Do tej pory lekceważone przez polityczny mainstream, uważane za wąskie nisze lub grupy szaleńców, dziś ekstremiści w sieci stają się realnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa czy zdrowia publicznego. Również w Europie i w Polsce. Blokowanie kont ich liderów w mediach społecznościowych nie rozwiąże problemu
Szturm na amerykański Kapitol pokazał dobitnie, jak groźne potrafią być radykalizujące się środowiska, działające w specyficznych wspólnotach na platformach społecznościowych, wspierające się w myśleniu spiskowym lub przemocowym.
Kiedy w wieczór Trzech Króli, po wydarzeniach na Kapitolu w Waszyngtonie, prorządowa TVP 1 porównała amerykańskich demonstrantów do polskiej opozycji, popełniła błąd logiczny.
Dużo bardziej adekwatne byłoby porównanie tego zajścia do innego polskiego wydarzenia. 27 października 2020 roku, podczas protestów kobiet, prezes PiS Jarosław Kaczyński w internetowym wystąpieniu, opublikowanym na kanale Prawa i Sprawiedliwości na YouTube, wezwał „wszystkich, którzy nas wspierają” do obrony kościołów.
Powiedział wtedy: „W szczególności musimy bronić polskich kościołów. Musimy ich bronić za wszelką cenę. Wzywam wszystkich członków Prawa i Sprawiedliwości i wszystkich, którzy nas wspierają do tego, by wzięli udział w obronie Kościoła, w obronie tego, co dziś jest atakowane i jest atakowane nieprzypadkowo. (…) Obrońmy Polskę!”
Radykalne prawicowe organizacje zaczęły natychmiast tworzyć grupy do „obrony kościołów” przed… innymi Polakami. Środowisko Marszu Niepodległości powołało Straż Narodową, urządziło zbiórkę na niezbędne oprzyrządowanie (w tym na przykład na liny), uruchomiło internetowy nabór chętnych do formacji.
Głównie młodzi mężczyźni przez kilkanaście dni stali przed kościołami, czekając na demonstrantów, gotowi dać im odpór. Gdy okazało się, że nie ma kogo odpierać, w kilku przypadkach „obrońcy” nie wytrzymali i sami poszukali protestujących, atakując tych, którzy byli najbliżej. Tylko cudem nie doszło do tragedii.
Podobny schemat zadziałał w Stanach Zjednoczonych. 6 stycznia prezydent Donald Trump przemawiał do swoich zwolenników, zgromadzonych w Waszyngtonie. Podczas bardzo długiego wystąpienia wielokrotnie powtórzył, że wybory prezydenckie zostały sfałszowane i skradzione, wzywał także wprost do „pójścia na Kapitol”, by dać republikańskim senatorom „dumę i śmiałość, aby odzyskali nasz kraj”.
Co zrobili protestujący? Posłuchali go (zupełnie jak polscy narodowcy Kaczyńskiego). Poszli na Kapitol. Zginęło pięć osób.
Trzeba było szturmu na jedną z najważniejszych instytucji w USA, by nagle wszyscy się obudzili: nie tylko amerykańscy politycy, w tym stojący do tej pory po stronie Trumpa Republikanie, ale też wielkie platformy społecznościowe.
Twitter usunął ostatnie wpisy Trumpa, Facebook zablokował jego konto (także na Instagramie), za nim poszły inne media społecznościowe. Google usunął ze swego sklepu aplikację Parler, która pozwalała na dołączenie do prawicowej platformy, popularnej w USA, oraz zablokował kanał na You Tube z programem Steve'a Bannona, byłego współpracownika Trumpa.
Zaczęto także blokować naruszające regulaminy platform konta zwolenników prezydenta USA.
Dopiero ta drastyczna sytuacja unaoczniła wielu ludziom to, o czym eksperci mówią od kilku lat: w radykalnych oraz radykalizujących się środowiska, które dziś mają olbrzymią łatwość budowania wspólnot w internecie, buzują ogromne emocje, wywoływane między innymi przez wybuchową mieszankę propagandy, dezinformacji i teorii spiskowych.
Kiedy emocje te zostają zintensyfikowane (choćby przez nieodpowiedzialnego albo cynicznego polityka), dochodzi do eksplozji. Ale już nie w sieci, lecz w realnej rzeczywistości. Tego rodzaju grupy mają więc zupełnie prawdziwy, nie cyfrowy, wpływ: na bezpieczeństwo państwa, życie ludzi, zdrowie publiczne.
Atak na Kapitol nie był pierwszą tego rodzaju eksplozją. Wcześniej mogliśmy to obserwować choćby podczas
Czasami emocji nie wytrzymuje jedna osoba, czasami cała grupa. Reakcja polskiej radykalnej prawicy na październikowe wezwanie Kaczyńskiego wpisuje się w ten schemat. Chodzi o specyficzny mechanizm tworzenia sieciowej (i nie tylko), zradykalizowanej wspólnoty, który narodził się wraz z mediami społecznościowymi.
Jego istotą jest łatwość nawiązania kontaktów przez osoby o skrajnych poglądach z innymi, myślącymi podobnie. Takie relacje da się dziś utrzymywać w tajemnicy przez dowolny czas, nie tylko przed administratorami mediów społecznościowych, ale też przed bliskimi i przyjaciółmi.
Pozwala to na prowadzenie werbunku nowych członków przez radykalne grupy, szkolenie ich, planowanie akcji, mobilizowanie oraz szybkie reagowanie na bieżące wydarzenia, i to już w rzeczywistości, a nie tylko w sieci.
Ponieważ środowiska radykalne nie odżegnują się od przemocy i agresji, a część ich członków marzy o wzięciu udziału w prawdziwym ataku i walce, także tej z wykorzystaniem broni – nawet zaplanowane wydarzenia, które mają przebiegać pokojowo, często wymykają się organizatorom spod kontroli. Dochodzi do przemocy, zamieszek, niszczenia mienia.
Julia Ebner, brytyjska badaczka ruchów ekstremistycznych, w książce „Ekstremiści w sieci” opisała, jak skrajna prawica amerykańska organizowała wiec w Charlottesville w sierpniu 2017 roku.
Miał być protestem przeciw usunięciu pomnika generała wojsk Konfederacji Roberta Lee. To było ważne dla tego środowiska przedsięwzięcie, ponieważ miały w nim wziąć udział różne odłamy skrajnej prawicy, które na co dzień nie współpracują ze sobą. Udało się je zachęcić do udziału, a kontakty nawiązano oczywiście głównie przez internet.
Akcję planowano na kanale platformy Discord. Organizatorzy ustalali tam nawet wygląd demonstrantów: miał być porządny, by nie zniechęcał zwyczajnych ludzi. Zakazano masek, nazistowskich symboli, czapek Ku Klux Klanu i broni.
Wydarzenie było szeroko promowane – informacje pojawiały się na Facebooku, Twitterze, 4chanie i Reddicie, portalach internetowych i forach nacjonalistów. Mimo ustaleń, dzień przed protestem niektórzy uczestnicy zdradzili, że wezmą ze sobą broń palną.
11 sierpnia w blasku pochodni nacjonaliści przemaszerowali przez Charlottesville. Ich hashtagi i zdjęcia budziły ogromne zainteresowanie w mediach społecznościowych. Pełen sukces. Sytuacja zmieniła się następnego dnia, gdy około 500 protestujących pojawiło się w miejscowym parku, tym razem eksponując nazistowskie symbole i… karabiny. Policja uznała wiec za nielegalny, zaczęła rozganiać ludzi, burmistrz ogłosił stan wyjątkowy.
W sieci trwała transmisja na żywo. To właśnie wśród śledzących ją obserwatorów zaczęła drastycznie rosnąć agresja – dużo bardziej niż wśród uczestników zajścia. Coraz więcej internautów domagało się natychmiastowej reakcji, czyli walki z policją.
W komentarzach roiło się od wezwań do przemocy, nawet do zabijania. Wreszcie jeden z uczestników wjechał rozpędzonym samochodem w tłum kontrmanifestantów. Zginęła 32-letnia kobieta, 19 osób zostało rannych. Czarnoskóry młody mężczyzna został pobity przez nacjonalistów deskami i metalową rurką.
Opis wiecu doskonale oddaje mechanizm narastania negatywnych emocji, które pod wpływem dodatkowego impulsu przeradzają się w przemoc. „Oto jak szybko nienawiść i podburzanie do przemocy w sieci może się przełożyć na działanie w świece realnym” – podkreśla Ebner. W sieci można było przeczytać wyrazy uznania dla sprawców.
Wśród zwolenników teorii spiskowych przemoc nie jest tak popularna, jak wśród radykalnych grup prawicowych, jednak tam też emocje mogą łatwo osiągnąć stan wrzenia.
W szturmie na Kapitol brali udział między innymi wyznawcy ruchu QAnon – rozbudowanej teorii spiskowej, niezmiernie popularnej w USA, która pojawiła się w 2017 roku. Opiera się ona na przekonaniu, że światem rządzą przestępcy, głównie pedofile, silnie ze sobą powiązani, a jedyną nadzieją na rozbicie ich szajki jest Donald Trump – wybrany na prezydenta przez zwykłych ludzi, a nie, jak reszta przywódców, dzięki manipulacjom wyborczym.
QAnon na początku był tylko teorią spiskową, ale przekształcił się w ekstremistyczną ideologię religijno-polityczną. W procesie przemian przemoc stawała się coraz częściej postulowanym rozwiązaniem przez członków ruchu – oczywiście w celu „obrony świata”.
Jak podaje badający QAnon Marc-Andre Argentino z Uniwersytetu Concordia, tylko w ciągu 2020 roku liczba członków QAnon wzrosła o 581 procent. W lipcu 2020 na Facebooku znajdowało się, jak policzył Argentino, 179 grup QAnon, z ponad 1,4 miliona członków, i 120 stron z łączną liczbą 911 tys. polubień.
Facebook zablokował te kanały, wyznawcy ruchu jednak nie zniknęli - przenieśli się na inne platformy. A do swojej spiskowej narracji włączyli pandemię koronawirusa – uznali ją za dowód na istnienie światowego spisku przywódców, których celem jest depopulacja ludności (znamy tę wersję z polskich portali dezinformacyjnych).
W 2020 r. w USA zaczęło dochodzić do aktów przemocy, motywowanych przekonaniami QAnon, w końcu uznano ten ruch za zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego – ale amerykański mainstream nie przejął się tym.
Inny amerykański badacz, Alex Kaplan, policzył, że aż 62 zwolenników QAnon startowało w prawyborach do Kongresu USA (większość jako republikanie), poparło ich w sumie prawie 600 tys. osób. Dwunastu z nich brało udział w listopadowych wyborach, jedna osoba zdobyła mandat w Izbie Reprezentantów.
Cała ta internetowa armia to zwolennicy Trumpa, nic więc dziwnego, że kończący właśnie swoją kadencję prezydent chętnie retweetował wpisy członków ruchu na Twitterze (przynajmniej 185 razy, w tym ponad 90 od początku pandemii), kilkukrotnie uwiarygodnił ich także w swoich wypowiedziach. Podobnie zachowywali się jego najbliżsi współpracownicy.
Dla członków QAnon przegrana wyborcza Trumpa była czymś znacznie poważniejszym niż zwykła zmiana na stanowisku prezydenta kraju. To prawdziwa tragedia, koniec nadziei na wyzwolenie świata z rąk przestępców, całkowity upadek.
Ich nastroje podburzał sam Trump, wielokrotnie mówiąc, że wybory zostały sfałszowane. Promował też tweety członków QAnon na ten temat. Emocje rosły z dnia na dzień, głównie w sieci. Kulminacyjny moment nastąpił 6 stycznia, gdy tysiące zwolenników obecnego prezydenta przyjechało do Waszyngtonu i przemówił do nich sam Trump. W długim wystąpieniu powtarzał: „Idźmy na Kapitol”. Więc poszli.
Dziś, kiedy po świecie krążą zdjęcia rebeliantów na Kapitolu, na których widać półnagiego „szamana QAnon” (czyli Jake'a Angeli'ego) w futrzanej czapce z rogami, może się wydawać, że QAnon to grupa szaleńców, a nie ludzie, których należy się obawiać.
To reakcja, którą znamy w Polsce jako wyśmiewanie „foliarzy”, czyli zwolenników teorii spiskowych. Spycha ona myślących w ten sposób ludzi do niszy „dziwaków”, co powoduje (po raz kolejny!) lekceważenie problemu.
Tymczasem lata narastania popularności QAnon pokazały, że nie chodzi tylko o akty przemocy na ulicach - mamy do czynienia z narastającym problemem społecznym. W USA z powodu tej ideologii rozpadają się rodziny, kończą przyjaźnie, bywa, że dochodzi do przemocy domowej.
To nie jest tak odległy od nas problem, jak mogłoby się wydawać. Istnieje polski odłam QAnon. Na zrzeszającym tę grupę kanale na Discordzie zameldowało się już 2,4 tysiąca osób. Wciąż trwa tu dyskusja. Tych, którzy załamali się po ostatnich wydarzeniach, pocieszają inni, tworząc kolejne nieprawdopodobne historie.
Jeden z użytkowników pisze:
„Gdyby Trump przemówił na czas i krótko, tłum MAGA byłby w budynku Kapitolu z frakcją Antifa i prawdopodobnie zostałby wciągnięty do walki przez przypadek i zamieszanie z powodu wielkości tłumu. Kiedy Trump mówił późno i długo, tłum MAGA był CHRONIONY i ODDZIELONY od grup Antifa. Przebrani ludzie Antify stanowili ponad 95 proc. osób w budynku. (…) Było to najwyraźniej zainscenizowane wydarzenie, które miało obwinić zwolenników Trumpa i spróbować wrobić Trumpa”.
Kolejny cytuje jedno z amerykańskich kont na platformie Parler: „Czy nikt nie widzi, że to, co stało się 6 stycznia, jest bardzo podobne do tego, co stało się z Reichstagiem w 1933 r., kiedy Hitler i SS spalili budynek, ale obwinili o to komunistę? Zrobiono to, by wyeliminować ich wroga, a historia się powtarza, AOC (Alexandria Ocasio-Cortez, polityczka USA – przyp. red.) wzywa do obozów koncentracyjnych, media wzywają do tego, by Trumpa i jego rodzinę pozbawiono jakiegokolwiek głosu”.
W Polsce dużo większym wyzwaniem niż QAnon są dziś grupy wierzące w paramedyczne teorie spiskowe, choćby dotyczące szczepień czy koronawirusa. Na tym etapie z ich strony nie musimy się co prawda obawiać przemocy, ale pozostałe problemy są identyczne.
Szerzenie treści antyszczepionkowych – znów: głównie za pomocą mediów społecznościowych i alternatywnych portali newsowych – ma realny wpływ zdrowie publiczne (prawie połowa Polaków nie chce się szczepić przeciwko COVID-19).
Narastają problemy rodzinne – jesienią 2020 r. przeprowadziłam kilkadziesiąt rozmów z członkami rodzin osób, wierzących w teorie spiskowe. Okazuje się, że im bardziej radykalna staje się taka wiara, tym bardziej negatywnie wpływa na życie wyznawcy, który jest w stanie zerwać dotychczasowe więzi, zniszczyć relacje rodzinne, narazić się na utratę pracy, byle tylko móc dalej wyznawać swoją spiskową „wiarę”.
Przypomina to nieco mechanizm znany z sekt, tyle że tym razem nie chodzi o toksyczne relacje, lecz o trzymanie się za wszelką cenę poglądów, które stają się toksycznym sposobem na pokonanie własnych lęków.
Wzrost popularności teorii spiskowych w czasie pandemii sprawił, że ten problem dotyka coraz większej grupy ludzi. A ponieważ „foliarzy” najłatwiej wyśmiać, zamiast przejąć się sytuacją ich i ich rodzin, wszyscy ci ludzie są pozostawieni bez specjalistycznej pomocy (np. psychologicznej).
Powstawanie kolejnych grup ekstremistów i spiskowców w sieci, stwarzanie przez nich realnego zagrożenia dla reszty społeczeństwa wymaga podjęcia dużo bardziej zaawansowanych działań niż tylko zablokowania kilku czy kilkuset kont na największych platformach społecznościowych.
Radykałom i spiskowcom to w niczym nie przeszkadza - funkcjonują na innych platformach, tam dzielą się swoimi teoriami, planują kolejne działania. W pewnym sensie są tam wyjęci spod prawa.
Przy czym Internet zawsze będzie dawał takie możliwości. Dlatego, by rozwiązać problem, trzeba czegoś więcej niż tylko wprowadzenia dyskutowanych obecnie zewnętrznych regulacji dla dużych mediów społecznościowych. Potrzeba rozbudowanego, systemowego podejścia, łączącego regulacje i przepisy z edukacją, uświadamianiem zagrożeń oraz zasypywaniem społecznych podziałów. To wielkie wyzwanie. Czy mu sprostamy?
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Komentarze