0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Foto Olesya KURPYAYEVA / AFPFoto Olesya KURPYAYE...

W Mołdawii wybory parlamentarne wygrał obóz proeuropejski, mimo drastycznych rosyjskich ingerencji w przebieg wyborów i kampanię. Aby wygrać w tej wojnie o parlamentarną większość, demokratyczny i proeuropejski rząd podjął działania, które w zachodnich demokracjach mogą budzić opór. Były aresztowania, grzywny, delegalizacja partii i kandydatów nawet na kilka godzin przed ciszą wyborczą. Wcześniej równie intensywnie na rosyjską ingerencję zareagowały władze Rumunii podczas wyborów prezydenckich.

Wydaje się, że właśnie te ostre reakcje władz, trudne do zaakceptowania na Zachodzie, umożliwiły obronę demokratycznych wartości i utrzymanie proeuropejskiego kursu w obu państwach.

W tym samym czasie zarówno Polska, jak i inne kraje Zachodu mierzą się z sabotażami oraz atakami dezinformacyjnymi, psychologicznymi i socjotechnicznymi. Są one elementami rosyjskiej wojny kognitywnej. W tej wojnie Kreml próbuje za wszelką cenę wpływać na poglądy i zachowania obywateli państw zachodnich.

Mimo że ten kognitywny konflikt trwa od lat, a NATO już w 2023 roku deklarowało wyposażyć państwa w narzędzia do ochrony podstawowych wartości demokratycznych,

myślenie o wojnie w naszym kraju wciąż wygląda jak w epoce konwencjonalnych konfliktów.

„Widzę to tak” to cykl, w którym od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.

Obrona tak, ale konwencjonalna

W Polsce zwiększamy wydatki na uzbrojenie, kupujemy nowoczesną broń konwencjonalną, tworzymy z partnerami NATO militarną tarczę na granicy wschodniej. A jednocześnie zupełnie nie dbamy o to, by obronić cywilów przed atakami kognitywnymi. Jak gdyby nie miały one znaczenia dla losów całego konfliktu. Mamy co prawda wojska cybernetyczne, ale zajmują się one atakami związanymi z działaniami typowo militarnymi, a nie cywilnymi.

Tymczasem właśnie ataki kognitywne formują postawy całych grup społecznych.

Kształtują nasze poglądy na to, czy pomagać Ukrainie, jak odnosić się do ukraińskich uchodźców i co myśleć o samej wojnie. Oddziałują na emocje – wywołują strach, frustrację, nienawiść. Fałszywie identyfikują wrogów. Wreszcie wpływają na to, jakie ugrupowania zdobywają poparcie w wyborach. A w państwie demokratycznym to od postaw i decyzji obywateli zależy, co będzie dalej.

To obywatele zdecydują, czy w razie potrzeby będziemy w ogóle bronić się przed Rosją,

czy też z pełną akceptacją jakichś kolejnych władz Polski, wybranych podczas – a jakże, demokratycznych wyborów – ponownie wejdziemy w rosyjską strefę wpływów.

Taka jest stawka trwającej wojny kognitywnej w Polsce. Jeśli nie umiemy zrozumieć, jak intensywna toczy się w niej walka, bo nie widzimy wystrzeliwanych w niej pocisków, przyjrzyjmy się Mołdawii.

Nielegalne drukarnie, bojówki i cyberataki

Kampania wyborcza w Mołdawii była drastyczna. Prorosyjski Blok Patriotyczny walczył z proeuropejską rządzącą Partią Działania i Solidarności (PAS) o większość w parlamencie. Według analityków i obserwatorów Blok Patriotyczny miał wielokierunkowe wsparcie z Rosji. To nie przypadek, że Moskwa aż tak zaangażowała się w to głosowanie – jego stawką było wysokie prawdopodobieństwo wejścia Mołdawii do Unii Europejskiej (pod wodzą PAS) lub zmiana kierunku rozwoju państwa na prorosyjski.

A władze Rosji usiłują nie dopuścić do rozszerzenia UE na Wschód i są gotowe zapłacić za to niemal każdą cenę.

„Kampanii towarzyszyły bardzo ostre próby ingerencji ze strony – jak wskazują władze w Kiszyniowie – rosyjskich służb i prowokatorów, wspierających opozycję. Były to: cyberataki na infrastrukturę publiczną, próby kupowania i fałszowania głosów, rekrutacja bojówek, które miały organizować zamieszki (mołdawska policja aresztowała kilku przedstawicieli naddniestrzańskich służb w dniu wyborów w Kiszyniowie, wyposażonych w race, petardy, flagi i apteczki), dziesiątki alarmów bombowych (wszystkie fałszywe) oraz olbrzymia fala dezinformacji” – tak przedwyborczą sytuację w Mołdawii opisywał w OKO.press Paweł Jędral.

I dalej: „Krótko przed wyborami zamknięto też nielegalne drukarnie, w których drukowano prorosyjskie ulotki, gazety, a nawet fałszywe karty do głosowania. W rozsiewaniu propagandy Rosjanom pomagali niektórzy prawosławni duchowni”.

Przeczytaj także:

Aresztowania i delegalizacja

Analitycy wykryli też:

  • Tysiące fałszywych kont i kanałów na wielu platformach społecznościowych,
  • Prorosyjskie reklamy w sieci, opłacone przez prorosyjskiego mołdawskiego oligarchę Ilana Shora,
  • Anonimowe portale podszywające się pod zachodnie media (jeden z nich powiązany był z rosyjską siecią Rybar, sterowaną przez rosyjskie Ministerstwo Obrony, oraz z rosyjską kampanią dezinformacyjną Pravda),
  • Dziesiątki absurdalnych fake newsów.
  • Do tego alarmy bombowe w komisjach wyborczych w czasie głosowania, kupowanie głosów i cyberataki na infrastrukturę wyborczą.

Władze Mołdawii zareagowały na te próby wpływu. Inaczej niż w Polsce czy innych krajach unijnych, nie lekceważyły rosyjskiego wpływu i nie udawały, że nic się nie dzieje.

Jeszcze w ostatnim dniu przed wyborami mołdawski sąd zdelegalizował dwie prorosyjskie partie. Policja aresztowała siedemdziesiąt osób w ramach śledztwa w sprawie wspieranego przez Rosję planu wzniecenia zamieszek. Kolejne osoby aresztowano w czasie wyborów. Nakładano grzywny. Zakazano fotografowania kart wyborczych – ich zdjęcia miały być dowodami w procederze płacenia za głosy na rzecz partii prorosyjskich.

Na uchodzącym za prorosyjskie Naddniestrzu mieszkańcom fizycznie ograniczono dostępność miejsc do głosowania, czasowo zamykając część mostów. Utrudniono im więc realizację podstawowego demokratycznego prawa do udziału w wolnych wyborach. Międzynarodowi obserwatorzy wyborów uznali, że wybory przebiegły uczciwie, ale mieli wiele zastrzeżeń wobec władz Mołdawii.

Niesmacznie, ale skutecznie

Nic dziwnego – działania mołdawskiego państwa bardziej przypominały autokratyczny reżim niż demokrację. Wyglądało to, jak czytam w rozmaitych europejskich opiniach – „niesmacznie”. Trzeba jednak pamiętać, że

była to reakcja na rzeczywiste ostre i bezprawne ingerencje dyktatora z sąsiedniego państwa.

Mołdawia walczyła nie tylko o możliwość integracji z Unią Europejską. Walczyła o swoją niezależność, o prawo do samostanowienia; o to, by na kolejne dziesięciolecia nie wpaść w rosyjską strefę wpływów bez szans na wydostanie się z niej. Dla niej była to bitwa o wszystko.

Różnic między Mołdawią a zachodnimi demokracjami, także Polską, jest sporo, a mimo to postawa mołdawskich władz może nas sporo nauczyć. Oczywiście, w Unii Europejskiej rosyjska wojna kognitywna nie jest aż tak drastyczna. Zamiast płacenia wyborcom za głosy są niejawne pożyczki dla polityków (jak dla Marine Le Pen we Francji); zamiast prorosyjskich oligarchów – niewielkie prorosyjskie organizacje i partie.

Aby fake newsy przyniosły tu skutek, muszą być nieco bardziej przemyślane. Budowanie rosyjskich wpływów na Zachodzie trwa też znacznie dłużej niż w Mołdawii czy Rumunii, która podczas ostatnich wyborów prezydenckich także mierzyła się z nagłą popularnością prorosyjskiego polityka.

Jednak cała reszta jest taka sama. Tysiące fałszywych kont na platformach społecznościowych, niejasne reklamy polityczne, fałszywe portale newsowe, fake newsy, cyberataki, sabotaże. To wszystko obserwujemy przecież na Zachodzie. Tyle że rosyjskie powiązania są tu bardziej ukryte. A ukrywające się rosyjskie służby i kremlowscy propagandziści doskonale wiedzą, że budowanie wpływów na Zachodzie ze względu na odmienną sytuację społeczną potrwa dłużej niż choćby w Mołdawii.

Uśpiony Zachód

Ta dłuższa perspektywa czasowa, brak pośpiechu i działanie Kremla z ukrycia usypiają Zachód. Dziś wśród osób publicznych w Europie rośnie świadomość, że od lat jesteśmy atakowani przez Rosję. Mimo to wielu proeuropejskim

politykom wciąż się wydaje, że akurat w ich państwie rosyjskie wpływy są minimalne i nie mają znaczenia.

Tymczasem Kreml cierpliwie inwestuje: w niszowe organizacje, małe partyjki, pojedynczych polityków, w ruchy antysystemowe, w tym w organizacje przeciwników szczepień czy skrajną prawicę. W portale i kanały komunikacji na platformach społecznościowych. Tworzy i przejmuje media, spółki, fundacje, stowarzyszenia. Wykorzystuje konflikty historyczne do własnych celów. Buduje siatki agentów wpływu. Tacy agenci naciskają na osoby decyzyjne, często zupełnie nieświadome, czyjemu oddziaływaniu podlegają.

Zachód w tym czasie debatuje, czy istnieje poważne niebezpieczeństwo, czy nie. Czy w ogóle możemy się bronić, czy też wolność słowa jest najważniejsza w demokracji? Ciągle wracają pytania o dowody, badania, wyroki, dane statystyczne wykazujące skalę rosyjskich wpływów na społeczeństwo.

Pytający nie chcą pamiętać, że wpływu informacyjnego i psychologicznego często nie da się zmierzyć od razu.

Takie oddziaływanie potrafi się kumulować latami, by wybuchnąć w nieoczekiwanym momencie – gdy przychodzi kryzys, gdy lęk staje się nie do opanowania, albo frustracja wynikająca z wielu przecież braków systemu demokratycznego zdominuje duże grupy społeczne.

Nie ma śledztw, nie ma kar

Zachód, przysypiając, często nawet nie podejmuje śledztw, by znaleźć dowody rosyjskich wpływów. Albo prowadzi je latami. Bo skoro zagrożenia nie ma lub jest niewielkie, skoro sobie radzimy, po co się tym zajmować? Oczywiście, niejawni rosyjscy agenci wpływu robią dużo, by politycy nie zmieniali tego sposobu myślenia.

A skoro nie ma śledztw, nie ma też wyroków i kar. Prawodawstwo często jest niedostosowane do tej ukrytej wojny, jaką Rosja prowadzi z Zachodem. W Polsce mamy w zasadzie tylko przepisy dotyczące typowego szpiegostwa, które jest trudne do udowodnienia.

Nie ma podstaw prawnych choćby do zwalczania dezinformacji.

Ministerstwo Cyfryzacji w ubiegłym tygodniu pochwaliło się, że rząd przyjął przepisy, które pozwolą na „skuteczniejszą walkę z nielegalnymi treściami w sieci i wzmocnienie ochrony użytkowników” oraz umożliwią zwalczanie dezinformacji.

W rzeczywistości jednak przyjęty projekt wdraża unijne przepisy Digital Services Act, które powinny być wdrożone już w lutym 2024 roku, czyli ponad półtora roku temu! Komisja Europejska złożyła już nawet w tej sprawie skargę na Polskę do TSUE. To doskonały przykład pokazujący, jak polskie władze „przejmują się” zwalczaniem dezinformacji.

Dodajmy dla równowagi, że z kolei przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych istnieje Rada Odporności na Dezinformację Międzynarodową, ale ma jedynie głos doradczy i mocno ograniczony wpływ na działania rządu.

Wolnością słowa w demokrację

Nawet jeśli któryś z polityków nie odwraca głowy od zagrożenia, natychmiast staje przed dylematem: jak reagować?

Kreml wykorzystuje przecież przeciwko demokracji jej własne fundamenty,

takie jak wolność słowa i podejmowania aktywności publicznej. Z założenia państwo nie powinno ingerować w owe wolności, chyba że… zagrożone jest bezpieczeństwo państwa. W takiej sytuacji nawet wolność słowa może być zgodnie z prawem ograniczona.

Tyle że balansowanie między wolnością a jej ograniczeniem jest trudne, wymaga nieustannej kontroli demokratycznych władz – by te nie poszły za daleko, oraz oceniania istniejącego dla państwa ryzyka. Jak to zrobić?

Po drugiej wojnie światowej filozofowie toczyli już podobną dyskusję. Austriacki filozof Karl Popper, gorący zwolennik demokracji liberalnej, zauważył, że istnieje coś takiego jak „paradoks tolerancji”. Upraszczając – Popper stwierdził, że

tolerancyjne społeczeństwo dla zachowania własnych wartości musi mieć prawo do tłumienia nietolerancji.

Nawet siłą, jeśli zaistnieje taka potrzeba. Ponieważ gdy pozwoli się nietolerancyjnym ideologiom na szeroką ekspresję, mogą one wykorzystać tolerancję do zniszczenia otwartego społeczeństwa przez autorytarne lub opresyjne praktyki.

Przestańmy udawać, że nie ma problemu

Ów paradoks możemy rozszerzyć z tolerancji na demokrację. Jeśli uznamy tezę Poppera, łatwo zauważymy, że obecnie jesteśmy w momencie, gdy

zwalczanie zachowań niszczących demokrację musi stać się priorytetem zachodnich demokracji.

Bez obrony naszego systemu zostaniemy zniszczeni przez kognitywne ataki Putina. I nie będą do tego potrzebne żadne drony bojowe nad terytorium NATO.

To nie znaczy, że zachodnie władze w okresie wyborczym mają zachowywać się tak samo, jak władze Mołdawii. Ale najwyższy czas przestać odwracać głowę od kognitywnego zagrożenia.

Potrzebujemy jak najszybciej dostosować prawo tak, by możliwe było reagowanie służb i sądów na ataki dezinformacyjne i psychologiczne, oraz wyciąganie konsekwencji wobec osób działających na rzecz obcego państwa – nawet wtedy, gdy nie udowodniono jednoznacznej współpracy (np. nie ujawniono dokumentu o zobowiązaniu do współpracy czy nie stwierdzono przepływów finansowych z Rosji).

Trzeba jednoznacznie określić, co jest działaniem przeciwko bezpieczeństwu państwa i pociągać do odpowiedzialności osoby oraz organizacje, które takie działania realizują.

Już jesteśmy na wojnie

Przy czym nie chodzi o arbitralne decyzje władz, tylko o umożliwienie śledztw i procesów w takich sprawach. Sprawne i rozumiejące sytuację społeczną sądy są najważniejszym elementem tarczy ochronnej demokratycznego państwa. Niestety, ową tarczę znacząco osłabił demontaż praworządności, zrealizowany przez PiS.

Drugim elementem obrony musi być powszechna edukacja „obronna”, ucząca krytycznego podejścia do treści informacyjnych i dbania o własną kondycję psychiczną (stres zmniejsza odporność na dezinformację).

Uznajmy wreszcie, że jesteśmy na wojnie, i zacznijmy się bronić.

Bo na razie pozwalamy, by atakująca nas w przestrzeni informacyjnej Rosja czuła się maksymalnie komfortowo.

;
Na zdjęciu Anna Mierzyńska
Anna Mierzyńska

Analityczka mediów społecznościowych, ekspertka. Specjalizuje się w analizie zagrożeń informacyjnych, zwłaszcza rosyjskiej dezinformacji i manipulacji w sieci. Autorka książki „Efekt niszczący. Jak dezinformacja wpływa na nasze życie” oraz dwóch poradników na temat zwalczania dezinformacji. Z OKO.press współpracuje jako autorka zewnętrzna. Pisze o dezinformacji, bezpieczeństwie państwa, wojnie informacyjnej oraz o internetowych trendach dotyczących polityki. Zajmuje się też monitorowaniem ruchów skrajnie prawicowych i antysystemowych.

Komentarze