0:000:00

0:00

„Mustafa (przykłada rękę do serca mówiąc swoje imię). Mam 46 lat i jestem Marokańczykiem. Tak, wiem – nietypowo. Bo Marokańczycy nie próbują dostać się do EU drogą przez granicę z Białorusią. Ale ja nie chciałem trafić do Polski z powodów ekonomicznych. Nie uciekam też przed wojną. Szukam córki, Karimy Allafi. Teraz powinna mieć 18 lat. Wyjechała z matką, gdy miała kilka lat".

Mustafa przekazuje ostatnie, jakie ma zdjęcia z córką – dziewczynka ma na nich jakieś 3-4 lata, obok jasna kobieta. Z tego, co mówi Mustafa, to matka dziecka, Polka. Nie pytamy czemu odeszła z dzieckiem.

Przeczytaj także:

Do dwóch razy sztuka

Do EU nie dostałem wizy, a Białoruś daje je łatwo. Czytałem w internecie, że nie ma problemu z pokonaniem granicy. W Mińsku dostałem wizę na 13 dni. Miałem pieniądze, plecak, buty na zmianę. Byłem dobrze przygotowany. Przejście granicy miało być łatwe, a wcale nie było. Przy granicy żołnierze białoruscy zebrali nas. Im więcej, tym lepiej. Na początku było nawet ze 200 osób.

Zapakowali nas na ciężarówki. Jechaliśmy nocą wzdłuż granicy. Zatrzymaliśmy się i gdy jeden z nich przecinał druty, reszta nas wypychała. Z ciężarówki, a potem przed dziurę w płocie, do Polski.

Za pierwszym razem udało się dużo przejść. Rano, gdy wzeszło słońce, znalazłem jakąś drogę. Pojawiła się policja. Spakowali mnie i wypchnęli z powrotem na Białoruś, blisko miejsca, którym wcześniej przeszliśmy.

Kolejna noc. Znów ta sama grupa, choć części osób już brak. Widocznie im się udało. Przyjechały kolejne ciężarówki białoruskie. Nowa dostawa migrantów?

A jednak nie. Zapakowali nas na te ciężarówki, pojechaliśmy dalej, tak z 25 km. I znów to samo – żołnierze przecinają druty i nas wypychają.

I znowu w Polsce trafiłem na policję – chyba jakąś inną – nie odróżniam ich. Ponownie mnie zawrócili.

„Na 2,5 godziny całkowicie straciłem wzrok”

Stwierdziłem: to mi się nie podoba. Wracam.

Zapytałem białoruskiego żołnierza, jak mogę wrócić do Mińska. Powiedział: „100 euro dla szefa i 100 euro dla taksówki”.

Zgodziłem się.

I wtedy popełniłem największy błąd. Wyciągnąłem portfel i wyjąłem te 100 euro dla oficera. Zobaczyli, że mam przynajmniej 4-5 banknotów po 500 euro każdy. Uznali, że jestem bogaty. To mnie pogrążyło.

Nie przyjechała po mnie taksówka, a samochód. Opel corsa z 3 typami w środku. Ujechaliśmy kawałek a oni: „Dawaj pieniądze”. Daję im 100 euro.

„Wszystko! Wszystko!”- krzyczeli.

Przestraszyłem się. Na zakręcie taksówka zwolniła i wtedy wyskoczyłem. Miałem ze sobą telefon i pieniądze, najważniejsze rzeczy pod kurtką. Plecak został w aucie. Zacząłem biec. Gonił mnie gość z pistoletem, a drugi miał jakiś drąg w rękach. Uderzył mnie w tył głowy.

Przewróciłem się i straciłem wzrok. Tak ze 2,5 godziny nic nie widziałem. Nic.

Byłem pewien, że tam umrę.

Zabrali mi wszystko, co miałem. W małym plecaczku, pod kurtką były dokumenty i iPhone za 600 euro. Wszystko wzięli. Paszport też. Drugi telefon schowany głębiej też wzięli.

Zostawili mnie żywego, ale bez oczu. A - jeszce wyrzucili mój plecak. Pusty. Miałem tam 3 pary butów, jedzenie, picie. Nic nie zostawili.

Chodziłem tam po omacku. Głowa mnie bolała piekielnie.

Po 2.5 godzinach zacząłem powoli odzyskiwać wzrok. Ale z początku tylko w czerni i bieli. Zero kolorów. Z kolejnymi godzinami kolory powoli wracały. Ale głowa boli mnie do teraz (rozmawiamy 8-10 dni po pobiciu -red.)

Nie miałem już za co wrócić do Mińska, więc został mi już tylko jeden kierunek – granica z Polską.

Od tego czasu zaczęło się dopiero moje cierpienie.

„3 godz. trzymali nas przemokniętych na mrozie”

Każdego dnia byłem z inną ekipą. Jedyny Marokańczyk na granicy. Wszyscy pozostali w grupach, rodzinach, a ja sam. Wszyscy byli mi obcy. Trzymałem się trochę z Syryjczykami – ich jest teraz dużo w Maroku, bo uciekli do nas przed wojną. Tylko z nimi czułem jakąś więź.

Na granicy są grupy, które mają gpsy, telefony, jedzenie, umówione kontakty. Ci nie wracają zza drutów na Białoruś. A ja ciągle wracałem. Białoruscy pogranicznicy wiedzieli już, że nie miałem nic, że byłem sam, zdany na łaskę. Nawet nie musieli mnie przez druty wypychać. Wiedzieli, że nie mam innego wyjścia.

Gdy przechodziliśmy przez druty, to szedłem nawet po 50 km. Nocą i dniem. Byłem bardzo zmęczony i głodny – zero jedzenia. Raz tylko Polacy, którzy mnie złapali, zawieźli mnie na jakiś komisariat. Strażnica? Nie wiem, może. Dali mi tam kanapkę. Mówiłem im, że jestem z Maroka, a oni, że to niemożliwe, bo ludzie stamtąd tędy nie chodzą. „Ty jesteś z Iraku”. Nie miałem jak udowodnić, że to nieprawda. Nie słuchali mnie. I z powrotem na granicę.

Któreś nocy Białorusini otworzyli przejście i biegliśmy znów szybko przed siebie.

Nie zauważyłem tego bagna i nagle wpadłem po same pachy. Obok mnie też kobiety, dzieci, w sumie ok. 60 osób. Wszyscy przemokliśmy doszczętnie.

Udało nam się jakoś wydostać z tej pułapki i wtedy pojawiła się polska straż graniczna. Otoczyli nas.

Przez 3 godziny trzęśliśmy się z piekielnego zimna przy tych bagnach. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Polacy nie pozwolili nam nawet rozpalić ogniska. Chcieliśmy się tylko rozgrzać. Kobiety przemarznięte, malutkie i płaczące dzieci. Nic ich nie ruszało.

Nie pozwolili rozpalić i już. Zachowywali się jak zwierzęta. Do mnie podchodzili bardzo blisko i mierzyli z pistoletu. Przy dzieciach.

Wyobrażasz sobie?! Jak dwumetrowy facet może takie rzeczy robić przy dzieciach?! Po co to robić ludziom wygłodniałym, osłabionym, przemarzniętym, którzy nie stanowią żadnego zagrożenia? Jakim zagrożenie dla nich są te bezbronne dzieci, by mierzyć do nas z karabinów?!

Ale gorsze było to, że cały czas z nas się śmiali. Brudnych, przemokniętych, zmarzniętych i trzęsących się na tym zimnie. Bo było bardzo mroźno.

Nie wymyślam sobie tego. Ten ich śmiech najbardziej nas bolał. Mnie bardzo.

„Przy 7 push-backu przestałem je liczyć”

Zabrali nas do ciężarówkę. Ścisnęli. W środku był facet, który tracił przytomność. Przyjechał samochód straży granicznej z medykiem. Widać było, bo inaczej ubrany, jak ratownik lub lekarz.

Wzięli tego półprzytomnego. Dali mu coś – nie widziałem dokładnie – tabletkę albo zastrzyk. W każdym razie ten człowiek nagle wstał na nogi jak obudzony. Zaprowadzili go do naszej ciężarówki. A my cały czas, ściskaliśmy się przemoczeni od tego bagna. Trzęśliśmy się jeszcze bardziej, czekając aż postawią na nogi tego gościa.

Pojechali z nami na granicę, przecięli druty i wypchnęli na Białoruś.

Tak, Polacy przecięli płot, który sami budowali. I powiedzieli nam: „Idźcie – tam są Niemcy”.

Wtedy chciałem trafić w tę strefę między drutami kolczastymi. Bo tam ludzie palą ogniska i można się ogrzać – tak strasznie było mi zimno.

W nocy tam się nie regenerujesz. Śpisz trochę i musisz pilnować, by dołożyć drewna, bo ogień przygaśnie. Inaczej zamarzniesz. Nie wysypiasz się. Nie odpoczywasz.

A wiesz, jak zdobywaliśmy wodę? Wykopywaliśmy dziurę w ziemi, wkładaliśmy w nią reklamówkę i jeśli był deszcz, to dołek zapełniał się wodą. Potem z tej reklamówki piliśmy robiąc w niej dziurki.

Białorusini są bardzo sprytni. Patrz (rysuje w moim kajecie). Granica, znaczy druty, na Białorusi wyznaczone są prosto, a po polskiej stronie to takie zawijasy. I w tym pasie siedzą grupy i palą te ogniska. W nocy przyjeżdża ciężarówka, zabiera ludzi, ogniska zostają. Polska straż graniczna ciągle blisko nich, bo spodziewają się przejść. A nas już zawożą w inne miejsce. Tam, gdzie nie ma obstawy polskiej.

Białorusini działają w trójkach. Jeden z noktowizorem sprawdza, czy nie ma Polaków. Jak nie ma, to drugi tnie szybko druty, a trzeci podjeżdża ciężarówką z migrantami. I ludzie wybiegają przez tę dziurę, jakby to były jakieś wrota do raju. Serio. A potem Polacy nas łapią i wypychają z powrotem. Przy 7 push-backu przestałem je liczyć.

„Chciałem już umrzeć. Było mi wszystko jedno”

Za którymś razem szedłem z czwórką facetów z Jemenu. W sumie chyba 2 dni. Przeszliśmy granicę, potem jeszcze jakiś kawałek. Gdy potknąłem się i upadłem, to już nie potrafiłem wstać. Byłem tak wycieńczony. Dodatkowo spadł mi gwałtownie cukier, a to mnie strasznie irytuje. Tam była chyba jakaś droga (z Hajnówki na Kleszczele).

Tam już niewiele pamiętam. Wiem, że Jemeńczycy mieli umówiony przejazd. Płacili po 2 tys. euro. Ja tych pieniędzy nie miałem. Ale zadzwonili do kogoś, zostawili mi śpiwór. Bardzo dobry, najlepszy, jaki w życiu miałem. Pewno kosztuje ze 100 euro. Kiedy się w nim schowałem, to po raz pierwszy od dawna poczułem ciepło. Jakby nigdy wcześniej go nie czułem. Przez te 8 dni zapomniałem, jakie to jest uczucie.

Ale i tak już się poddałem - mówi coraz ciszej. Już czekałem na śmierć. Już było mi wszystko jedno. Nie chciałem walczyć. Niech mnie tu złapią, niech mnie zabiją, ale już nie chcę przechodzić tego, co przeżyłem.

Choć czułem żal. Bo mój syn, malutki, roczny, tam w Maroku zostanie bez mojej opieki. I nie znajdę swojej córki, która ma teraz 18 lat. Fatalnie to wyszło – przyjechałem jej szukać, a umieram w lesie, zostawiając młodsze dziecko bez mojej opieki. Fatalnie.

Potem pamiętam smak herbaty. Tylko ten smak. Ludzi nie. Wiem, że to był D. On uratował mi życie.

Potem obudziłem się tu, w tym pokoju. Popatrzyłem na sufit – to nie jest mój dom. Ale nic nie pamiętam, jak się tutaj znalazłem. Jakby mi się film urwał. Poczułem ból i wtedy zaczęły mi wracać wspomnienia z granicy. Bolało.

Mówię ci o tym wszystkim, byś o tym napisał. Zrób mi zdjęcie – niech mnie zobaczą. Bo chcę, by już ludzie tak nie cierpieli, jak ja. Może kogoś moja historia uratuje. Ja w życiu tyle jeszcze nie wycierpiałem, co przez te 8 dni.

Ile tu jeszcze ludzi będą tak katować? Za chwilę będzie zima, spadnie śnieg, nie będzie drewna, nie będzie ognisk, czyli więcej trupów.

Migranci są pociskiem. Białorusini strzelają nami w Polskę, a Polacy zbierają nas z ziemi i odstrzeliwują z powrotem. Jaka jest moja w tym wina? Czemu ja mam być tym pociskiem? Czemu muszę uczestniczyć w tej cynicznej grze?”.

Wyglądał jak starzec [relacja aktywistki]

Miejscowa aktywistka, która ratowała Mustafę: „Dostaliśmy telefon od kogoś – pewno »wujka«, który przewoził tych Jemeńczyków – że leży człowiek ledwo żyw. I pinezkę. Chłopaki, którzy dotarli do Mustafy, mówią, że nie wiedzieli, czy jeszcze żyje. Żył. Dali mu herbatę i to tylko pamięta.

Wyciągnięcie go z krzaków przy głównej drodze na Kleszczele zajęło nam całą noc. Zaangażowanych było co najmniej 5 osób i 3 samochody. Podjeżdżaliśmy do miejsca już na zgaszonych światłach, by nie rzucać się w oczy z głównej drogi. Gdy chłopaki go nieśli, to był jak worek ziemniaków. Bezwładny. Gdy wnosiliśmy go do domu, nadal się nie ruszał. W domu jego oczy nie reagowały na światło. Ściągnęliśmy lekarza, który go zbadał. Mustafa był w fatalnym stanie. Dogorywający, brudny, chudy, wycieńczony. Wyglądał jak starzec.

Dużym wydarzeniem było, gdy pierwszy raz sam się obrócił na łóżku. Trzeba było go prawie zanosić do łazienki. Do mnie trafił jakieś 8 dni po tym pobiciu i nadal bolała go głowa. Do teraz boli.

Im więcej miał w organizmie wody, jedzenia tym bardziej zaczął się zmieniać. Na lepsze. Teraz chodzi już sam, o kulach. Dochodzi do siebie”.

Pingwiny

Kilka dni później spotykam Mustafę w dużym mieście Polski, daleko od granic. Jest w gronie innych uchodźców, w sumie pięć osób. W znacznie lepszym stanie. Choć wszyscy nadal mają totalnie zniszczone stopy. Od wody w butach na granicy. Spędzili po 25-27 dni w lasach Polski i Białorusi, ale wyglądają znacznie lepiej niż Mustafa, który ośmiodniowego pobytu mało nie przypłacił życiem.

Gibią się na boki chodząc. Żartują, że są pingwinami – faktycznie ich chód przypomina te zwierzęta. Dziś jednego Kameruńczyka odwiedził lekarz – nadal ma poważne problemy z nogami. Jutro wszyscy dostaną furę leków. Każdy ma jakiś dodatkowy problem zdrowotny – pamiątkę z granicy.

W oczach Mustafy już nie widać tych ton bólu, jakie miał kilka dni temu. Uśmiecha się. Już rozmawia z kimś na telefonie. Wyluzowany. Wraca wkrótce do Maroka przez Niemcy i Włochy. Do swojego syna. Ale gdy tylko Kameruńczyków pytam, co przeżyli na granicy, oczy Mustafy się szklą. Sztywnieją patrząc gdzieś daleko przed siebie. Zmieniam szybko temat przy stole.

Przy pożegnaniu Mustafa jeszcze raz prosi:

„Opublikuj moją historię. Niech nie pójdzie na marne. Napisz o mojej córce”.

Ma nadzieję ją znaleźć. Daje mi kontakt do siebie jakby co.

Nadal chce, by publikować jego zdjęcie. To pomoże.

5 dni później dostaję info: "Mustafa bezpieczny".

Dziękuję wolontariuszce Magdzie Bodzan, która tłumaczyła z hiszpańskiego rozmowę z Mustafą.

Udostępnij:

Krzysztof Boczek

Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.

Komentarze