Czy na pewno prezydentowi USA chodzi tylko o wojnę z kartelami narkotykowymi? I dlaczego akurat teraz miałoby dojść do takiej interwencji?
Na początku września Donald Trump, nie czekając na zgodę Kongresu, zaczął bombardować łodzie transportujące kokainę do Stanów Zjednoczonych. Operacje te mają miejsce zaledwie ok. 90 mil morskich od wybrzeży Wenezueli, a jej prezydent Nicolas Maduro uznaje je za prowokacje i groźbę interwencji zbrojnej na lądzie. Obawy Maduro są o tyle słuszne, że rząd USA nie uznaje go za prawowitego prezydenta Wenezueli, a za jednego z narkobossów powiązanego z największymi kartelami w regionie.
Trump oficjalnie tłumaczy, że obecność amerykańskiego wojska na Morzu Karaibskim jest podyktowana koniecznością skończenia, raz na zawsze, z kartelami narkotykowymi, których główny produkt, kokaina, jest odpowiedzialna za 58 tys. śmierci z przedawkowania wśród obywateli Stanów Zjednoczonych.
”Nie będziemy czekać na oficjalną deklarację wojny. Po prostu zabijemy ludzi, którzy dostarczają narkotyków do naszego kraju. Będą najzwyczajniej w świecie, martwi”
– powiedział Trump w czasie konferencji prasowej w Białym Domu 23 października.
Trump wysłał na Morze Karaibskie m.in. najlepszy i największy lotniskowiec USS Gerald R Ford, który może pomieścić kilka tysięcy żołnierzy. Amerykańskie operacje wojskowe na Morzu Karaibskim, w wyniku których śmierć poniosło prawie 80 osób, wzbudziły sprzeciw obrońców praw człowieka. Jednak Trump przekonuje, że łodzie te stanowią bezpośrednie zagrożenie dla życia obywateli USA.
Pytanie, czy aby na pewno chodzi tylko o wojnę z kartelami narkotykowymi i dlaczego akurat teraz miałoby dojść do takiej interwencji?
Skonfrontujmy wypowiedzi Trumpa o handlu i przemycie narkotyków z Wenezueli z faktami i liczbami.
Przez Morze Karaibskie transportuje się 16 proc. kokainy, która trafia do USA drogą morską. Pozostałe 74 proc. dociera do Stanów przez Pacyfik.
Poza tym droga morska nie jest ani jedynym, ani głównym kanałem przemytu. Z Ameryki Łacińskiej kokaina trafia również drogą powietrzną. Samoloty startują z Peru i z Kolumbii, czyli głównych producentów kokainy na świecie, do Miami lub z przystankiem w Meksyku. Przemyt kokainy samolotami odbywa się również z terytorium Wenezueli, ale w mniejszym stopniu.
Przez Wenezuelę do Stanów trafia od 5 do 10 proc. światowej kokainy, z czego część drogą powietrzną. Aż 95 proc. kokainy, która jest przemycana drogą powietrzną, umieszczana jest w samolotach startujących z jednego małego lotniska w pobliżu Maracaibo (drugiego co do wielkości miasta w Wenezueli). Wystarczyłaby więc jedna bomba, może dwie, aby w ciągu kilku sekund zrównać z ziemią główny wenezuelski port lotniczy odpowiedzialny za przemyt kokainy.
Nie załatwiłoby to jednak problemu narkotykowego, nie uderzyłoby w prężne kolumbijskie i meksykańskie kartele.
Kolumbia odnotowuje bowiem rekordy w produkcji tego narkotyku. W 2023 roku wyprodukowano tam 2,6 tys. ton kokainy. To aż 56 proc. więcej niż w roku poprzednim. O takich ilościach nie śnił nawet słynny narkoboss Pablo Escobar. Sukces ten narcos zawdzięczają innowacyjnym technologiom plantacji koki. Obecnie produkowana koka jest dużo bardziej odporna na fumigacje, które były jedną z głównych strategii walki kolumbijskiego rządu z nielegalnymi plantacjami. Co więcej, w ostatnich latach kartele zatrudniają specjalistów, w tym chemików oraz inżynierów, którzy cały czas pracują nad udoskonaleniem produkcji. Jedną z najnowszych metod jest dodanie do kokainy substancji, która sprawia, że ta staje się niewykrywalna.
Na tle kolumbijskich czy meksykańskich karteli, Wenezuela wypada więc blado.
Jakby tego było mało, 18 października Trump napisał na TruthSocial, że zatopiona została łódź przewożącą fentanyl. Jednak jedynym państwem w regionie produkującym ten narkotyk jest Meksyk, a jego transport odbywa się drogą lądową, a nie łodziami na Morzu Karaibskim.
Wszystko to sugeruje, że narkotyki to tylko pretekst do uderzenia w Wenezuelę.
A więc jeżeli nie chodzi o kokainę, to o co? Pokaz sił? Pogrożenie palcem socjalistycznemu dyktatorowi? A może jego obalenie?
Cofnijmy się o do 1989 roku. Wówczas USA przeprowadziły ostatnią interwencję militarną w regionie, miała miejsce w Panamie. Wtedy za wroga stanu uznano ówczesnego prezydenta Panamy Manuela Noriegę, który, tak jak teraz Maduro, był bezpośrednio zamieszany w handel kokainą. Za spore pieniądze Noriega wyraził zgodę, aby Panama stała się jednym z głównych kanałów przemytniczych w regionie, skąd kolumbijska kokaina była transportowana na północ przez Meksyk aż do Stanów Zjednoczonych.
Problemem dla Amerykanów były coraz wyraźniejsze protesty Panamy wobec amerykańskiej kontroli nad Kanałem Panamskim. Bezpośrednim zapalnikiem konfliktu było zastrzelenie jednego z żołnierzy Marine przez siły zbrojne Panamy. Wówczas George Bush zadecydował o zbrojnej interwencji i obaleniu Noriegi.
Podobieństw między zbrojną interwencją w Panamie ponad 30 lat temu a tym, co aktualnie dzieje się w Wenezueli, jest sporo. Podobnie jak Noriega, Maduro, nie jest uważany przez rząd Stanów Zjednoczonych za legalną głowę państwa. Według Amerykanów Maduro jest powiązany z Clan de los Soles i Tren de Arauca, czyli jednymi z największych karteli narkotykowych na świecie.
Za informację, która pomogłaby go złapać, rząd USA wyznaczył nagrodę w wysokości 50 milionów dolarów. I tak jak w 1989 roku zdrowie i życie amerykanów stacjonujących przy Kanale Panamskim było zagrożone, tak również teraz Trump twierdzi, że łodzie z kokainą stanowią bezpośrednie zagrożenie życia dla obywateli USA.
Ostatnie wybory prezydenckie, w lipcu 2024 roku, wygrał jak zwykle Maduro. Oficjalnie z 52 proc. głosów. Ale niezależne ośrodki szacują, że głosowało na niego bliżej 30 proc. uprawionych. Po sfałszowanych wyborach kandydat z ramienia opozycji Edmundo González udał się na emigrację, a największa przeciwniczka reżimu, María Corina Machado, której uniemożliwiono startowanie w wyborach, i która miesiąc temu otrzymała Pokojową Nagrodę Nobla, została zmuszona do ukrywania się.
Wenezuelski rząd postawił armię w stan najwyższej gotowości. We wtorek 11 listopada minister obrony, prawa ręka Maduro, Vladimir Padrino López, ogłosił rozpoczęcie szerokiej mobilizacji wojskowej obejmującej siły lądowe, powietrzne i morskie. Padrino López powołał też oddziały milicji cywilnej, organizacji obywateli, którzy nadal wierzą w rewolucję boliwariańską rozpoczętą przez Hugo Cháveza, lub którzy należą do zwolenników partii Maduro.
Jeszcze we wrześniu Maduro zapewnił, że ponad osiem milionów osób zgłosiło się do obrony Wenezueli i zasugerował, że jest w stanie zmobilizować oddziały milicji cywilnej podobnej wielkości. Trudno brać te liczby na poważnie. Głosowały na niego niecałe cztery miliony Wenezuelczyków, a dziesięć milionów osób, czyli jedna trzecia wszystkich obywateli, jest na emigracji.
Według Międzynarodowego Instytutu Studiów Strategicznych (IISS) Wenezuela dysponuje obecnie 123 tysiącami żołnierzy służby czynnej, 220 tysiącami członków milicji oraz 8 tysiącami rezerwistów. Według byłego ambasadora USA w Caracas, Jamesa B. Story’ego, armię wenezuelską charakteryzuje wysoki procent dezercji.
Jeśli chodzi o uzbrojenie, Wenezuela posiada około 20 myśliwców Su-30, zakupionych w Rosji za rządów jeszcze przez Hugo Cháveza, a także kilka egzemplarzy amerykańskich F-16 pozyskanych w latach 80., kiedy to relacje ze Stanami Zjednoczonymi były napięte, ale znacznie lepsze niż obecnie.
W ostatnich latach wenezuelska armia wzbogaciła także swój sprzęt wojskowy o chińskie pojazdy VN-4, a jeżeli chodzi o technologię bezzałogową, Wenezuela ogłosiła się pierwszym, i na razie jedynym, producentem bojowych dronów w całej Ameryce Południowej. Modele zwane ANSU-100 i ANSU-200, zaprezentowane podczas defilady w 2022 roku, bazują na konstrukcjach irańskich.
Również dzięki Iranowi, wiernemu sojusznikowi wenezuelskiego reżimu, Maduro posiada łodzie szturmowe Peykaap-III, które są wyposażone w wyrzutnie pocisków przeciwokrętowych. Według rosyjskich źródeł miały tam też niedawno trafić systemy przeciwlotnicze Pantsir-S1 oraz Buk-M2E.
Na tle narastającego napięcia z Waszyngtonem prezydent Nicolás Maduro ogłosił pod koniec października rozmieszczenie 5 tysięcy rosyjskich pocisków przeciwlotniczych Igla-S w newralgicznych punktach obrony powietrznej kraju.
System Igla-S umożliwia zestrzeliwanie pocisków manewrujących, dronów, śmigłowców oraz samolotów lecących na niskim pułapie.
Oczywiste jest jednak, że żaden z systemów i sprzętów, które posiada Wenezuela, nie zrobi na armii amerykańskiej dużego wrażenia. Wenezuela dalej liczy na wsparcie sojuszników: Rosji, Chin, Iranu, Kuby.
Rzadko wspomina się o tym, że w szeregach armii wenezuelskiej znajdują się świetnie opłacani kubańscy wojskowi.
Potwierdzają to Wenezuelscy więźniowie polityczni i uczestnicy masowych protestów z 2017 i 2019 roku. Wenezuelskie ucho w sekundę jest w stanie rozpoznać kubański akcent. Według relacji manifestantów to często Kubańczycy stali w pierwszym rzędzie nacierających na nich sił wojskowych. W porównaniu z Wenezuelczykami Kubańczycy są dużo lepiej przeszkoleni i zmotywowani większymi sumami pieniędzy.
Jednak to nie myśliwców Su-30 ani systemu Igla-S powinien obawiać się ten, kto zdecyduje się zaatakować zbrojnie wenezuelski reżim.
Prawdziwym zagrożeniem jest kolumbijska partyzantka ELN, która jest wiernym sprzymierzeńcem Maduro.
Łączy ich wspólna ideologia oraz interesy. Choć o marksistowskich fundamentach lewicowej ELN i początkach boliwariańskiej rewolucji zainicjowanej przez Chaveza dziś mało kto pamięta. Silniejszym spoiwem jest biznes.
Dzięki temu, że ELN kontroluje w zasadzie cały region na granicy kolumbijsko-wenezuelskiej, kokaina, ropa, a także drobne produkty i żywność mogą być swobodnie przemieszczane w dowolną stronę, zazwyczaj w konfiguracji: ropa do Kolumbii, koka i żywność do Wenezueli. Kolumbijskie władze nie mają pełnej kontroli nad granicznym regionem Arauca.
W związku z tym, po ewentualnej zmianie ustroju w Wenezueli, nowe władze musiałyby stawić czoła nie tyle słabo uzbrojonym i nieprzeszkolonym oddziałom milicji boliwariańskiej, ile najgroźniejszej obecnie partyzantce na kontynencie. Członkowie ELN są świetnie wyszkoleni i zmotywowani. Żyją w trudnych warunkach, w lasach i puszczach, nieustannie walcząc. Dzięki przemytowi kokainy nie mają problemów z finansami.
Czy w przypadku ewentualnej interwencji chodzi o ropę?
Wenezuela teoretycznie posiada największe złoża ropy na świecie, jeżeli wziąć pod uwagę złoża w dolinie Orinoko.
Problem polega na tym, że ropa, którą dysponuje, jest bardzo ciężka i w związku z tym trudna i niezwykle droga w rafinacji. A pieniądze ze sprzedaży wenezuelskiej ropy częściej trafiają do kieszeni skorumpowanych dyrektorów PDVSA – wenezuelskiej narodowej spółki naftowej oraz do kieszeni polityków niż na inwestycje w nowe technologie wydobycia ropy.
Jeszcze za czasów Chaveza gospodarka Wenezueli rzeczywiście opierała się na ropie, a zyski z jej sprzedaży finansowały m.in. szereg programów społecznych.
W rządzie Cháveza również panowała korupcja, ale większa część ówczesnych zysków trafiała do obywateli. Brakowało jednak inwestycji z myślą o przyszłości. Obecnie Wenezueli nie stać na wydobywanie i na rafinacje własnej ropy. Najlepsi specjaliści, inżynierowie już dawno wyemigrowali do Arabii Saudyjskiej, a infrastruktura mocno się zestarzała. Nierzadkie są przypadki pożarów w działających na pół gwizdka rafineriach. Za te pożary, podobnie jak za przerwy w dostawie prądu, Maduro obwinia imperialistyczny zachód, a przede wszystkim Stany Zjednoczone.
Należy też pamiętać o sankcjach gospodarczych nałożonych na Wenezuelę przez Stany Zjednoczone. Jak często w wypadku podobnych sankcji okazują się one mało skuteczne: reżim Maduro znajduje dla siebie nieoficjalne źródła finansowania, a cierpi społeczeństwo.
Co ciekawe, podczas swojej kadencji na stanowisku prezydenta Joe Biden ponownie zezwolił amerykańskiej firmie energetycznej Chevron na współpracę z Wenezuelą. Ówczesny dyrektor PDVSA, Tareck El Aissam, sprzedawał wówczas nielegalnie ropę na czarnym rynku. Kiedy rozpoczął współpracę z Chevronem na przejrzystych i legalnych zasadach, Maduro zdał sobie sprawę, jakie sumy, należące do niego i do państwa, El Aissam chował do własnej kieszeni. Gdy sprawa wyszła na jaw, Tareck El Aissam zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach.
Historia ta dobrze obrazuje lojalność bliskich współpracowników Maduro. I potencjalne korzyści, jakie USA mogłoby mieć ze zmiany władzy w Wenezueli i ścisłych relacji z nowym rządem.
Jeśli Amerykanom udałoby się w Wenezueli zainstalować nowy rząd, mogliby zyskać dużo lepszy dostęp do wenezuelskich zapasów ropy. A dzisiejsza opozycja wenezuelska mogłaby w ramach wdzięczności i budowania nowych relacji pójść na taką współpracę.
Wenezuelczycy przez ostatnie lata przyzwyczaili się do tego, że ich nadzieja na zmianę systemu jest równie silna, co ulotna. W zeszłorocznych wyborach prezydenckich opozycja, choć niemal na pewno wygrała, nie zdobyła władzy. Uliczne manifestacje, które wybuchły tuż po ogłoszeniu oficjalnych wyników uznających ponowną wygraną Maduro, zostały spacyfikowane. Tysiące ludzi trafiło do więzienia.
Sama María Corina Machado, wieloletnia liderka opozycji od miesięcy przebywa w ukryciu. W tym tygodniu pojawiła się informacja, że pojawi się osobiście na wręczeniu Pokojowej Nagrody Nobla, co jest o tyle niezwykłe, że od lat ma zakaz opuszczania kraju. Na swoim Instagramie, który jest jej głównym kanałem łączności z Wenezuelczykami, zapewnia, że dni reżimu są policzone.
Podkreśla, że przejęcie władzy nastąpi pokojowo i że będzie ono możliwe głównie dzięki niestrudzonej walce Wenezuelczyków o powrót do demokracji. Oczywiście przy każdej możliwej okazji Machado dziękuje Trumpowi za jego wsparcie. Jej przychylność wobec Trumpa czy działań Izraela sprawia, że nie jest ona na Zachodzie postrzegana jako uniwersalnie pozytywna postać.
Problemem wenezuelskiej opozycji jest też brak silnych sojuszników w regionie. Sąsiednie państwa, takie jak Kolumbia, mają własne problemy. Jeżeli chodzi o Unię Europejską, w ostatnich latach Wenezuelczycy nie mogli liczyć na zdecydowane kroki w stosunku do reżimu. Jeżeli więc Trump, jako jeden z niewielu, może oprócz Argentyny, jest w stanie realnie wpłynąć na zmianę rządów, to wenezuelska opozycja da mu na to zielone światło, nie zważając na długofalowe konsekwencje. Wśród zwolenników opozycji dominuje przekonanie, że cokolwiek się nie stanie, będzie to lepsze niż reżim Maduro.
Miliony Wenezuelczyków, którzy doświadczyli głodu i prześladowań, liczą na to, że po 26 latach dyktatury, w kraju zapanuje spokój i demokracja, a może co ważniejsze, że ich rodziny będące na emigracji, powrócą do domu.
Komentarze