0:000:00

0:00

Dr Jakub Sieczko jest warszawskim lekarzem anestezjologiem. Ma 37 lat. Kilka miesięcy temu stał się osobą publiczną. To on zorganizował i był twarzą głośnej akcji „Medycy na granicy”. Na jesieni 2021 r. przez ponad miesiąc wraz z kolegami z całego kraju stacjonował na Podlasiu i pomagał chorym uchodźcom próbującym dostać się do Polski. Przypomnijmy, że władze nie wpuściły ratowników na teren strefy przygranicznej.

Przeczytaj także:

Dr Sieczko na temat działalności „Medyków na granicy” udzielił około setki wywiadów. Dzięki temu wiele osób w Polsce usłyszało o tym, co naprawdę dzieje się na polsko-białoruskiej granicy. Byłem jednym z tych dziennikarzy, z którymi cierpliwie, regularnie rozmawiał.

W maju 2022 ukazała się jego książka „Pogo”. Nie ma w niej ani słowa o Podlasiu. Jest natomiast poruszająca relacja o tym, czym jest praca w pogotowiu ratunkowym w największym polskim mieście. Jak ta praca człowieka niszczy i zużywa. Jak trudno bronić się w niej przed zobojętnieniem i cynizmem. Jaką cenę płaci młody lekarz, przepojony chęcią ratowania ludzkiego życia, po kolejnych miesiącach całodobowych dyżurów. Jak wygląda podskórne życie miasta, o jakim większość z nas - mieszkańców stolicy - nie ma pojęcia.

Zachwyciłem się tą książką. Przeczytałem ją jednym tchem. Nie byłem jedyny w mojej ocenie. Wybitny reporter Mariusz Szczygieł napisał, że w „Pogo” nie ma ani jednego zbędnego słowa.

Książka rzeczywiście jest oszczędna, każde zdanie wydaje się potrzebne i przemyślane. Cały czas czytamy o ratowaniu życia, ale tak naprawdę o czymś znacznie więcej. O urodzie, ale głównie o mizerii, o smutku życia. O czymś, co dotyka każdego z nas, także tych młodych i zdrowych. A do tego ten język!

Dr Sieczko raczej nie porzuci medycyny i - jak mówi mi w poniższym wywiadzie - będzie dalej nas ratował z opresji niż pisał kolejne książki. Przekonałem się jednak, że ma prawdziwy dar do obu tych działalności. I po lekturze „Pogo” wiem, że chciałbym jeszcze kiedyś go poczytać.

Sławomir Zagórski, OKO.press: Masz dyplom lekarza w kieszeni, jesteś już po stażu. Skończyłeś 28 lat. I zaczynasz pracę w Pogotowiu Ratunkowym. Dlaczego pogotowie?

Dr Jakub Sieczko: Bo to mi się wydawał najpiękniejszy pomysł na pracę, jaki można sobie w ogóle wyobrazić.

Zacznę od tego, że jako 16-latek poszedłem na kurs pierwszej pomocy. Czasami w życiu trafiamy na coś, co nas pochłania absolutnie i to nie jest do końca racjonalne. Tak wydarzyło się w moim przypadku i dlatego wydawało mi się zupełnie naturalne, że w pewnym momencie muszę pracować w karetce.

Tuż po tym, jak spełniłem wymogi formalne - bo wtedy trzeba było przepracować 2 lata na specjalizacji w szpitalu - złożyłem papiery do warszawskiego Pogotowia Ratunkowego i zacząłem tam pracę.

Moja pierwotna motywacja wynikała więc z czystej pasji. Ratownictwo medyczne było i nadal pozostaje moją życiową pasją, ja to bardzo lubię. Zawsze bardzo lubiłem, nawet na poziomie pierwszej pomocy. Byłem w różnych wolontariatach w organizacjach, które zajmowały się pierwszą pomocą, ratownictwem. Byłem przez wiele lat instruktorem pierwszej pomocy. Czysto z serca.

Do pogotowia poszedłem nie dla prestiżu, nie dla pieniędzy - bo wielkich pieniędzy się tam nie zarabiało - tylko dlatego, że ja po prostu bardzo lubiłem taką pracę.

Skondensowane dobro na sygnałach

Nie ostrzegali cię starsi koledzy?

Ostrzegali. Ale wydaje mi się - widzę to po sobie, ale też po moich znajomych, którzy zaczynali pracę w pogotowiu, kiedy ja już tam pracowałem - że jest pewna grupa pracowników ratownictwa, ratowników medycznych czy lekarzy, którzy się tym po prostu interesują. Których to środowisko i ta działalność tak bardzo pociąga.

Wiem, sam pchałem się do tych karetek. Karetki wożą obiektywne, skondensowane dobro na sygnałach” – napisałeś w „Pogo”. Z książki wynika jednak, że byłeś naiwny. Dalej uważasz, że karetka wiezie obiektywne dobro?

Dalej uważam, że ratowanie ludzkiego życia jako idea i uczynienie ratowania ludzkiego życia treścią swojej pracy, jest jedną z najpiękniejszych ścieżek zawodowych, jakie można sobie wybrać.

To nie jest tak, że wypaliła mi się pasja do ratowania ludzkiego życia, tylko że w toku tej pracy okazuje się, że koszty, które się ponosi, są wysokie. Trzeba bardzo uważnie siebie obserwować, żeby nie dojść do momentu, w którym praca zaczyna być autodestrukcyjna.

Chcę powiedzieć o czymś, co wydaje mi się ważne dla mojej historii - nadal pracuję w ratownictwie medycznym, tylko w innym miejscu. A konkretnie w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym, które ma zupełnie inną specyfikę pracy niż karetka.

Ale lotnicze pogotowie pod pewnymi względami jest chyba jeszcze bardziej obciążające? Lecisz do najgorszych wypadków, musisz tam dotrzeć szybciej niż karetka.

To prawda, pracując w lotniczym pogotowiu stykamy się z bardzo poważnymi dramatami. Ale głównym problemem, jeśli chodzi o pracę w ratownictwie, nie jest to, że spotyka się ciężko chorych ludzi, czy styka się z sytuacjami, które wymagają bardzo intensywnej opieki i profesjonalnych działań na wysokim poziomie.

Taka była idea tej książki, żeby pokazać, że problemy, które mają pracownicy ratownictwa medycznego nie są związane do końca z tym, że oni mają do czynienia z sytuacjami krańcowymi. Do tego przygotowują studia medyczne, ratownicze. Do tego są szkoleni ratownicy medyczni.

Natomiast praca w ratownictwie medycznym - mam na myśli pracę w karetce - wiąże się z bardzo wieloma innymi obciążeniami, których obecnie, jako lekarz LPR nie mam.

Uważam, że LPR jest zupełnie unikatową jednostką na tle polskiego świata medycznego. Jest niebywałym sukcesem polskiej medycyny, jednym z niewielu. I o tym trzeba głośno mówić. Prawdopodobnie jest to najlepiej zorganizowany system lotniczego ratownictwa na tle Europy, a być może i świata.

LPR nie ma ogromnej większości problemów, które są w karetkach.

Nie chodzisz po melinach, piwnicach, nie masz cały czas do czynienia z pijakami. „Trudno nas czymś zaskoczyć” – piszesz w książce. „Najbardziej dziwimy się, gdy prześpimy ciągiem 6 godzin albo trafi się 10 trzeźwych chorych z rzędu”.

Tak, tak. LPR ma dwie zalety, których nie mają zespoły naziemne. Po pierwsze tu wszystko działa. Jest świetny zespół zawsze i ratownicy, z którymi pracuję, są doskonale przygotowani, bardzo zmotywowani i są fajnymi, koleżeńskimi, zaangażowanymi emocjonalnie i ideowo osobami. To fantastyczne pracować z takimi ludźmi.

Po drugie LPR jest tu opieka psychologiczna. Osobiście nigdy z niej nie skorzystałem, natomiast to nie jest taka opieka, że siedzi pani w biurze i można do niej zadzwonić, tylko jest bezpośredni kontakt z psychologami, którzy przyjeżdżają na dyżury. Odbywają się szkolenia. W ogóle temat miękkich rzeczy, emocji związanych z ratownictwem medycznym, jest w LPR obecny. W pogotowiu „na kółkach” tego w ogóle nie ma.

„Jeździmy po Warszawie karetką i dostajemy tym umieraniem między oczy kilka razy w tygodniu”. Poszedłeś do pracy w wielkim mieście, na dodatek w biednej dzielnicy, jaką jest Grochów. Czy gdyby to był np. bogatszy Żoliborz, miałbyś spokojniejsze, łatwiejsze dyżury?

Nie wydaje mi się. Oczywiście gros mojej pracy w pogotowiu to Grochów, ale zdarzało mi się dyżurować w innych miejscach w Warszawie. Pracowałem w Ursusie, w Międzylesiu, Wawrze. Na Żoliborzu też miałem kilka dyżurów i wszędzie jest tak samo.

A gdybyś pracował w Paryżu czy Berlinie?

Bardzo nie chciałem, żeby to była książka o nędzy polskiej ochrony zdrowia.

Nie trzęsą mi się ręce

I nie jest. Tylko w jednym miejscu pada, że „zostaliście skutecznie zaszczepieni przez system na judymizm”.

(Śmiech). Po pierwsze nie jest tak, że polskie ratownictwo medyczne jest sprzętowo skrajnie niedoposażone. To nie jest tak, że my w tych karetkach mamy wyposażenie, czy samochody na poziomie krajów biednego południa. Nie wiem, jak jest w Paryżu czy Berlinie, natomiast z dość dużą uwagą i pewną zazdrością obserwuję system brytyjski. I wiem, że zwraca się w nim sporą uwagę np. na opiekę psychologiczną nad pracownikami, na to, żeby oni mieli przestrzeń na odpoczynek.

Jeżeli chodzi o pensje, w ogóle o pieniądze, to temat, którego nie można pominąć. Nie mówię tu o lekarzach, bardziej o ratownikach medycznych. To ważne ile człowiek zarabia, bo jak zarabia mało, musi pracować dużo.

Pamiętam, że młodzi ratownicy medyczni, jak przychodzili do pracy w pogotowiu ratunkowym, to pierwszą pensję mieli na poziomie 18 zł za godzinę.

A system jest taki, że oni są jednoosobowymi firmami, nie pracują na etacie. To może banalne, ale to pociąga za sobą bardzo dużo rzeczy. Bo jak się zarabia 18, czy 20 złotych na godzinę, to musi się pracować 300 godzin w miesiącu, żeby po prostu żyć w Warszawie. Łatwo to sobie policzyć.

W Polsce mamy bardzo słaby system, brakuje pieniędzy, personelu, nie dbamy o profilaktykę. Wyobrażam sobie, że kraju, w którym nie skąpi się pieniędzy na ochronę zdrowia, praca pogotowia może być trochę łatwiejsza.

Pracownicy ratownictwa medycznego czują się bardzo sfrustrowani, że byli szkoleni do tego, żeby reanimować dzieci, wyciągać potrąconych przez tramwaje czy spod składu pociągu, żeby ratować ludzi w bardzo ciężkich stanach, a tymczasem łatają dziury systemu. Przede wszystkim POZ, bo 50, a może nawet 70 proc. przypadków, powinien załatwić lekarz rodzinny. A być może do tych 50., 70 proc. przypadków w ogóle by nie doszło, gdyby system profilaktyki był w naszym kraju na lepszym poziomie.

Pogotowie ratunkowe jest ostatnią deską ratunku. Jak ktoś, kto się odbił od systemu - a to jest permanentne doświadczenie, bo system go np. informuje, że ma termin za 8 miesięcy – i nie wie co zrobić…

…to jedzie na SOR albo wzywa pogotowie.

No a pogotowie jest taką instytucją, która musi przyjechać, bo z wywiadu zebranego przez dyspozytora wynika, że tam się może coś potencjalnie niepokojącego dziać.

Pytałeś, do jakiego stopnia moja obecna praca w lotnicznym pogotowiu jest dla mnie frustrująca i trudna, z racji tego że spotykam ludzi w ciężkich stanach. Ostatnio miałem trzy takie dyżury w LPR. Najpierw miałem pacjenta potrąconego przez pociąg, potem motocyklistę, który się rozbił o drzewo i był w ciężkim stanie, a potem kilkunastoletniego chłopca, który włożył rękę do jakiejś maszyny rolniczej i prawie ucięło mu palce.

Ale - powtarzam - to nie jest to mój największy problem, że się stykam z takimi obiektywnymi tragediami.

Wybierając tę pracę byłem psychologicznie przygotowany, że będę spotykał się z ludźmi w poważnych stanach. I - jakkolwiek buńczucznie to nie zabrzmi - pracuję w zawodzie od prawie 12 lat, i to mnie nie przeraża. Nie trzęsą mi się ręce. Nie rozkładam ich bezradnie. Raczej nie zdarza się, że nie wiem, co robić, choć są oczywiście trudne sytuacje.

To po prostu kwestia tysięcy przepracowanych w ratownictwie godzin i setek stanów zagrożenia życia, które się widziało.

Najbardziej frustrujące i trudne w ratownictwie jest to, że robi się nie te rzeczy, które się powinno robić. W krajach, w których system ochrony zdrowia lepiej funkcjonuje, pracownikom ratownictwa medycznego z pewnością jest łatwiej. Robią rzeczy, do których są przygotowani, a nie zbierają wszystkie spady z tego systemu.

12 proc. udanych reanimacji

Piszesz na początku książki, że liczył się dla Ciebie w pracy nie tyle wyrzut adrenaliny, co pewna "nuta odurzenia". „Chodzi o to, żeby nie być bezradnym. O coś się bić. Ryzykować. Wygrywać. Przegrywać. Żyć”. Nażyłeś się w tym pogotowiu?

Czy się nażyłem? Odszedłem z pogotowia dlatego, że przestało mi się to kalkulować.

Trzeci rozdział w książce jest o tym - celowo umieściłem go na początku - jak odurzającym i nieprawdopodobnie satysfakcjonującym doświadczeniem jest ratowanie czyjegoś życia, takie w stanie czystym. To prawdziwa historia o 21-letniej dziewczynie, która miała zatrzymanie krążenia i której reanimacja się powiodła, choć wyglądało to bardzo nieciekawie.

Często wracam do tej historii i przypominam sobie, że ta kobieta ma się dobrze, ja to wiem. To niebywale satysfakcjonujące doświadczenie.

Jeżeli ja w wieku 16 lat poszedłem na kurs pierwszej pomocy, bo mnie pociągało ratowanie ludzkiego życia, to ten moment, kiedy ja reanimowałem 21-latkę i ona potem wyszła na własnych nogach ze szpitala, to jest szczyt tej ścieżki. To jest to, po co to wszystko było.

I dlatego praca w LPR jest fajna, bo jest dużo tych szczytów, a wszystkich gorszych rzeczy jest znacznie mniej.

W tym sensie mam kilka wspomnień z pogotowia na Grochowie, absolutnie euforycznych doświadczeń tego, że własnymi rękami utrzymałem kogoś przy życiu. Naturalnie razem z kolegami, bo zespół jest ważny, sam bym niczego nie zrobił. Tylko - po pierwsze - to zdarza się znacznie rzadziej niż mi się wydawało.

A po drugie, żeby pojechać do takiej dziewczyny i ją zreanimować, trzeba wcześniej przejeść przez sto frustrujących sytuacji. Obserwowałem i obserwuję moich kolegów, którzy pracowali w ratownictwie i najbardziej frustrowały ich te bzdury, ci pijacy, których oni nie powinni zbierać z ulicy, te samotne starsze panie, które czasem są urocze, ale człowiek, który potrafi zreanimować 21-latkę nie musi jeździć karetką, by kogoś pocieszyć i potrzymać za rękę. Może ktoś inny powinien to załatwiać.

Nikt mi nie zabierze satysfakcji z uratowania czyjegoś życia. Cokolwiek się w moim życiu nie wydarzy, to ci ludzie ileś lat dostali, dzięki temu, co myśmy zrobili. Natomiast na takiej pasji czy takiej satysfakcji nie można jechać do końca życia. Nadchodzi moment, w którym trzeba ważyć, że te chwile euforii zdarzają się zbyt rzadko, a koszt, jaki się za to płaci, jest zbyt wysoki.

Poza tym frustracja się kumuluje. Moja książka opowiada też trochę o procesie wypalania zawodowego. Ta narastająca frustracja powoduje, że jest się gorszym lekarzem czy ratownikiem medycznym.

Jesteś trochę niekonsekwentny. Bo piszesz o tej "nucie odurzenia" w ekstremalnych sytuacjach, ale za chwilę też o nudzie. „Spodziewasz się zatrzymanie krążenia, trafiasz na zatrzymanie moczu”...

…bo tak jest…

…a ja, patrzący z boku laik, myślę sobie: „Całe szczęście, że tylko zatrzymanie moczu”. Bo nie musisz kolejnej osoby reanimować. A ze statystyk wynika, że udanych reanimacji jest zaledwie 12 procent.

Zdaję sobie sprawę, że czasem być może przeczę sobie w tej książce. Bo moje doświadczenie pracy w pogotowiu nie jest spójne, ale które nasze doświadczenia w życiu są spójne? Kto może powiedzieć, że jego praca zawodowa jest tylko dobra albo że jego związek ma wyłącznie wzloty? Są momenty w pogotowiu odurzające, a są też absolutnie dołujące.

W kwestii tych 12 procent. Chciałem w książce zderzyć potoczne wyobrażenie o wszechmocy medycyny z rzeczywistością. Wydaje mi się, że jest takie wyobrażenie, jest ono w popkulturze, że „ci ludzie to zawsze pomogą”. I „nie ma takiej sytuacji, z której oni by nas nie wyciągnęli”.

Tymczasem moje doświadczenie pracy w ratownictwie medycznym - wydaje mi się, że jest to także doświadczenie kolegów czy koleżanek z krajów zachodnich - to jest bardzo często doświadczenie bezradności. Te 12 proc. udanych reanimacji to fakt. Jak ktoś ma zatrzymanie krążenia, najczęściej resuscytacja się nie uda.

Ta praca uczy pokory wobec śmierci. Utwierdza nas w tym, że jesteśmy istotami śmiertelnymi. I choć jesteśmy na wysokim poziomie cywilizacyjnym, mamy wspaniałe telewizory z 500 kanałami, latamy w kosmos, to ludzie umierają i będą umierać. Nie ma takiej siły, która by zatrzymała ten proces.

I wydaje mi się, że to akurat nie jest frustrujące. Natomiast w ratownictwie medycznym trzeba się nauczyć towarzyszenia bliskim osób, które umierają. Rozmawiać z nimi, towarzyszyć w stracie.

Wytrzymałem w warszawskim pogotowiu sześć lat

Przejmujący jest moment, w którym piszesz, że nie bardzo wiadomo co powiedzieć na koniec osobie, która straciła właśnie kogoś bliskiego. Więc mówisz: „Do widzenia”.

No, bo co mądrego można powiedzieć matce, która straciła dziecko? Jakie słowa mogą ukoić tę sytuację, choćby o pół procenta poprawić jej samopoczucie? Nic się nie da zrobić z tak ogromnym cierpieniem. Można tylko tej sytuacji nie pogorszyć.

Uważam, że pracownik ratownictwa medycznego, lekarz powinien mieć 2 cechy. Po pierwsze kompetencja zawodowa. I to najważniejsze, ci ludzie muszą się znać na swojej robocie.

A druga rzecz to, że obowiązują podstawowe zasady kultury osobistej. Wszystko inne jest wartością dodaną. Ja sam bardzo często czułem, że nie mam nic do dodatnia, nic do zaoferowania tym osobom, poza tym, żeby kompetentnie stwierdzić zgon kogoś bliskiego, a potem kulturalnie i spokojnie przekazać informację. To wszystko, co mogę zrobić. Nawet nie próbuję zrozumieć bólu, z jakim ta osoba się mierzy. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak ja bym się czuł w takiej sytuacji. Tego praca w ratownictwie uczy. Ciągle stawia cię na miejscu kogoś, kto przeżywa stratę.

Piszesz w „Pogo”, że nie da się w tym fachu pracować z oddaniem, nie ponosząc żadnych kosztów psychicznych. Jaką cenę ty zapłaciłeś?

Wytrzymałem w warszawskim pogotowiu sześć lat, ale są tacy, którzy pracują w ratownictwie 25, czy 30 lat. Ja mogłem odejść, bo miałem dokąd, tymczasem ratownicy medyczni często nie mają takiej możliwości.

Jaką cenę zapłaciłem? Uważam, że stosunkowo niedużą, bo rozpoznałem wcześnie, że zaczynam się osuwać w niebezpieczne rejony. Zacząłem bardzo źle sypiać. To ciekawe, bo teraz pracuję na oddziale intensywnej terapii i w LPR, i dobrze sypiam w nocy. W tym czasie, kiedy pracowałem tylko w pogotowiu, nie umiałem zasnąć bez tabletki. Miałem koszmary o wojnie, męczyły mnie powracające obrazy ludzi, którzy mają urazy. Na szczęście nie było tak każdej nocy, ale czułem, że jest tego za dużo.

Piszesz, że łatwo wpadałeś w złość.

Rzeczywiście zacząłem być opryskliwy dla pacjentów. Szczęśliwie nie osunąłem się w alkohol, narkotyki.

Jest taki plastyczny opis whisky z coca-colą przy łóżku. Po drugiej szklaneczce robi się zdecydowanie lepiej.

To nie o mnie. W książce są narkotyki, hazard, różne rzeczy, to prawda, ale ja to znam tylko z opowieści i obserwacji. Na szczęście nie poszedłem w żadne substancje psychoaktywne. Nie wiem też czemu. Może ‘ta góra’ [po jej drugiej stronie jest uzależnienie] jest wysoka. Ale ceną, którą zapłaciłem za pracę w ratownictwie medycznym było to, że w pewnym momencie czułem się przesiąknięty śmiercią. Naoglądałem się jej tak dużo, czułem, że ona mi stale towarzyszy.

Praca w ratownictwie to ponadto praca w nocy, która wybija człowieka z naturalnego rytmu życia. Miałem co cztery dni 24-godzinny dyżur. A warszawski Grochów to jedna z dzielnic, gdzie karetki nie stygną. Po północy były zwykle dwa, trzy wyjazdy.

Wracam z dyżuru do domu, kładę się spać. Wstaję o 14. Potem do 2. w nocy nie wiem co ze sobą zrobić, śpię źle. Trzeci dzień jest trochę lepszy i znów dyżur. Dzisiaj pracuję dużo mniej niż w czasie rezydentury, niż kiedy pracowałem w pogotowiu i dużo mniej pracuję w nocy. I to jest zupełnie inne życie. Spanie we własnym łóżku. Nie bycie budzonym telefonami, że jedziemy do pana, który chce zabić żonę - to jest inne życie.

Ten 24-godzinny dyżur był twoim wyborem? Nie dało się mniej?

Pewne pole manewru być może miałem, ale ja się też musiałem tego nauczyć. Dzisiaj w LPR mam dyżury od 7. do 20. A w szpitalu pracuję w ciągu dnia, czasem do wieczora i mam tylko trzy noce w miesiącu. I to jest OK.

Stolarz robi w drewnie, a ja w nieszczęściu

Praca w pogotowiu to również szkoła życia. Napisałeś: „Miasto zagęściło mi się do nieszczęść. Przechadzam się po Warszawie i wszystko mi kłamie”. Ten zły obraz miasta w Tobie został?

Warszawa bywa bardzo miłym, europejskim miastem.

Przyjemnie jest iść na spacer na Nowy Świat, usiąść na bulwarach nad Wisłą, napić się piwa, czy pójść do którejś z knajp. Ale mam w tyle głowy, że to nie jest wszystko. Że jest Warszawa, która cierpi. Która jest smutna. Która jest samotna. Ale jest też pytanie „Co ja mogę z tym zrobić?”

Co mogę zrobić z tym, że w Warszawie są dziesiątki tysięcy samotnych, nieszczęśliwych ludzi w domach? Mam nie jechać na to piwo?

Ostatnie dwa akapity w książce są o tym, że zacząłem doceniać małe szczęścia.

I przestałeś się przejmować małymi nieszczęściami.

Nie zawsze mi to w stu procentach wychodzi. Ale jak wydarza się jakiś drobny problem, to sobie myślę, że i tak wszyscy umrzemy.

To, że w Warszawie jest tyle cierpienia, tyle smutku, tylu wykluczonych ludzi, nie może sprawiać, że zostanę eremitą, mnichem, będę się umartwiać i zapomnę o wszelkich radościach życia.

Wręcz przeciwnie, zacząłem – jak już ci powiedziałem - bardziej doceniać drobne przyjemności. Mając świadomość ile jest zła, smutku, mogę się też życiem po prostu cieszyć. Bardzo doceniam i cieszę się na spotkania towarzyskie, fajną książkę, spacer, drinka. Dbam o to, żeby obraz z pogotowia nie zabierał mi radości życia. Bo pogotowie daje obraz przekroju ludzkiej egzystencji, która bywa bardzo smutna, ale bywa też piękna.

Piszesz, że praca ratowników jest ciężka i należy się wam za nią nagroda. A jednocześnie, gdy uratowana pacjentka przychodzi do was z kwiatami, czujecie się skrępowani. Co miałeś na myśli pisząc o nagrodzie? Wdzięczność pacjentów? Większe pieniądze?

Ja nie potrzebuję nagrody za to, że uratowałem komuś życie. Bo samo uratowanie życia jest nagrodą. To wystarczy. Nagroda należy się za trudy, za wszystko to, co złe. Rozumiem, że dążysz do rozdziału książki, w którym opowiadam jak się bawimy?

Nie. Myślałem raczej, że spotyka was dużo niewdzięczności. Ludzie mają do was pretensje, wyzywają.

To nie jest moje doświadczenie. Niezależnie czy ktoś jest z nizin, czy wyżyn społecznych, to jak się potraktuje pacjenta kompetentnie i z szacunkiem, to poza skrajnymi przypadkami, dostaje się wdzięczność i proste „Dziękuję”. Polacy nie są jakimś demonicznym narodem, czyhającym na pracowników ochrony zdrowia, żeby ich zniszczyć. Czytałem ostatnio, że ratownicy medyczni jeżeli chodzi o poziom zaufania społecznego są bardzo wysoko.

Znaleźli się na 2. miejscu, zaraz za strażakami.

My spotykamy ludzi w bardzo specyficznej sytuacji życiowej. Są przerażeni tym, co spotyka ich albo kogoś bliskiego i bardzo potrzebują kogoś, kto ich spokojnie, ciepło potraktuje. Jeżeli to dostają, w ogromnej większości wypadków, są wdzięczni. Nie jakoś wylewnie, ale przecież nie o to chodzi.

Jeśli musieliśmy coś odreagować, to nie to, że byliśmy permanentnie traktowani per noga przez pacjentów. Raczej odreagowywaliśmy nasze frustracje, różne rozwiązania, które zmuszają nas do uczestnictwa w sytuacjach, w których nie powinniśmy być. W ratownictwie medycznym bywają też momenty groźne i niebezpieczne. Pamiętam, że parę razy prawie nas pobito.

W tej chwili pracujesz w dobrym miejscu, jesteś zadowolony, robisz to, co lubisz. Ale też pod koniec książki ze smutkiem przyznajesz, że „Stolarz robi w drewnie, developer w nieruchomościach, poseł w moralnych kompromisach, a ja robię w nieszczęściu i zbyt częstej bezradności”.

Po pierwsze nieszczęście nie jest już refrenem mojego życia i nie obserwuję go co drugi dzień.

Jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, jest dużo lepiej jak się pracuje 180 godzin w miesiącu, a nie 400. Po prostu. Ważna jest liczba. Bo jak się pracuje dwa razy mniej, to się zobaczy dwa razy mniej nieszczęść i ma się dwa razy więcej czasu na to, żeby się zregenerować i zrobić co się lubi.

Ale oczywiście dalej zdarzają mi się sytuacje podczas pracy na oddziale intensywnej terapii czy w ratownictwie medycznym, które są dla mnie trudne emocjonalnie. Mając dyżur w szpitalu muszę porozmawiać z rodziną każdego pacjenta, który tam leży. I każdemu członkowi rodziny trzeba powiedzieć: „Nawet jeśli jest trochę lepiej, proszę pamiętać, że mamy do czynienia z osobą w stanie zagrożenia życia i pani bliski może umrzeć”.

I to wciąż nie jest łatwe i nie robię tego bezkosztowo. Mówiąc szczerze, nie przepadam za tymi rozmowami, ale to część mojej pracy. Zostałem lekarzem, taką ścieżkę życiową sobie obrałem i częścią jej jest to, że czasem jesteś na przeciwko kogoś, kto po pewnych słowach zaczyna płakać. I to nie jest fajne. Ja nie lubię mówić ludziom rzeczy, po których jest im gorzej. Ale nie mogę ich okłamywać, bo mają prawo do prawdy i do tego, żeby się przygotować, że ich bliski umrze.

Dużo gorszym pomysłem jest to, żeby ich okłamywać, żeby mówić: „Wszystko będzie dobrze”. To zdanie w medycynie jest zabronione. Chyba, że sytuacja jest oczywista, ale pracując na oddziale intensywnej terapii czy w pogotowiu, nie wolno tego zdania używać.

Nie skończyłem na "Janku Muzykancie"

Piszesz, że najtrudniejszym doświadczeniem dla Ciebie i kolegów w pogotowiu było ratowanie ciężko chorych dzieci. Dziś lepiej to znosisz?

Jest mi jeszcze trudniej, bo teraz sam mam dzieci. Niedawno wzywałem karetkę do mojego syna i to było naprawdę trudne doświadczenie, trochę nawet straciłem głowę. Znam się na ratownictwie medycznym i wiem, co robić z duszącymi się dziećmi. I jakkolwiek medycznie nie popełniłem żadnego błędu, to patrząc na moje dziecko, które miało problemy z oddychaniem, emocjonalnie byłem w bardzo trudnym położeniu.

Nie wierzę, że można się z tego wyleczyć. Być może potrafią to onkolodzy dziecięcy, którzy stykają się z tym na co dzień.

Jednym z moich najtrudniejszych doświadczeń zawodowych była reanimacja noworodka, którego matka po porodzie wrzuciła do kosza na bieliznę i on się po prostu dusił. Ta scena do mnie nie wraca. Nie myślę o niej codziennie, ale nawet teraz, jak opowiadam, przypominam sobie tamto wydarzenie.

Ta reanimacja się nie udała?

Udała, ale dziecko zmarło w szpitalu.

Powiedziałeś, że teraz lepiej śpisz. Że doceniasz drobne przyjemności. Ale jakoś trudno mi uwierzyć, że mając w pracy tak silne przeżycia, rzeczywiście żyjesz – jak to określasz - w sposób umiarkowany? Naprawdę żyjesz zdrowo? Lekarzom to na ogół słabo wychodzi.

(Śmiech) Ostatnio schudłem dwa kilo. Zacząłem się inaczej odżywiać i chodzę na spacery. Nie jest źle.

Jak spojrzę na ostatnie dwa lata mojego życia, kiedy najpierw była druga fala pandemii, potem przez pięć miesięcy uczyłem się do egzaminu specjalizacyjnego, potem była akcja na granicy i dużo się działo.

Akurat teraz mam spokojniejszy okres - chociaż ostatnio miałem w szpitalu dwoje dzieci - to nie mam poczucia, że moje życie idzie w niebezpiecznych kierunkach. Wysypiam się, spędzam czas z żoną, bawię się z dziećmi, czytam książki, oglądam mecze polskiej reprezentacji, słucham nowych płyt Pablopavo i jest OK. Nie jest może wzorcowo, ale…

Muszę cię pochwalić za sposób pisania. Masz świetne skojarzenia. Uprawiasz fantastyczne słowotwórstwo. Gdzie się tego nauczyłeś?

Mój licealny polonista powiedział mi w klasie maturalnej, że ostatnią książką, którą prawdopodobnie przeczytałem, był „Janko Muzykant”. A na maturze z polskiego postawił mi tróję.

Tak mnie wzmacniali w liceum, chociaż chodziłem do bardzo dobrego liceum w Kielcach. A w książce pojawiają się artyści, czy poeci, którzy są dla mnie ważni. Są nawiązania do Młynarskiego, na początku jest Miłosz. Jest Różewicz, Szymborska, jest Pablopavo, czyli Paweł Sołtys. A odnośnie mojego języka, co ja mogę na ten temat powiedzieć? Zawsze czytałem dużo książek.

Nie skończyłeś na „Janku Muzykancie”?

Nie skończyłem, pozdrawiam pana profesora.

„Pogo” pisałeś przez 5 lat, więc zdecydowanie niespiesznie. To miała być dla ciebie też jakaś autoterapia?

Nie. Na pewno nie chciałem się terapeutyzować kosztem czytelników. Założenie napisania książki było bardzo proste. Poczułem, że przyszła do mnie historia i trzeba ją opowiedzieć. Ja nie robiłem tego dla kogokolwiek. Po prostu nowe doświadczenie w moim życiu.

A zatem historię przelałeś na papier. Bo - jak piszesz – kolegom nie opowiada się, o tym, co zdarzyło się na dyżurze. Żonie chyba też nie opowiadałeś na bieżąco o różnych trudnych przypadkach z pracy?

Moja żona jest zupełnie nie związana z medycyną. Skończyła reżyserię filmową i pracuje w filmie.

Ta książka na pewno uporządkowała mi moje doświadczenie w ratownictwie medycznym. Pisząc ją poukładałem sobie różne przypadki.

Rzeczywiście pisałem ją niespiesznie, bo od niej nic nie zależało. Nie jestem ani dziennikarzem, ani pisarzem. Pisałem bez ambicji literackich w tym sensie, że nie muszę zaistnieć na polskim rynku czytelniczym. Zarobkuję w inny sposób, gdzie indziej lokuję swoje zawodowe ambicje.

Napisałem książkę, bo – jak ci powiedziałem - poczułem, że mam do opowiedzenia historię i byłem gotowy na to, że będzie zła i że się nie spodoba. Pisałem ją bez autocenzury, niczego nie ukrywałem. Są tam pewne rzeczy, które pewnie wstydziłbym się powiedzieć, ale je napisałem i poszło.

Wyobraziłem sobie najgorszy scenariusz, jaki mógł się wydarzyć, że książka zostanie gremialnie zjechana przez krytyków albo nikt się nią nie zainteresuje, a czytelnicy stwierdzą, że to straszna szmira i bzdura. I co wtedy? Dla mnie to będzie prosty komunikat, że nie powinienem pisać książek, bo nie mam do tego talentu i predyspozycji.

Wygląda, że będzie inaczej. Pierwsze głosy są bardzo przychylne. Może to nie pierwsza i ostatnia rzecz, jaką napisałeś?

Może nie, bo o tej książce zaczynają dobrze mówić i pisać ludzie, którzy są dla mnie ważni jako dla czytelnika. Mariusz Szczygieł, Joanna Gierak-Onoszko. I ja nie wiem jak się zachować w tej sytuacji. To jest super przyjemne, ale ja nie mam na to komentarza.

Odpisałeś Szczygłowi, że jest ci miło i dziękujesz. I chyba więcej nie musisz.

Tak, jest mi miło i dziękuję.

A czy napiszę jeszcze książkę? Nie wiem. Musi coś do mnie przyjść. Jak przyjdzie, to napiszę, a jak nie przyjdzie, to nie napiszę. Na pewno nie napiszę książki o pandemii i książki o granicy, bo czuję, że te historie są już opowiedziane. Mimo, że byłem w środku tych dwóch kryzysów, to uważam, że w przestrzeni publicznej już krąży prawda na ten temat. I wystarczy.

Jakiej rady udzieliłbyś młodym kolegom, którzy właśnie zaczynają pracę w pogotowiu?

Powiedziałbym, żeby uważnie siebie obserwowali i szukali momentu, w którym zaczną być zupełnie innymi osobami niż te osoby, które zaczynały pracę. Kiedy zaczną być cyniczni dla pacjentów i kolegów, przestanie im się chcieć, to żeby odeszli z pracy. Bo to ich zniszczy jako ludzi ale też zniszczy wszystkich wokół.

Bardzo bym nie chciał, żeby w polskim ratownictwie medycznym pracowali sami cyniczni ludzie.

Nie udawajmy jako pracownicy ratownictwa medycznego, że to, co tam się dzieje i to, na co patrzymy, to, co przeżywamy, nic z nami nie robi. Przyznajmy, że zdarzają się rzeczy trudne. Nie idźmy w cynizm, chamstwo, prostactwo i taką metodę radzenia sobie z tą sytuacją. Uważnie się obserwujmy, ale czerpmy też satysfakcję z tego, jeżeli komuś uda się pomóc.

Uratować komuś życie, to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jaka się może przydarzyć.

Jakub Sieczko, „Pogo”, Wydawnictwo Dowody na Istnienie, Warszawa 2022

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze