Amerykański miliarder zapłacił 44 mld dolarów za Twittera. Co to oznacza dla debaty publicznej on-line? Czy obecni na TT krytycy Muska i jego wielu biznesów powinni się martwić? Jakie są alternatywy? I czy takie przestrzenie debaty powinny w ogóle być na sprzedaż?
Stało się: Elon Musk doszedł do porozumienia z zarządem Twittera, i kupuje tę sieć społecznościową za 44 miliardy dolarów. To (prawdopodobnie) koniec trwającej kilka tygodni sagi, na której początku miliarder kupił nieco ponad 9 proc. akcji tej korporacji (stając się tym samym największym, ale nie większościowym udziałowcem).
Miało mu to dać możliwość dołączenia do zarządu, to się jednak (z niejasnych przyczyn) nie stało. Musk postanowił więc po prostu... wykupić całą firmę.
Na dobre czy na złe, Twitter jest dziś wciąż ważnym forum wymiany myśli. Choć nie jest tak popularny jak Facebook — ma "tylko" ok. 217 milionów aktywnych użytkowników dziennie, w porównaniu z prawie dwoma miliardami Facebooka — to ma jednak ogromne znaczenie, zwłaszcza w dziennikarstwie.
Funkcjonuje bardziej jako system szybkiego rozpowszechniania informacji, niż usługa pozwalająca kontaktować się ze znajomymi i rodziną. Krótki format wpisów (maksymalnie 280 znaków) wymusza zwięzłe formułowanie myśli, co ułatwia ich rozpowszechnianie i przyswajanie. Format ten świetnie sprawdza się na przykład wtedy, gdy trzeba na bieżąco weryfikować informacje związane z szybko rozwijającą się sytuacją — na przykład początkiem inwazji Rosji w Ukrainie.
Ta błyskawiczna prędkość wymiany informacji niesie za sobą również zagrożenia: dezinformacja jest sporym problemem, podobnie jak nękanie i inne napastliwe zachowania (zwłaszcza wobec kobiet).
W telegraficznym skrócie (i ogromnym uproszczeniu), Facebook to bardziej platforma, gdzie rozmawiamy z rodziną i bliskimi znajomymi, Twitter to platforma debaty publicznej.
Musk nie kupuje Twittera w celu zarabiania na nim pieniędzy — sam to przyznał podczas niedawnej konferencji TED 2022. Wiadomo też, że to, co dziś mówi, może nie mieć wiele wspólnego z tym, co zrobi jutro, po udanych zakupach. I choć finalizowanie tej transakcji zajmie jeszcze wiele miesięcy, już dziś warto zastanowić się, jakie konsekwencje dla debaty publicznej online będzie ona miała.
Trudno nie zauważyć, że dyrektor Tesli, SpaceX i wielu innych firm ma bardzo dobrą prasę. Opisywany jest często jako wizjoner, który chce przekształcić ludzkość w "gatunek międzyplanetarny".
"Dzięki wiedzy, produktom i usługom Elon Musk jest niemal strategiczną bronią we współczesnych działaniach wojennych. Jak widzisz swoją rolę w tym kontekście?" to nie jedyne trudne pytanie zadane amerykańskiemu oligarsze w niedawnym wywiadzie prowadzonym prezesa Axel Springer, Mathiasa Döpfner.
"Rozwiązałeś tak wiele problemów ludzkości i przedstawiłeś tak wiele rozwiązań", zaczynało się kolejne, następujące po litanii pochwał dla szeregu produktów promowanych przez miliardera.
To świetny przykład pewnego rodzaju "rzetelnej" dziennikarskiej roboty, nieustępliwie dążącej do prawdy i "bezkompromisowo" przyglądającej się możnym tego świata, do którego Elon Musk bez wątpienia przywykł. Nic dziwnego: jego majątek szacowany jest na ponad 250 miliardów dolarów. Gdy ktoś ma do dyspozycji tak ogromne zasoby, zawsze jest obawa, że wykorzysta je przeciwko swoim krytykom.
Zwłaszcza jeśli robił to już w przeszłości.
Musk nazywa siebie "absolutystą wolności słowa". Brzmi świetnie, ale co to dokładnie oznacza? Trudno powiedzieć. Pewne jest jednak, że miliarder nie ma problemu z uciszaniem krytyków.
Bloggera, który najwyraźniej nie pisał wystarczająco pozytywnie o Tesli, miliarder wyśledził (prawdopodobnie korzystając ze swej armii śledzących na Twitterze), i groźbami pozwu nakłonił do zaprzestania publikacji. Klientowi wyrażającemu negatywną opinię na temat wydarzenia promującego (wówczas) nowy Model X Musk najwyraźniej osobiście anulował zamówienie na samochód.
Zwolnił też pracownika, który w czasie wolnym i używając własnego samochodu testował funkcjonalność Tesli i publikował z tych testów uczciwe (a zatem czasem pokazujące problemy) nagrania online. To zresztą nie jedyny przypadek pracowników zwolnionych przez oligarchę za komunikowanie czegoś, czego nie chciał słuchać.
Oczywiście Elon Musk nie musi nawet sam angażować się w wymierzanie takiej jednostronnie rozumianej sprawiedliwości. Twitterowa armia (mówimy o ponad 83 mln śledzących jego konto) tylko czeka na pretekst. Odniósł się do tego wspomniany wcześniej blogger, bardziej dogłębnie opisała to dziennikarka technologiczna Erin Biba.
Reakcja miliardera niestety nie zaskakuje — zamiast odpowiedzialnie poprosić swoich followersów o zachowanie jakichś minimalnych standardów dyskusji, zaczął ich bronić:
Heloł, czy poznałaś już Internet? Każdy jest atakowany, niezależnie od płcji, zwłaszcza, jeśli pisze fałszywe rzeczy.
Ataki fanów Muska doprowadziły też Dr Missy Cummings, ekspertkę w dziedzinie badań nad interakcjami ludzi i systemów autonomicznych, a więc dziedzinie wiedzy niezbędnej do zrozumienia zagrożeń związanych z autonomicznymi pojazdami (to technologia, nad którą pracuje m.in. Tesla, zarządzana przez Elona Muska), do zamknięcia jej konta na Twitterze.
Dr Cummings była jedną z pierwszych kobiet-pilotek w US Navy, lądowała myśliwcami na lotniskowcach, ale nawet dla niej nękanie ze strony twitterowej armii miliardera okazało się zbyt toksyczne.
Problemy z toksycznymi zachowaniami dyrektora Tesli i jego fanów zaczął zauważać nawet Twitter, ale w zasadzie dopiero gdy zaczął się on wypowiadać na temat koronawirusa. Twierdził na przykład, wbrew faktom, że dzieci są rzekomo "zasadniczo odporne" na wirusa.
I choć żadne wpisy miliardera nie zostały ostatecznie usunięte, niewykluczone, że sama groźba jest ważną część motywacji dla przejęcia Twittera. Gigant mediów społecznościowych był przecież w stanie usunąć konto byłego prezydenta USA Donalda Trumpa (mające wówczas niemal 90 mln śledzących).
Blokada czy usunięcie konta byłyby niewątpliwie dotkliwym ciosem dla wiecznie pożądającego uwagi Muska, który, w odróżnieniu od bankruta Trumpa, mógł sobie pozwolić na wydanie 44 miliardów dolarów.
Warto przy okazji zauważyć, że przejęcie Twittera da też Muskowi pełny dostęp do wszystkich danych dotyczących użytkowniczek i użytkowników Twittera, oraz ich wpisów. Adresy IP, dane geolokalizacyjne, nieprzetworzone (a więc zawierające metadane) załączniki dołączone do wpisów. Kopalnia wiedzy, w tym o jego najbardziej aktywnych krytykach. Obecnych i przeszłych.
Musk pokazał, że jest gotów zdobyć prywatne informacje na temat swoich krytyków, i wykorzystać je w swoich atakach na nich — więc dostęp do bazy danych Twittera niewątpliwie może być kuszący.
Przejęcie kontroli nad Twitterem jest jednak raczej przede wszystkim metodą zabezpieczenia się na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy, że może z toksycznymi wpisami miliardera (i nękającymi atakami jego fanów) coś należałoby czasem zrobić.
Potwierdza to powtarzanie do znudzenia, że chodzi o "wolność słowa". Ta cienko zawoalowana krytyka polityki moderacji na Twitterze jest ciekawa również o tyle, że często środowiska prawicowe narzekają na polityki moderacji na platformach, których nie kontrolują, odmieniając "wolność słowa" przez wszystkie przypadki.
Jest ona wtedy rozumiana całkiem mechanistycznie: brak ingerencji operatora danego serwisu w publikowane na nim treści. Tak rozumiana libertariańska "wolność słowa" oznacza przyzwolenie na dezinformację czy nękanie użytkowniczek i użytkowników, w celu skłonienia ich do zamknięcia konta. W efekcie z faktyczną wolnością słowa wiele wspólnego nie ma.
W dodatku ta karykaturalna, libertariańska wersja "wolności słowa" załamuje się nawet na platformach zarządzanych przez jej proponentów.
Truth Social (platforma społecznościowa założona przez Donalda Trumpa) niemal od razu zaczęła "cenzurować" wpisy niezgodne z linią jej właścicieli, a nasza rodzima prawicowa, rzekomo "poszerzająca przestrzeń wolności słowa", Albicla usuwa konta "niewygodnych" dziennikarzy.
Z drugiej strony, warto zadać pytanie, czy Musk nie postanowi na przykład (w ramach udowadniania swojego "absolutnego" podejścia do wolności słowa) przywrócić Donalda Trumpa na Twittera.
W pewnym sensie jednak zarówno nowy właściciel Twittera jak i twórcy Albicli trafnie diagnozują problemy związane z dużymi platformami: m.in. nieprzejrzystość algorytmów i arbitralność moderacji.
Miliarder wydaje się sugerować, że algorytm Twittera, decydujący o tym, co kto na platformie widzi, powinien zostać opublikowany jako oprogramowanie otwartoźródłowe, tak, by każdy mógł zobaczyć i zrozumieć, jak działa.
Trudno się nie zgodzić z Muskiem, gdy pisze, że Twitter stał się de facto publicznym rynkiem miejskim, przestrzenią swobodnej wymiany myśli i debaty społecznej. Ma również rację, gdy wskazuje, że wielu osobom nie spodoba się pomysł tego, by amerykańskie firmy technologiczne były arbitrami wolności słowa.
Tyle że wykupienie jednej takiej firmy przez amerykańskiego miliardera nie jest żadnym rozwiązaniem, niezależnie od tego, jak głośno domaga się on (specyficznie rozumianej) wolności słowa.
Problemy z moderowaniem tak ogromnej platformy zauważył dwa i pół roku temu sam Twitter, we wpisie ówczesnego szefa, Jacka Dorsey'a:
Przede wszystkim, stoimy przed zupełnie nowymi wyzwaniami, z którymi scentralizowane rozwiązania sobie nie radzą. Na przykład, centralnie wdrażana globalna polityka przeciw nadużyciom i mylącym informacjom prawdopodobnie nie da rady się długoterminowo utrzymać bez zbytniego obciążania [wdrażających ją] osób.
Ten wpis pojawił się w kontekście konkretnego projektu tej platformy: BlueSky. Jak pisze Dorsey w innym wątku, Twitter zaczął prace nad "standardem, który nazywamy BlueSky. Chcemy, by funkcjonował jako zdecentralizowany protokół mediów społecznościowych, nie będąc własnością żadnej konkretnej firmy ani organizacji."
Wniosek Dorsey'a o tym, że rozwiązaniem jest decentralizacja, jest celny. Ostatecznie
sednem problemu związanego z kupnem przestrzeni debaty publicznej (w tym wypadku Twittera) przez rozkapryszonego miliardera Muska jest fakt, że przestrzeń ta była w ogóle na sprzedaż.
Niewiele się to różni od prywatyzacji przestrzeni publicznej. W centrum handlowym nie mamy przecież prawa do protestu.
Potrzebna jest więc przestrzeń debaty online, której kupić się nie da. A to oznacza, że muszą w niej na równych prawach uczestniczyć różne podmioty. Dorsey nie odkrył tu niczego przełomowego, aktywistki i aktywiści decentralizacji i interoperacyjności mówią o tym od lat.
Niestety, choć o BlueSky słyszymy od dwóch i pół roku, nadal nie ma żadnych konkretów. Nie powinno to jednak dziwić: decentralizacja jest zasadniczo niekompatybilna z modelami biznesowymi Big Tech, polegającymi na zamknięciu użytkowniczek i użytkowników w ich platformach.
Tymczasem od pół dekady istnieje zdecentralizowana sieć społecznościowa realizująca w zasadzie dokładnie to, co opisał Jack Dorsey w swoim wpisie. Tyle tylko, że nie została stworzona przez Twittera (ani żadną inną firmę Big Tech), i nie ma za sobą gigantycznego budżetu na promocję.
To Fediverse, o którym pisałem już wcześniej.
Związany z nią hashtag #Mastodon obecnie trenduje globalnie na Twitterze, a od momentu ogłoszenia decyzji o zgodzie zarządu Twittera na ofertę Muska konta na fediwersie założyły dziesiątki tysięcy nowych osób. Wzrost zainteresowania dobrze dokumentuje fediwersowy hasztag #introductions, pod którym nowe użytkowniczki i nowi użytkownicy publikują krótkie notki o sobie.
Jak na Fediwersie rozwiązane są problemy nieprzejrzystych algorytmów i arbitralnej moderacji? Nieprzejrzystych algorytmów po prostu nie ma (wpisy widzimy chronologicznie), a moderacja jest w rękach osób i społeczności, które zarządzają daną instancją.
Oprogramowanie jest otwartoźródłowe, a protokół otwarty. Instancje są różne, ale komunikują się między sobą — z mojego konta na mastodon.technology swobodnie śledzę setki kont na dziesiątkach innych instancji. Jeśli zaś nie podoba nam się moderacja na naszej instancji, możemy przenieść konto gdzie indziej, nie tracąc naszych kontaktów.
Oznacza to, że nie ma potrzeby tworzenia i wdrażania jednej spójnej polityki moderacji dla całego świata. Były szef Twittera ma rację, twierdząc, że jest to w zasadzie niemożliwe. Okazuje się, że nie jest to konieczne, o ile nie upieramy się przy centralizacji.
Jaka zatem przyszłość maluje się na horyzoncie użytkowniczek i użytkowników Twittera? Co jego nowy właściciel oznacza dla debaty publicznej w Internecie?
Z jednej strony mamy zamknięty ogródek kupiony na własność przez pamiętliwego i mściwego miliardera o libertariańskich ciągotach, który twierdzi, że "polityka moderacji platformy społecznościowej jest dobra, jeśli najbardziej skrajne 10% po lewej i prawej stronie są jednakowo z niej niezadowolone". Jego wizja oznacza nie tylko to, że jedna piąta użytkowniczek i użytkowników będzie z definicji niezadowolona, ale zawiera również założenie, że w Internecie "każdy jest atakowany".
Z drugiej — sieć społecznościową (nie tylko z nazwy), której nie da się kupić. Zdecentralizowana siatka wielu niezależnych, ale komunikujących się między sobą społeczności, z różnymi podejściami do moderacji, gdzie możemy sami wybrać, z kim i na jakich warunkach mamy ochotę rozmawiać.
Problemy stworzenia niezależnej przestrzeni debaty publicznej w Internecie, moderacji sieci społecznościowych, czy walki ze zjawiskami takimi jak nękanie i dezinformacja są oczywiście szersze, niż nasz osobisty wybór tego, gdzie dziś wyrazimy nasze zdanie na ważny dla nas temat. Warto jednak pamiętać, że scentralizowany model grodzonych ogródków nie jest jedynym modelem zarządzania taką przestrzenią.
Wszak jak sami operatorzy tychże grodzonych ogródków przyznają, niekoniecznie jest to model najlepszy.
Specjalista ds. bezpieczeństwa informacji, administrator sieci i aktywista w zakresie praw cyfrowych. Studiował filozofię, był członkiem Rady ds. Cyfryzacji, jest współzałożycielem warszawskiego Hackerspace’a. Pracował jako Dyrektor ds. Bezpieczeństwa Informacji w OCCRP – The Organised Crime and Corruption Reporting Project, konsorcjum ośrodków śledczych, mediów i dziennikarzy działających w Europie Wschodniej, na Kaukazie, w Azji Środkowej i Ameryce Środkowej. Współpracuje z szeregiem organizacji pozarządowych zajmujących się prawami cyfrowymi w kraju i za granicą. Współautor „Net Neutrality Compendium” oraz “Katalogu Kompetencji Medialnych”.
Specjalista ds. bezpieczeństwa informacji, administrator sieci i aktywista w zakresie praw cyfrowych. Studiował filozofię, był członkiem Rady ds. Cyfryzacji, jest współzałożycielem warszawskiego Hackerspace’a. Pracował jako Dyrektor ds. Bezpieczeństwa Informacji w OCCRP – The Organised Crime and Corruption Reporting Project, konsorcjum ośrodków śledczych, mediów i dziennikarzy działających w Europie Wschodniej, na Kaukazie, w Azji Środkowej i Ameryce Środkowej. Współpracuje z szeregiem organizacji pozarządowych zajmujących się prawami cyfrowymi w kraju i za granicą. Współautor „Net Neutrality Compendium” oraz “Katalogu Kompetencji Medialnych”.
Komentarze