0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Marek Podmokly / Agencja Wyborcza.plFot. Marek Podmokly ...

„Już w tym sezonie turyści będą mieli wybór – będą mogli pójść do Morskiego Oka, skorzystać z transportu busami elektrycznymi lub podjechać do Wodogrzmotów Mickiewicza konnym zaprzęgiem. Udało nam się porozumieć w tej sprawie” – ogłosiła w marcu 2025 ministra klimatu i środowiska Paulina Hennig-Kloska. MKiŚ kupiło cztery 19-osobowe elektryczne pojazdy za 3 mln 198 tys. zł.

Busy elektryczne – na razie w ramach pilotażu – wyjechały na trasę w majówkę. Obok wozów konnych.

Już 3 maja media informowały: zainteresowanie autobusami jest znikome. „Drogo i pusto” – napisało Radio Kraków.

PAP cytował Władysława Nowobilskiego, szefa Stowarzyszenia Przewoźników Konnych: „Turyści chętnie siadali na wozy. Na Palenicy Białczańskiej tworzyła się długa, nawet 200-osobowa kolejka oczekujących na wyjazd”.

Nowobilski mówił też, że tegoroczna majówka jest wyjątkowo tłoczna w Tatrach, a zwłaszcza na najpopularniejszym szlaku – nad Morskie Oko. „I wbrew temu, co czasem próbują forsować różne organizacje – Polacy chcą koni w Tatrach” – przekonywał. Fiakrzy, czyli osoby, które prowadzą wozy konne, są oczywiście przeciwni postulowanej od lat likwidacji transportu konnego do Morskiego Oka. Przekonują, że konie wpisały się w tradycyjny obraz Podhala, są przygotowane do pracy i zadbane. Inaczej widzą to eksperci od dobrostanu zwierząt, którzy wyliczają: konie są przeciążone, przebodźcowane, a wykorzystywanie ich na tej trasie powoduje cierpienie.

Dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego, na terenie którego znajduje się trasa nad Morskie Oko, mówił mediom, że „zainteresowanie busami systematycznie rośnie”. Rośnie jednak powoli – drugiego i trzeciego dnia pilotażu przewiozły w sumie 40 osób. Co poszło nie tak?

„Mam takie poczucie, że komuś absolutnie zależy na tym, żeby ten eksperyment z elektrobusami okazał się klęską. Że to wszystko zostało tak zorganizowane, żeby to się nie udało, żeby górale mogli powiedzieć: ludzie chcą koni, konie zostają” – mówi w rozmowie z OKO.press Anna Plaszczyk z Fundacji Viva!, która od lat zajmuje się walką o prawa koni na trasie do Morskiego Oka.

Zaplanowana klęska

Katarzyna Kojzar, OKO.press: Z busów elektrycznych, które mają być alternatywą dla wozów konnych na Morskie Oko, skorzystało przez dwa majówkowe dni tylko 40 osób. Do koni ustawiały się za to kolejki. Dlaczego ten eksperyment nie wychodzi?

Anna Plaszczyk, Fundacja Viva: Mamy 30 konnych wozów, każdy zabierze po 10 osób. To już 300 osób, a przecież te wozy pokonują trasę wiele razy. Z drugiej strony mamy jednego busa, który jedzie trzy razy dziennie, zbierając maksymalnie po 19 osób. To są nieporównywalne dane. Mam takie poczucie, że komuś absolutnie zależy na tym, żeby ten eksperyment z elektrobusami okazał się klęską. Że to wszystko zostało tak zorganizowane, żeby to się nie udało, żeby górale mogli powiedzieć: ludzie chcą koni, konie zostają.

Przeczytaj także:

Nagłośnienie tego, że busy wyjeżdżają na trasę, było dramatycznie słabe. Konferencję w tej sprawie zorganizowano na chwilę przed majówką. A już w majówkę media pisały, że busy są drogie i nikt nie chce nimi jeździć. Sama jak przeczytałam te nagłówki, pomyślałam, że ktoś w Parku Narodowym zwariował. 100 złotych za bilet?

Ale później zaczęłam liczyć i okazało się, że to wciąż mniej niż wycieczka wozem konnym.

Ten bilet na elektrobus kosztuje 100 złotych, jeśli ruszamy z Zakopanego i dojeżdżamy aż do Włosienicy, czyli pod sam koniec trasy nad Morskie Oko. Media podawały, że spalinowe, prywatne busy nad Morskie Oko kosztują 15 zł – tylko że one docierają jedynie z Zakopanego do Palenicy, na początek szlaku. Jeśli ktoś do samego Morskiego Oka chce dojechać, a nie dojść, wsiada na wóz konny, który kosztuje 100 zł. Mamy więc już za tę całą podróż 115 zł.

Natomiast media zrobiły z tego taką awanturę, z której wynika, że na wycieczkę autobusem elektrycznym mało kogo nie stać, a konie to tańsza opcja. To po prostu nieprawda.

Za co turysta zapłaci 100 zł?

No tak, ale weźmy turystę, który nie jest fanem wycieczek pieszych i chce koniecznie tę trasę pokonać jakimś pojazdem. Ma wydać około 100 złotych i do wyboru ma busa albo wóz konny – przecież bardziej prawdopodobne jest, że wybierze konie, bo to dodatkowa „atrakcja”. Poza tym do wozu konnego nie trzeba się dostosować, bo one kursują cały czas. A pod elektrobusa i jego zaledwie trzy pilotażowe kursy trzeba ułożyć cały plan dnia.

Właśnie, żeby przetestować to rozwiązanie w idealnej sytuacji, trzeba by było podstawić busy zamiast tych koni, a nie obok nich. W sytuacji, w której likwidujemy transport konny i wstawiamy tam elektrobusy, gwarantuję, że będą na te busy chętni. W chorwackim Parku Narodowym Krka, żeby dotrzeć do wodospadów, trzeba zejść bardzo stromym zboczem na dół, dość spory kawałek. Ale w cenie biletu do parku jest transport. Ma się wybór – albo idziemy sami, albo jedziemy autobusem. Te busy kursują co kilka minut, nie brakuje miejsca, nie odjeżdżają o konkretnej godzinie. To działa.

Nie trzeba więc sprawdzać tego rozwiązania, bo ono zostało już sprawdzone wiele razy w wielu miejscach, nie tylko w Chorwacji. A u nas – klapa. W mojej opinii jest to wynik gry politycznej pomiędzy parkiem narodowym, ministerstwem klimatu a lokalnym samorządem. Gra się toczy o to, żeby wszyscy byli zadowoleni. A na razie nikt nie jest zadowolony, a najbardziej niezadowolone są konie, bo to one w tej sytuacji cierpią.

Gdyby Tatrzański Park Narodowy nie pominął Fundacji Viva w pracach nad zmianami, to my prawdopodobnie byśmy się zaangażowali w nagłośnienie tych busów. Tylko że my nic nie wiedzieliśmy. Od jesieni o niczym nas nie informują i mam wrażenie, że robią to celowo – właśnie po to, żeby część uczestników tej debaty była zadowolona, bo obecność strony społecznej jest im nie w smak.

Okrągły stół w sprawie Morskiego Oka

Cofnijmy się do maja 2024 roku. Ministerstwo Klimatu i Środowiska ogłasza, że zaczynają się prace nad testami busów na trasie do Morskiego Oka. Co się dzieje dalej?

W weekend majowy 2024 na trasie przewrócił się kolejny koń. Jeden z fiakrów uderzył go w głowę, żeby zwierzę wstało, a filmik, na którym to widać, trafił do sieci. Ponownie zaczęła się dyskusja o losie tych zwierząt. Wtedy ministerstwo zareagowało bardzo stanowczo. Powiedziało, że coś trzeba z tym zrobić, ogłosiło okrągły stół w sprawie koni. Stroną rozmów były dwie organizacje społeczne, które od lat zajmują się tematem cierpienia koni na trasie do Morskiego Oka, czyli Fundacja Viva i Tatrzańskie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Chociaż ja mam poczucie, że reprezentujemy znacznie szerszą grupę. W 2015 roku list otwarty w sprawie likwidacji transportu konnego do Morskiego Oka podpisały 104 organizacje pozarządowe zajmujące się statutowo ochroną zwierząt. Co więcej, z badań wynika, że 68 proc. Polek i Polaków chce likwidacji tego transportu. W związku z tym my reprezentujemy stronę społeczną, czyli Polki i Polaków. I w takiej roli weszliśmy w tę dyskusję.

Podczas rozmów 17 maja ubiegłego roku zapadły liczne obietnice. W większości – co wiemy dziś – nie zostały wdrożone.

bus na tle deszczowych tatr
Tak wyglądają busy zakupione przez MKiŚ, fot. Marek Podmokły / Agencja Wyborcza.pl

Kompromis, ale czy skuteczny?

W czerwcu ministerstwo zadeklarowało, że będzie dążyć do całkowitej likwidacji transportu konnego do Morskiego Oka. Byliśmy uspokojeni. Liczyliśmy, że ten proces, nawet jeśli potrwa kilka lat, doprowadzi do tego, że żaden koń na trasie do Morskiego Oka nie będzie już cierpiał. Usłyszeliśmy, że ministerstwo kupiło wozy elektryczne, co również można było wziąć za dobrą informację.

A później się okazało, że za naszymi plecami ministerstwo, starostwo tatrzańskie oraz gmina Bukowina Tatrzańska i prywatni przedsiębiorcy, bez udziału strony społecznej, ustalili, że konie na trasie zostają. Zupełnie nas w tych ustaleniach pominięto. A dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że my byśmy się na te kompromisy nie zgodzili.

Jaki kompromis wypracowano?

Konie na trasie zostają, ale będą pokonywały krótszy odcinek. Dalej turystów mają wozić busy. Więc ma to wyglądać tak: turysta, kupuje bilet na transport, na Palenicy wsiada na wóz konny, dojeżdża do Wodogrzmotów Mickiewicza, a tam przesiada się na busa, który jedzie do Włosienicy.

To nie jest alternatywa, to jest uzupełnianie się. I proszę sobie wyobrazić przeciętnego turystę, który przecież już zapłacił, więc niewielka jest szansa, że ze względów etycznych przejdzie na piechotę pierwsze 3 km, żeby nie męczyć koni. Konie więc dalej będą przeciążone, dalej będą wozić turystów.

Konie z Morskiego Oka dalej przeciążone

Ten kompromis w ogóle nie pomoże koniom?

Nie, takie rozwiązanie nie zabezpiecza koni przed cierpieniem.

Po kolei: ustalono, że od 1 czerwca 2024 z wozu zdejmujemy dwie osoby dorosłe i dwójkę dzieci. Ustalenia przed ogłoszeniem tej decyzji były inne – mówiliśmy o zdjęciu czterech dorosłych osób. Nie zgodził się na to starosta tatrzański, a park uległ presji. Stanęło więc na dwóch dorosłych i dwójce dzieci.

Z prasy dowiedziałam się – bo oczywiście nie od ministerstwa, czy Tatrzańskiego Parku Narodowego, bo nikt nas o niczym już nie informuje – że pracują nad koncepcją nowego wozu, który ma być dostosowany do mniejszej liczby turystów. Problem polega na tym, że żeby opracować koncepcję, trzeba najpierw wiedzieć, jaki ciężar na tym odcinku nie będzie powodował przeciążenia. Z naszej wiedzy wynika, że nie ma takich obliczeń. To przecież stoi wszystko na głowie.

A my już wiemy, że tam będzie dochodziło do przeciążeń, bo konie będą ciągnęły nowe wozy pod górę i z górki. A droga w dół dla koni jest znacznie cięższa niż droga do góry. Ja zawsze przywołuję ten przykład i teraz też go przywołam: kiedy jedziemy samochodem i mamy kilkukilometrowy zjazd, to żeby nie zajechać hamulca mechanicznego, musimy hamować silnikiem. Tak jest w samochodzie, prawda? No i teraz proste pytanie, co jest silnikiem w wozie konnym? Koń. I to on musi wyhamowywać ciężar wozu, który się na niego stacza. To ogromny wysiłek.

Asfaltem w dół

Jak wygląda ta trasa, po której konie mają dalej jeździć?

Odcinek między Palenicą a Wodogrzmotami Mickiewicza jest asfaltowy i stromy. Kilka lat temu robiliśmy badanie, sprawdzając poziom skuwania asfaltu na trasie do Morskiego Oka, na tym odcinku, na którym pracują konie. Temat na czasie – w połowie maja będzie wymieniany tam asfalt. Dlaczego? Bo konie go skuwają.

W ciągu pięciu lat na tej trasie odkuły 72 tony pyłu bitumicznego, który zawierał wiele metali ciężkich. W normalnych warunkach mieszanka asfaltowa metali ciężkich zawiera.

Skąd te metale ciężkie? Przecież to jasne, z podków.

Sprawdziliśmy, że konie, aby odkuć ten asfalt, muszą uderzać nogami w podłoże pięć razy silniej niż normalnie w kłusie. Czyli podczas drogi w dół na nogach koni mamy pięciokrotne przeciążenie, wynikające z konieczności wyhamowywania składu. I to się nie zmieni. Lżejsza dorożka na drodze do góry może być jakimś ułatwieniem, ale w dół – dalej będzie powodować przeciążenie.

Wszyscy są na ten temat głusi, bo ważniejszy jest interes polityczny. Tylko ja cały czas się zastanawiam, czy jeżeli 68 proc. Polek i Polaków popiera likwidację transportu konnego do Morskiego Oka, to jaki interes przyświeca temu, żeby na siłę ten transport zachować? Ja tego nie rozumiem.

Konie do rzeźni?

Fiakrzy często podnoszą argument, że gdyby konie przestały kursować na trasie do Morskiego Oka, to nikt by ich nie chciał przygarnąć i trafiłyby na rzeź. Macie plan na taki scenariusz? Likwidujemy transport konny i co się dzieje dalej?

Już w 2014 roku zadeklarowaliśmy, że w wypadku likwidacji transportu konnego do Morskiego Oka przyjmiemy pod opiekę wszystkie konie, które w wyniku utraty pracy miałyby trafić do rzeźni. I tę obietnicę każdego roku podtrzymujemy. My mamy pomysł, jak to przeprowadzić logistycznie, żeby się udało. Nie ujawniamy go, o co miała do nas pretensja posłanka Joanna Kluzik-Rostkowska. Mówiła, że skoro nie chcemy go ujawnić, to plan nie istnieje.

A my nie chcemy tego ujawnić, bo boimy się, że ten plan zostanie od razu storpedowany.

Nie wiem, czy pamięta pani sprawę krów z Deszczna. To była taka historia, że znalazło się gospodarstwo, które miało zostać kupione, żeby te krowy tam przewieźć. I żeby one sobie tak w spokoju żyły. Kiedy ten plan został ujawniony, okazało się, że to gospodarstwo już nie jest na sprzedaż. Wszystko się posypało. I my się boimy takiego scenariusza. Ktoś się może wycofać ze strachu, ktoś może zostać zastraszony.

Ale zapewniam – ten plan jest. On jest aktualny. Mamy też od wielu lat deklaracje wielu osób, które w wypadku likwidacji transportu konnego do Morskiego Oka przyjmą do adopcji konie, które miałyby trafić do rzeźni.

Ja zastanawiam się, jaką logiką posługują się fiakrzy oddający co roku swoje konie do rzeźni, bo po trzech latach pracy na trasie nie nadają się już do niczego i nikt inny oprócz rzeźni nie chce ich kupić. Czym się różni oddanie ich do rzeźni w wyniku przepracowania od oddania ich do rzeźni w wyniku likwidacji transportu konnego do Morskiego Oka? A rocznie ponad 60 proc. wycofanych z trasy koni trafia do rzeźni. W ich miejsca na trasę trafiają nowe zwierzęta i ta spirala cierpienia się kręci.

Nie ma pani poczucia beznadziei i przegranej sprawy? Mamy kolejny rok tej walki, kolejny rząd, który nie decyduje się na likwidację transportu konnego do Morskiego Oka. Końca nie widać.

Gdybym miała poczucie, że to jest przegrana sprawa, to już dawno bym ją porzuciła. Natomiast rzeczywiście jest tak, że boli mnie głowa od uderzania w ten mur obojętności urzędniczej. Boli mnie głowa, a jeszcze bardziej boli mnie serce, bo tak naprawdę tu w ogóle nie chodzi o mnie. Nie chodzi o moje samopoczucie, o to, czy ja mam wystarczająco dużo siły. Tu chodzi o to, czy te konie mają wystarczająco dużo siły. A prosta fizyka mówi, że nie mają.

Konie wciąż pracują w przeciążeniu i uważam, że tylko likwidacja transportu do Morskiego Oka może zmienić los tych zwierząt.

Półśrodki są najgorsze. W 2014 roku cieszyliśmy się z takiego półśrodka, czyli z tego, że zmniejszono obciążenie z 14 do 12 osób i wprowadzono zakaz kłusu na części trasy. Cieszyliśmy się, ale to zabetonowało jakąkolwiek dyskusję na następnych 10 lat. W ciągu tej dekady ponad 400 zwierząt straciło życie.

Te półśrodki, te prowizorki są najdłuższe, najtrwalsze i powodują naszą znieczulicę, bo ten temat będzie budził coraz słabsze emocje. Jak długo można pisać, że to powinno być zlikwidowane? Jak długo można żyć nadzieją, że to kiedyś się zmieni? I być może taki jest plan obrońców wozów konnych, żeby po prostu wziąć społeczeństwo na przeczekanie, zmęczyć, znudzić.

Być może taki mają na to pomysł, nie wiem. Natomiast wiem, że my się na pewno nie poddamy.

;
Na zdjęciu Katarzyna Kojzar
Katarzyna Kojzar

Dziennikarka, reporterka, kierowniczka działu klimatyczno-przyrodniczego w OKO.press. Zajmuje się przede wszystkim prawami zwierząt, ochroną rzek, lasów i innych cennych ekosystemów, a także sprawami dotyczącymi łowiectwa, energetyki i klimatu. Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu, laureatka Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego za reportaż o Odrze i nagrody Fundacji Polcul im. Jerzego Bonieckiego za "bezkompromisowość i konsekwencję w nagłaśnianiu zaniedbań władz w obszarze ochrony środowiska naturalnego, w tym katastrofy na Odrze". Urodziła się nad Odrą, mieszka w Krakowie, na wakacje jeździ pociągami, weekendy najchętniej spędza na kajaku, uwielbia Eurowizję i jamniki (a w szczególności jednego rudego jamnika).

Komentarze