W dzisiejszej rekonstrukcji minister środowiska Jan Szyszko powinien stracić stanowisko. OKO.press ułożyło ranking pięciu najgorszych decyzji ministra. To jednocześnie pięć powodów, dla których powinien zostać zdymisjonowany
Nie jest łatwo wskazać pięć najgorszych decyzji ministra Szyszki. Niestety, nie dlatego, że jest ich tak mało. Jest ich zbyt dużo, co nie ułatwia wyboru. Wybraliśmy więc tylko te decyzje, które ostatecznie weszły w życie. Dlatego nie znajdziecie tu np. szkodliwego rozporządzenia znoszącego obowiązujący od 2001 roku zakaz polowań na łosie, które zostało wycofane.
Jednym podpisem minister Szyszko trzykrotnie zwiększył pozyskanie drewna w Nadleśnictwie Białowieża. Z powodu walki z gradacją (masowym pojawieniem się) kornika drukarza, który ochoczo pałaszował warstwę podkorową świerków w Puszczy Białowieskiej.
Ze strony naukowców i organizacji ekologicznych zaczęły płynąć głosy sprzeciwu. Że to zły pomysł, bo wycinka kornika w Puszczy nie pokona, za to zniszczy ten cenny las. Głosy okazały się być prorocze, ale minister słuchać nie chciał.
Komisja Europejska dwa razy pogroziła palcem kategorycznie wzywając do zaprzestania cięć. A gdy Szyszko nadal ciął, skierowała sprawę do Trybunału Sprawiedliwości UE. Bo minister podpisując aneks w marcu 2016 roku "zapomniał" zbadać, jaki będzie wpływ tak znacznie zwiększonego wycinania na puszczański ekosystem. Rząd PiS złamał w ten sposób art. 6 dyrektywy siedliskowej, jednego z filarów prawa ochrony środowiska UE.
Minister Szyszko - jako wybitny myśliwy - jednym strzałem trafił dwa cele: nie tylko przyczynił się do przyrodniczych zniszczeń w Puszczy Białowieskiej, ale również wygenerował kolejny konflikt między Polską a UE. Do sporu o uchodźców i praworządność dołączyła kwestia puszczańska.
Zamiast dążyć do załagodzenia konfliktu, tylko dolewał do niego ognia. W mediach o. Tadeusza Rydzyka mówił, że konflikt puszczański w ogóle nie ma merytorycznego charakteru. Jest za to atakiem "liberalnego-lewactwa" na Polskę.
A na dodatek przez długi czas nie respektował też tzw. środków tymczasowych, czyli nakazu Trybunału Sprawiedliwości UE natychmiastowego wstrzymania wycinki do momentu rozstrzygnięcia sporu sądowego między Polską a KE. Dopiero kiedy Trybunał zagroził wysokimi karami, harvestery wyjechały z Puszczy.
Po drodze Szyszko zlekceważył również wezwanie Komitetu Światowego Dziedzictwa UNESCO do wstrzymania cięć. Posunął się nawet do kwestionowania tego, że Puszcza Białowieska to obiekt światowego dziedzictwa przyrodniczego ludzkości. "Puszcza Białowieska to dzieło rąk ludzkich" - powtarzał z uporem.
Wizerunkowo kosztowało to wszystko rząd PiS bardzo dużo. Na arenie międzynarodowej dał się poznać jako rząd nie szanujący własnej przyrody. Honor Polski ratowali przykuwający się do harvesterów i forwarderów, a pogardzani przez ministra Szyszkę, aktywiści z Koalicji Kocham Puszczę i Obozu dla Puszczy. Protestowało również wielu polskich naukowców-przyrodników.
Między innymi badacze z Komitetu Ochrony Przyrody PAN, dziekani 33 wydziałów przyrodniczych z całej Polski a także członkowie kolektywu naukowego Nauka dla Przyrody.
"W zasadzie, poza urzędnikami Ministerstwa Środowiska, kierownictwem Lasów Państwowych - wraz z pracownikami naukowymi zależnymi od Lasów - i niektórymi politykami samorządowymi, wszyscy inni mający kompetencje, aby wypowiadać się w kwestii ochrony Puszczy Białowieskiej, uważają obecną politykę wobec tego lasu za pozbawioną racjonalnych podstaw"
- mówi OKO.press dr Piotr Bentkowski z grupy Nauka dla Przyrody.
Zanim zaczęło się rżnięcie świerków i dębów Puszczy Białowieskiej, najpierw było wielkie cięcie drzew w całej Polsce, które umożliwiła zmiana ustawy o ochronie przyrody. Zauważona dopiero po fakcie nowelizacja została przepchnięta 16 grudnia 2016 roku podczas niesławnego głosowania w sejmowej Sali Kolumnowej. Ustawa do historii rządów PiS przeszła pod nazwą "lex Szyszko".
Do końca 2016 roku, by wyciąć drzewo czy krzew na swojej ziemi - trzeba się było starać o zezwolenie u wójta, burmistrza, prezydenta miasta lub wojewódzkiego konserwatora zabytków jeśli rośliny przewyższały określone w ustawie rozmiary. Stare prawo nie było dobre, bo w zbyt dużym stopniu wiązało ręce obywatelom (zwracał na to uwagę RPO), ale jednak chroniło przyrodę.
Nowe prawo weszło w życie 1 stycznia 2017. Przepisy pozwalały na wycięcie każdego drzewa lub krzewu rosnącego na terenie prywatnym, o ile usuwano je z powodów niezwiązanych z prowadzeniem działalności gospodarczej (ale łatwo można było to obejść). To pozwoliło na całkowicie niekontrolowaną wycinkę drzew i krzewów na prywatnych posesjach. Najgorsze było to, że nowe przepisy zmieniły sposób myślenia.
Dotychczas wycinanie drzew było z zasady zakazane, a w wyjątkowych wypadkach można było coś wyciąć. Teraz z zasady wyciąć można wszystko z niewielkimi wyjątkami. Fakt, że drzewo stoi na prywatnym terenie stał się wystarczającą przesłanką, żeby je ściąć.
Z kraju zaczęły napływać sygnały, że część wycinek odbywa się niezgodnie z prawem. Zdarzały się wycinki na obszarach objętych programem NATURA 2000. Natomiast ministra Szyszki nie opuszczał dobry humor.
"Proszę mi wierzyć, o ile chcemy dobrze zarządzać i zainteresować społeczeństwo sprawami ochrony przyrody, to oni muszą mieć kontakt z przyrodą. Niech mają prawo decydować o kształcie tej przyrody na swojej działce" - przekonywał. Tak jakby cięcie drzew budowało jakąkolwiek pozytywną więź z naturą.
Ostatecznie - w wyniku presji społecznej, ale też nacisku szefa PiS Jarosława Kaczyńskiego - dziury w ustawie częściowo załatano. Już nie można "od ręki" rżnąć drzew. Jeśli drzewo nie ma określonych w ustawie minimalnych wymiarów, to planowaną wycinkę trzeba dziś zgłosić do gminy. Urzędnicy mają trzy tygodnie na sprawdzenie, czy np. nie jest to gatunek chroniony i 14 dni na wniesienie sprzeciwu. Za wycięcie trzeba też zapłacić, choć stawki są dużo mniejsze od tych sprzed stycznia 2017 roku.
Zdaniem dr hab. Zbigniewa Karaczuna ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, przez prawo Szyszki Polska straciła trzy miliony drzew. "Tylko przez pierwsze dwa miesiące obowiązywania «lex Szyszko» półtora miliona, a to i tak ostrożne szacunki" - powiedział "Wyborczej".
"Lex Szyszko" stworzyło nie tylko zagrożenie dla drzew. 16 grudnia 2016 roku posłowie PiS przegłosowali również zmiany w ustawie o ochronie przyrody, które umożliwiają wycinkę w lasach w okresie lęgowym ptaków.
Zgodnie z prawem, od 1 marca do 15 października nie można niszczyć miejsc gniazdowania ptaków i w ogóle ich siedlisk. Ten czas to okres lęgowy. Wtedy ptaki łączą się w pary, zakładają gniazda, składają i wysiadują jaja, wreszcie odchowują młode. Ścinanie drzew powinno być wykluczone.
Ale nowe prawo mówi, że gospodarka leśna nie narusza zakazów ochronnych, o ile jest „wykonywana na podstawie planów, które zostały poddane strategicznej ocenie oddziaływania na środowisko”.
W praktyce oznacza to, że ptaki w okresie lęgowym zostały wyjęte spod ochrony wszędzie tam, gdzie Lasy Państwowe prowadzą gospodarkę leśną. Ale obowiązująca w krajach UE Dyrektywa Ptasia nie przewiduje sytuacji, w której prowadzenie gospodarki leśnej jest przesłanką do zniesienia zakazów ochronnych.
Nowelizacja pozwalała też na użycie ciężkiego sprzętu do wycinki w Puszczy Białowieskiej. Operatorzy harvesterów nie musieli się przejmować, że wraz ze ścinanymi drzewami mogli niszczyć również ptasie gniazda.
Przepis obowiązywał do końca tego roku. Ile ptasich istnień kosztowało jego funkcjonowanie? Tego nie zliczył.
To mała i niepozorna zmiana, ale ma ogromne konsekwencje. Weszła w życie 28 grudnia 2017 roku. Chodzi o rozporządzenia ministra środowiska z 30 listopada 2017, dotyczące sporządzania projektu planu ochrony oraz planu zadań ochronnych dla obszaru Natura 2000.
Sieć Natura 2000 została powołana po to, by zachować najcenniejsze ekosystemy w Europie. W szczególności te środowiska, które są zagrożone. Według informacji Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska, w Polsce sieć "zajmuje prawie 20 proc. powierzchni lądowej", a w jej skład wchodzi "849 obszarów siedliskowych oraz 145 obszarów ptasich".
Do 28 grudnia ubiegłego roku prawo zakładało, że cele ochronne każdego obszaru Natura 2000 muszą prowadzić do osiągnięcia "właściwego stanu ochrony", jeżeli istniejący stan ochrony – np. gatunków roślin czy siedlisk – został oceniony jako niezadowalający lub zły. Nieco upraszczając, z właściwym stanem ochronnym mamy do czynienia wtedy, gdy chroniony gatunek lub siedlisko mają się dobrze i w najbliższej przyszłości nic im nie będzie zagrażało.
Ale minister Szyszko do zapisu mówiącego o „potrzebie osiągnięcia właściwego stanu ochrony” dodał zastrzeżenie: „z wyjątkiem sytuacji, gdy ze względów przyrodniczych jest niemożliwe lub nieuzasadnione polepszenie tego stanu”. Nie sprecyzowano kryteriów takiej sytuacji.
„Proponowane przez Ministerstwo Środowiska zapisy w praktyce pozwalają na wyjęcie spod wymogów skutecznej ochrony dowolnego gatunku zwierzęcia lub rośliny bądź ekosystemu, dla ochrony których powołano dany obszar Natura 2000” – komentował dla OKO.press dr hab. Przemysław Chylarecki z Muzeum i Instytutu Zoologii PAN.
A to, de facto, oznacza przyzwolenie na wymieranie zwierząt i roślin oraz zanikanie chronionych siedlisk na obszarach Natura 2000. "I to w majestacie prawa" - mówił nam Chylarecki.
Te, wydawałoby się, drobne zmiany prawne - mogą zostać wykorzystane przy realizacji niektórych inwestycji, które mogą mieć niszczycielski wpływ na środowisko naturalne.
Na przykład przy realizacji planów kanalizacji rzek, przez które - jak szacują organizacje z Koalicji Ratujmy Rzeki - na samej tylko Wiśle zostanie zniszczonych osiem obszarów Natura 2000.
Na początku sierpnia 2017 roku minister Szyszko wydał przepisy, które znoszą wszelkie ograniczenia dotyczące polowań na dziki. Obecnie na te zwierzęta można polować przez cały rok. Rządowe plany zakładają radykalną redukcję populacji dzików w Polsce na km2 do 0,1 na wschód i 0,5 osobnika na zachód od Wisły.
Odstrzał objął również parki narodowe. Zaś niedawne zmiany w prawie łowieckim zakładają, że powinien być prowadzony na zasadach określonych przez Polski Związek Łowiecki. W parkach narodowych można m.in. organizować polowania zbiorowe.
Ten desperacki krok resortu jest związany z rozwijającą się od kilku lat epidemią Afrykańskiego Pomoru Świń (ASF). Na tę bardzo zaraźliwą, śmiertelną i nieuleczalną chorobę umierają nie tylko dziki, ale również świnie domowe. Na wirus ASF nie ma szczepionki, więc w przypadku odkrycia w jakimś gospodarstwie ogniska choroby, wybija się wszystkie zwierzęta. Co jest oczywiście przyczyną strat finansowych hodowców. Choroba w listopadzie 2017 roku przekroczyła linię Wisły.
Problem jednak w tym, że nie ma naukowych dowodów na to, że zabicie tak wielu dzików, by osiągnąć założone limity, pozwoli zatrzymać pochód ASF.
„Gdybyśmy mieli wyniki badań, które jednoznacznie mówią, że spadek zagęszczenia dzików w wyniku zmniejszenia ich populacji rzeczywiście doprowadzi do zatrzymania epidemii, to moglibyśmy to rozważyć. Ale takich danych nie mamy” – mówił OKO.press dr Tomasz Podgórski z Instytutu Biologii Ssaków PAN w Białowieży.
Zaś jeśli chodzi o polowania w parkach narodowych, naukowiec z PAN przypomniał, że średnia powierzchnia parku narodowego w Polsce to 137 km2. To znaczy, że te obszary są tak małe, że nie mogą być rozsadnikami ASF. „A do tego parki są rozproszone po całej Polsce, a więc pozostają we wzajemnej izolacji, co nie sprzyja ekspansji choroby” – komentował dla OKO.press.
Naukowcy podkreślają, że skutki ekologiczne intensywnego odstrzału dzików - nie tylko dla parków narodowych - są trudne do przewidzenia. Ale z pewnością nie będą pozytywne.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Komentarze