą bardziej otwarci, będą mieli lepszy kontakt ze swoimi emocjami, będą bardziej dojrzałymi ludźmi. Tymczasem nikt ich do tej roli nie przygotowuje. Tak jak wspominałam – w większym stopniu robi to nawet kultura popularna, niż edukacja.
I edukacja seksualna w szkołach mogłaby w tym pomóc?
Tak, ale szczerze mówiąc nawet na wcześniejszym poziomie. Jak myślę o edukacji w Szwecji, to ona jest w dużej mierze nastawiona na to, żeby doświadczać różnych rzeczy. To może być walenie młotkiem w gwóźdź albo gotowanie obiadu już na poziomie przedszkola. I robią to dzieci obu płci, żeby nie wychować się w głębokim przekonaniu, że pewne czynności są naturalnie kobiece, a niektóre męskie. Dzieci zaczynają się różnicować ze względu na płeć nie w wieku 15, 16 lat, tylko 5-7 lat. To jest moment, kiedy zaczynają dostrzegać wyraźnie, że są chłopcy i dziewczynki i zaczynają wartościować kobiecość, albo męskość. Dlatego warto interweniować bardzo wcześnie.
W sensownej edukacji seksualnej nie chodzi tylko i wyłącznie o akceptowanie nieheteronormatywności, czy mówienie o aborcji. Tu chodzi o podważenie przekonania o tym, że świat jest podzielony na dwie różne połowy: na mężczyzn i kobiety i że kobiece jest opiekuńcze, miękkie, emocjonalne, a męskie twarde, hierarchiczne i ambicjonalne.
Tak wygląda edukacja w Szwecji?
Tak, w dużej mierze do tego dąży. Też nie jest idealnie, ponieważ Szwecja jest hubem europejskim, jeśli chodzi o manosferę, w której młodych mężczyzn się przekonuje, że feminizm w Szwecji zaszedł za daleko, że są dyskryminowani i trzeba z tym coś zrobić.
To dlaczego takie postawy kiełkują nawet w kraju, w którym tak dużą wagę przykłada się do równości płci?
Po części dlatego, że bardzo trudno jest w tej chwili osiągnąć stabilność i sukces na rynku pracy. Bardzo trudno jest też odnaleźć się w sferze relacji seksualnych, w której wciąż się oczekuje od nich, że będą decyzyjni, dominujący, a jednocześnie, że będą rozumieli, czym jest zgoda i będą zdolni do głębokiego wejścia w swoje emocje. To jest proces. To nie jest tak, że w Szwecji ten proces się zakończył, że tam jest już wspaniale, a my jesteśmy daleko za nimi i musimy jak najszybciej nadganiać. Każdy kraj ma swoją specyfikę kulturową.
Ciekawym elementem w Polsce jest to, że myśmy, w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, nie mieli nigdy modelu twardej, zwycięskiej męskości. Takiego kowboja albo wilka z Wall Street.
A żołnierz wyklęty?
Żołnierz wyklęty jest z definicji na marginesie. Co on właściwie robi? Biega po lasach, marznie, wszyscy chcą go zabić. Jest totalnie na marginesie życia społecznego i politycznego. Jedyne, na co może liczyć to, że kiedyś mu postawią pomnik. To są sami tragiczni bohaterowie, a nie zwycięzcy mężczyźni. To ich trzeba wspierać i podtrzymywać! Kulturowo i historycznie kobiety często musiały w Polsce przejmować odpowiedzialność ekonomiczną, czy życiową za rodzinę, a jednocześnie udawać, że są szyją, a nie głową, żeby zadbać o kruche, męskie ego.
Czyli nie dość, że żyjemy w patriarchacie, to jeszcze polski podkręcony patriarchat jest historyczną specyfiką, w której kobieta jest dodatkowo urobiona po pachy, bo jej mężczyzna to dysydent i „poświęca się dla ważniejszych spraw”?
Tak. W Polsce brakuje wzorca męskiej odpowiedzialności, natomiast mamy nadmiarowy wzorzec kobiecej odpowiedzialności. Można to potraktować też jako pewien zasób, że nie mamy aż tak ogromnych wymagań dotyczących mężczyzn, jak chociażby kultura amerykańska, w której wszyscy powinni być super bogatymi mężczyznami alfa. Wszyscy jesteśmy w momencie kryzysu, więc spróbujmy z tego kryzysu wyjść razem, poradzić sobie z nim jako wspólnota. A dla mężczyzn o wiele lepszą opcją jest sytuacja, w której spotkają się ze swoimi emocjami i zaoferują sobie i światu model życia, w którym jest więcej czasu na prawdziwe emocje i więcej szans na prawdziwą równość.
*Elżbieta Korolczuk - socjolożka, kulturoznawczyni, działaczka na rzecz praw kobiet. Pracuje na Uniwersytecie w Göteborgu oraz Uniwersytecie Södertörn w Szwecji, a także wykłada na Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim. W swoich badaniach analizuje, m.in. ruchy społeczne, nowe formy obywatelstwa oraz debaty dotyczące nowych technologii reprodukcyjnych (in vitro).
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Komentarze