Witaj w dziale depeszowym OKO.press. W krótkiej formie przeczytasz tutaj o najnowszych i najważniejszych informacjach z Polski i ze świata, wybranych i opisanych przez zespół redakcyjny
Niemiecki dziennik „Die Welt” poinformował, że Chiny byłyby gotowe wysłać wojska do Ukrainy celem zapewnienia pokoju pod warunkiem, że taka operacja miałaby mandat Rady Bezpieczeństwa ONZ. Ale Ukraina odrzuca pomysł udziału Chin.
„Welt Am Sonntag”, niedzielne wydanie dziennika „Die Welt”, donosi, że jak wynika z ekskluzywnych informacji przekazanych gazecie przez unijnych dyplomatów powołujących się na źródła bliskie chińskiemu rządowi, Chiny byłyby gotowe wysłać wojska do Ukrainy celem zapewnienia pokoju. Taka misja musiałaby mieć jednak mandat Rady Bezpieczeństwa ONZ.
„Chiny wyraziły gotowość do udziału w siłach pokojowych na Ukrainie (...). Rząd w Pekinie byłby skłonny to zrobić, tylko jeśli siły pokojowe zostałyby rozmieszczone na podstawie mandatu Organizacji Narodów Zjednoczonych” – informuje gazeta.
W Brukseli plan Pekinu spotkał się z mieszanymi reakcjami. Z jednej strony pojawiają się opinie, że udział takiego kraju jak Chiny w gwarantowaniu bezpieczeństwa Ukrainy mógłby pozytywnie wpłynąć na wizerunek całej operacji wśród krajów Globalnego Południa. Z drugiej strony państwa europejskie obawiają się, że Chiny zrobią to tylko po to, by szpiegować na Ukrainie, a w przypadku kolejnej fali rosyjskiej agresji opowiedzą się za Rosją.
Temat gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy to jeden z najważniejszych wątków ewentualnego zakończenia wojny w Ukrainie. Pytanie dotyczy tego, jak sprawić, by Rosja już nigdy Ukrainy nie zaatakowała. Po rozmowach z Putinem na Alasce Biały Dom oznajmił, jakoby rzekomo Rosja zgodziła się na obecność w Ukrainie wojsk europejskich w ramach misji pokojowej. W niedzielę 17 sierpnia taką informację podał Steve Witkoff, specjalny wysłannik Białego Domu. Dzień wcześniej takie informacje pojawiły się jako przecieki w mediach.
“Byliśmy w stanie uzyskać [od Rosji – red.] następujące ustępstwo: Stany Zjednoczone mogłyby zaoferować [Ukrainie – red.] ochronę podobną do artykułu 5 [Traktatu waszyngtońskiego, chodzi o zobowiązanie do kolektywnej obrony – red.], który jest jednym z głównych powodów, dlaczego Ukraina chce wejść do NATO” – powiedział Witkoff. Dodał, że to „pierwszy raz, gdy Rosjanie wyrazili zgodę na coś takiego” i że jest to “przełom”.
Kreml zaprzeczył jednak tym ustaleniom. Minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow mówił w wywiadzie w środę 20 sierpnia, że jedyne gwarancje bezpieczeństwa, na które może zgodzić się Rosja, to gwarancje udzielone przez Radę Bezpieczeństwa ONZ, a więc przez Rosję, Chiny, USA, Francję i Wielką Brytanię. Powtórzył to 21 sierpnia. „Zachód doskonale rozumie, że poważna dyskusja na temat gwarancji bezpieczeństwa bez udziału Federacji Rosyjskiej jest utopią” – powiedział Ławrow.
Ale prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski odrzuca pomysł zaangażowania Chin i Rosji. „Potrzebujemy gwarancji bezpieczeństwa tylko od tych krajów, które są gotowe nam pomóc” – powiedział.
Tymczasem Pekin od początku wojny na Ukrainie wspiera Moskwę, kupując od niej ropę naftową za miliardy dolarów i dostarczając komponenty elektroniczne do produkcji broni. Ponadto oba kraje utrzymują partnerstwo, które określają jako „bezgraniczne”.
Przeczytaj także:
Nigel Farage, przewodniczący Partii Reform, zapowiada wypowiedzenie przez Wielką Brytanię Europejskiej Konwencji o Prawach Człowieka oraz masowe deportacje imigrantów, jeśli jego partia zdobędzie władzę.
Nigel Farage, niegdyś „ambasador” Brexitu, obecnie lider eurosceptycznej, konserwatywnej Partii Reform UK, która prowadzi w sondażach, zapowiada masowe deportacje imigrantów z Wielkiej Brytanii oraz wypowiedzenie przez Londyn Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, jeśli jego partia zdobędzie władzę.
Lider Reform UK powołuje się na „siłę” i „determinację” prezydenta USA, który zaordynował przyspieszony tryb deportacji osób bez prawa pobytu na terenie Stanów Zjednoczonych oraz odmawia prawa składania wniosków o ochronę międzynarodową osób z krajów uznanych za „wrogie”, co w niektórych przypadkach jest kwestionowane przez amerykańskie sądy. Farage mówił o swoich planach w wywiadzie z sobotnim wydaniem dziennika The Times, który cytuje agencja Reuters.
„Możemy być mili dla ludzi, możemy być mili dla innych krajów, ale możemy być też twardzi, czego skuteczności dowiódł prezydent Trump już wielokrotnie” – mówił Farage w nawiązaniu do deklaracji, że byłby gotów podpisać umowy na szybkie deportacje z takimi krajami jak Afganistan, czy Erytrea, nie troszcząc się o bezpieczeństwo odsyłanych osób.
Farage podkreślił, że jego zadaniem jest troszczyć się o bezpieczeństwo „kobiet i dziewcząt” w jego kraju; nie może odpowiadać za to, co ze swoimi obywatelami robią despotyczne reżimy w różnych częściach świata.
Deportacjom miałyby w pierwszej kolejności podlegać osoby, które na wyspy dostają się małymi łodziami przez Kanał La Manche. Lider Reform UK proponuje też budowę centrów detencyjnych w bazach lotniczych Wielkiej Brytanii i co najmniej pięć lotów deportacyjnych dziennie.
Imigracja – częściowo na skutek działalności skrajnej prawicy – wskazywana jest obecnie w Wielkiej Brytanii jako źródło największych zmartwień społecznych – informuje Reuters. W kraju wciąż organizowane są obecnie nieduże demonstracje antyimigranckie, głównie pod ośrodkami dla uchodźców. W zeszłym roku, jak podaje Reuters, kanałem La Manche do Wielkiej Brytanii dostało się 37 tysięcy osób, głównie z Afganistanu, Syrii, Iranu, Wietnamu i Erytrei.
Takimi zapowiedziami skrajna prawica liczy na wzrost poparcia społecznego. Reform UK to partia, która cieszy się obecnie największym poparciem w sondażach. Chce na nią głosować ponad 30 proc. osób. Obecnie Wielką Brytanią rządzą laburzyści, którzy odnieśli wielkie zwycięstwo w wyborach w lipcu 2024. Kadencja rządu i parlamentu trwa do 2029 roku i pomimo że obecnie rząd Keira Starmera ma słabe wyniki poparcia, to sytuacja polityczna jest raczej stabilna.
Przeczytaj także:
„Deportowanie z powodu wykroczenia osób, których państwo prowadzi wojnę o przetrwanie, jest zwykłym barbarzyństwem” – piszą do premiera Obywatele RP w reakcji na deportacje osób, które brały udział w zamieszaniu na Stadionie Narodowym podczas koncertu białoruskiego rapera Maxa Korża.
Obywatele RP krytykują rząd Donalda Tuska za deportacje osób skazanych m.in. za „czyny chuligańskie” podczas koncertu białoruskiego rapera Maxa Korża 9 sierpnia na Stadionie Narodowym w Warszawie.
„Panie Premierze! Pańska zapowiedź stała się faktem, co zdarza się nieczęsto – zapowiadane deportacje Ukraińców i Białorusinów właśnie się dokonują. Wśród wielu naszych oczekiwań dotyczących np. cofnięcia niekonstytucyjnych pisowskich ustaw i rozporządzeń, humanitarnego traktowania ludzi na białoruskiej granicy, respektowania praw kobiet, osób z niepełnosprawnościami, osób nieheteronormatywnych, osób politycznie demonstrujących, rozliczenia winnych łamania prawa, w tym tego, które na naszych własnych grzbietach połamano, przywrócenia zasad praworządności i norm ustrojowych, które miały ją w Polsce gwarantować – akurat deportacji Ukraińców i Białorusinów nie oczekiwaliśmy” – napisała grupa.
Obywatele RP zarzucają premierowi, że deportacje osób skazanych za udział w zamieszaniu po koncercie białoruskiego rapera to „jawne bezprawie”. Ich zdaniem decyzje o deportacjach podjęto zanim uprawomocniły się wyroki sądowe wobec skazanych osób. Ponadto karanie deportacją za tego rodzaju wykroczenia to „barbarzyństwo”.
„Deportowanie z powodu wykroczenia osób, których państwo prowadzi wojnę o przetrwanie, jest zwykłym barbarzyństwem. Barbarzyństwem jest również deportowanie do państwa, które więzi, torturuje i zabija własnych obywateli, jak to ma miejsce w Białorusi” – napisali Obywatele RP.
Obywatele RP uważają, że premier ulega oczekiwaniom skrajnej prawicy i ksenofobicznym nastrojom. Ich zdaniem postępowanie premiera jest „skrajnym naruszeniem podstawowych praw człowieka, zagrożeniem dla niezawisłości sądów”.
„Jest również policzkiem dla zwykłej przyzwoitości, złamaniem wszelkich etycznych norm, zniweczeniem wielkiego wysiłku mnóstwa przyzwoitych ludzi przez długie lata w różnych epokach walczących o to, by państwo Polskie sprzyjało przyzwoitości, a nie podłości” – piszą Obywatele RP w liście.
List Obywateli RP to reakcja na deportacje osób skazanych w większości za „czyny chuligańskie” podczas koncertu białoruskiego rapera Maxa Korża 9 sierpnia na Stadionie Narodowym w Warszawie. Podczas koncertu rapera miało dojść do starć uczestników z ochroną, bo osoby, które miały bilety na trybuny, przeskakiwały na płytę, by wziąć udział w pogo. Zamieszanie skończyło się interwencją policji.
Policja twierdzi, że część uczestników koncertu miała mieć przy sobie narkotyki, alkohol i race, co jest niedozwolone podczas imprez masowych. Kontrowersje w mediach społecznościowych wzbudziło też to, że wśród uczestników zaobserwowano flagę UPA.
Jak wynika z informacji stołecznej policji, zatrzymano 109 osób za różne wykroczenia i przestępstwa. Poza tym, jak podaje TVP, 50 osób zostało ukaranych mandatami na łączną kwotę ok. 11,5 tys. zł, a wobec 38 osób skierowane zostały wnioski o ukaranie do sądu. 13 sierpnia minister spraw wewnętrznych i administracji Marcin Kierwiński poinformował, że wobec 63 osób wszczęto postępowanie o opuszczeniu kraju. W tej grupie jest 57 Ukraińców i sześciu Białorusinów.
Jak ujawniła Gazeta Wyborcza, deportacje zaczęły się już 18 sierpnia. To wtedy do Dniepra deportowana została 18-letnia Angelina. Dziewczyna została zabrana z domu o 6 rano, nie miała możliwości wziąć swoich rzeczy. Ma pięcioletni zakaz wjazdu do strefy Schengen. Polska uznaje ją za „osobę niepożądaną na terenie RP ze względów obronności lub bezpieczeństwa państwa”. Naruszeniem bezpieczeństwa miał być ”czyn chuligański" podczas koncertu.
O tym, że karanie deportacjami za tego rodzaju występki to przesada, informują też prawnicy w Polsce. Mówił o tym m.in. dr Tomasz Sieniow z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, prawnik i prezes Instytutu na Rzecz Państwa Prawa, który od lat pomaga migrantom i uchodźcom.
„Nie wyobrażam sobie, że w przypadku tak powszedniego wykroczenia, jakim byłoby naruszenie porządku na stadionie, dochodziło do tak drastycznych rozwiązań, które prowadziłyby do natychmiastowej deportacji. Wydaje mi się, że jest to raczej tylko komunikat na użytek uspokojenia społeczeństwa czy pokazania, że rząd działa sprawnie. Ale myślę, że w praktyce tych deportacji nie będziemy widzieli” – mówił prawnik 19 sierpnia.
Podobnego zdania była Agnieszka Kosowicz z Polskiego Forum Migracyjnego. „Deportacja to nadmiarowa reakcja, która z mojej perspektywy jest działaniem na pokaz, a nie adresującym problem” – mówiła Tok FM prawniczka.
Jeśli w ciągu dwóch tygodni nie dojdzie do porozumienia między Rosją a Ukrainą, USA albo rozważą wprowadzenie „potężnych sankcji” lub ceł na Rosję, albo nie zrobią nic – powiedział prezydent Donald Trump w piątek podczas spotkania z reporterami w Białym Domu.
Donald Trump znowu roztacza wizję „potężnych sankcji lub ceł”, które USA mogłyby nałożyć na Rosję, jeśli w ciągu dwóch tygodni nie dojdzie do porozumienia ws. zakończenia wojny w Ukrainie. Jednocześnie mówi, że równie możliwe jest, że Stany Zjednoczone nie zrobią nic, jeśli do porozumienia nie dojdzie.
„[Jeśli w ciągu dwóch tygodni nic się nie wydarzy – red.] podejmę decyzję, co zrobimy. To będzie bardzo ważna decyzja. I to będą albo potężne sankcje lub potężne cła [na Rosję – red.], albo i to, i to. Albo zdecyduję, że nie robimy nic i mówimy, że to nie nasza walka” – powiedział Donald Trump w piątek 22 sierpnia podczas spotkania z reporterami w Białym Domu. Klip z tą wypowiedzią opublikował w mediach społecznościowych Fox News.
Trump daje więc do zrozumienia, że Rosję albo czekają konsekwencje, jeśli nie zdecyduje się zakończyć wojny z Ukrainą, albo nie. To dość zaskakująca strategia wywierania wpływu na Kreml.
W czwartek 21 sierpnia na platformie Truth Social założonej przez Donalda Trumpa pojawił się też ciekawy wpis prezydenta USA krytykujący zakaz używania amerykańskiej broni do ataków przeprowadzanych przez ukraińską armię na terytorium agresora. Trump napisał:
„Bardzo trudno, jeśli nie niemożliwe, jest wygrać wojnę bez ataku na kraj najeźdźcy. To tak, jakby świetna drużyna sportowa miała fantastyczną obronę, ale nie mogła grać w ataku. Nie ma szans na zwycięstwo! Tak samo jest z Ukrainą i Rosją (...) Przed nami ciekawe czasy” – napisał Trump.
Prawdopodobnie w odpowiedzi na to – jak zauważał ukraiński portal Meduza – prezydent Rosji Władimir Putin w piątek ni stąd ni zowąd odwiedził Sarow, miasto położone w rosyjskim regionie Niżny Nowogród, znane z tego, że to tu radzieccy naukowcy zaprojektowali pierwszą radziecką bombę atomową.
Putin, który ostatnio odwiedził miasto we wrześniu 2023 r., został powitany na płycie lotniska przez wysokich rangą dowódców wojskowych. Program wizyty obejmował rozmowy z ekspertami nuklearnymi oraz spotkanie z gubernatorem regionu, Glewem Nikitinem.
W piątek 15 sierpnia i w poniedziałek 18 sierpnia doszło do ważnych spotkań ws. wojny w Ukrainie. W piątek amerykański prezydent spotkał się na Alasce z przywódcą Rosji Władimirem Putinem, a w poniedziałek w Białym Domu z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim i liderami UE: szefową KE Ursulą von der Leyen, szefem NATO Markiem Rutte, kanclerzem Niemiec Friedrichem Merzem, prezydentem Francji Emmanuelem Macronem, premierką Włoch Giorgią Meloni, premierem Wielkiej Brytanii Keirem Starmerem oraz prezydentem Finlandii Alexandrem Stubbem.
Jednym z osiągnięć tych spotkań miała być – według Białego Domu – zgoda na spotkanie Wołodymyra Zełenskiego z Władimirem Putinem. Spotkanie miałoby się odbyć w ciągu dwóch tygodni, czyli mniej więcej do końca sierpnia 2025. Mówiła o tym we wtorek 20 sierpnia rzeczniczka Białego Domu Karoline Levitt.
Gotowość spotkania wyraził prezydent Zełenski i to pomimo że Rosja nie zgodziła się, by poprzedzało je zawieszenie broni. Co więcej, jak wynika z informacji przekazanych przez wiceministra spraw zagranicznych Ukrainy Serhija Kysłycię w wywiadzie na antenie programu „Meet the Press” w stacji NBC News, prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski jest nawet gotowy omówić kwestie terytorialne podczas spotkania z Władimirem Putinem.
Kreml niby na spotkanie się zgodził, a jednocześnie podkreślał, że „trzeba je dobrze przygotować”, co oznacza, że najpewniej nie dojdzie do niego w najbliższym czasie. W czwartek 21 sierpnia minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow ostatecznie stwierdził, że spotkanie z prezydentem Zełenskim byłoby dla Putina udziałem w programie rozrywkowym i że są wątpliwości, czy prezydent Ukrainy ma prawo podpisywać się pod traktatami międzynarodowymi.
Państwa europejskie, we współpracy z Japonią, Koreą Południową, Australią i Nową Zelandią, intensywnie pracują nad planem gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy na wypadek, gdyby wojnę udało się jednak jakoś doprowadzić do końca i trzeba by zapewnić, że Rosja nie zaatakuje znowu. Jak wynika z ustaleń amerykańskiej agencji Bloomberg mniej więcej 10 państw z tzw. Koalicji Chętnych jest gotowych wysłać żołnierzy do Ukrainy. Są to m.in. Wielka Brytania, Francja, Belgia, Litwa, Estonia, poza tym zaangażowanie rozważają Łotwa i Szwecja.
Stanowcze „nie” wysłaniu wojsk na Ukrainę mówi m.in. Polska, Niemcy i Węgry. Nie rozważają tego też Włochy, Hiszpania i Holandia. Finlandia „raczej” tego nie planuje.
Jak wynika z opublikowanego w sobotę przez Rzeczpospolitą sondażu SW Research, udział polskich żołnierzy w misji pokojowej w Ukrainie popiera tylko 17,3 proc. badanych, nie popiera 61,1 proc., a zdania nie ma 21,6 proc. osób. Wśród kobiet 15,8 proc. uważa, że polscy żołnierze powinni wziąć udział w takiej misji, przeciwnego zdania jest 58,7 badanych, zaś nie ma zdania 25,5 proc. Wśród mężczyzn wyniki są następujące: „tak” udziałowi polskich żołnierzy w misji pokojowej w Ukrainie mówi 18,9 proc. badanych, „nie” 63,9 proc., zaś zdania nie ma 17,1 proc. respondentów.
Przeczytaj także:
"Głód w Strefie Gazy jest katastrofą spowodowaną przez człowieka, moralnym oskarżeniem i porażką samej ludzkości” – stwierdził sekretarz generalny ONZ
Pierwszy raz w historii eksperci z IPC, czyli zintegrowanej klasyfikacji fazy bezpieczeństwa żywnościowego, ogłosili klęskę głodu poza Afryką. Aby region został sklasyfikowany jako dotknięty głodem:
Tak według ekspertów IPC jest dziś w mieście Gaza i jego okolicach.
Po 22 miesiącach konfliktu ponad pół miliona osób, czyli prawie 1/4 wszystkich Palestyńczyków w Strefie Gazy, cierpi z powodu głodu. 280 tys. z nich znajduje się w północnym regionie obejmującym miasto Gaza. IPC szacuje, że do końca września podobnie krytyczna sytuacja humanitarna rozprzestrzeni się na środkowe i południowe obszary Strefy: Deir al-Balah i Khan Younis.
Wcześniej IPC odnotował klęskę głodu tylko w Somalii, Sudanie Południowym i Sudanie.
Sekretarz generalny ONZ Antonio Guterres w oświadczeniu stwierdził, że głód w Strefie Gazy jest „katastrofą spowodowaną przez człowieka, moralnym oskarżeniem i porażką samej ludzkości”.
Izrael odrzucił raport, stwierdzając, że jest fałszywy i stronniczy, bo rzekomo opiera się na danych dostarczonych przez Hamas.
Przypomnijmy, że w maju Izrael uznał, że nie wpuści więcej do Gazy oficjalnej pomocy ONZ, tylko sam zajmie się kierowaniem centrami dystrybucji żywności. Powód? Dotychczasową pomoc miał rozkradać Hamas (choć nie potwierdziły tego żadne, nawet izraelskie źródła).
W wyrwę po doświadczonych organizacjach weszła prywatna amerykańska fundacja Gaza Humanitarian Foundation. Brak doświadczenia oraz zmilitaryzowanie działań doprowadziło do wielu tragedii. Prywatni ochroniarze i izraelskie wojsko, które wspólnie pilnują punktów dystrybucji, wielokrotnie otwierało ogień do Palestyńczyków czekających na żywność. Oficjalnie, żeby zapanować nad tłumem. Ci, którzy chcą otrzymać pomoc, muszą bowiem udać się do czterech odległych punktów (sieć pomocy ONZ liczyła setki mniejszych ośrodków). A to sprawia, że faktycznie po centrami dystrybucji gromadzą się tłumy, co jest zagrożeniem samym w sobie. Izraelska armia twierdzi, że otwiera ogień tylko ostrzegawczo, ale pod ośrodkami zginęło już ponad tysiąc osób.
Jak mówił w OKO.press badacz głodu prof. Alex de Waal, tragedia, którą obserwujemy w Gazie jest w 100 procentach wywołana przez działania ludzi. Gdyby ONZ nadal zapewniało pomoc, jak to się działo przed izraelską blokadą, sytuacja palestyńskiej ludności nie pogorszyłaby się tak gwałtownie.
„Dostarczano około 1,3 miliona gorących posiłków dziennie i działało około 400 punktów, w których udzielano różnego rodzaju pomocy. Robiono to poprzez lokalne społeczności, więc nie dochodziło do tych straszliwych napadów paniki i szturmów. To było absolutne minimum – ale profesjonalnie realizowane minimum” – mówił prof. de Waal.
A skutki głodu są długofalowe i obejmują całe pokolenia.
"Niedożywienie to wyrok na całe życie. Jeśli bardzo małe dziecko lub płód w łonie matki przeżywa skrajny głód, nigdy nie rozwinie pełnych zdolności fizycznych ani poznawczych. Wiemy to z badań po II wojnie światowej, na przykład z tzw. holenderskiej zimy głodowej, gdzie monitorowano dzieci urodzone w tym okresie.
I to nie dotyczy tylko jednego pokolenia – jeśli dzisiejsza mała palestyńska dziewczynka zostanie matką za 20 lat, jej własne dzieci również będą cierpiały pewne deficyty. Izrael zadaje więc szkodę pokoleniową.
Kolejna prawa to społeczny i psychologiczny aspekt głodu. Masowy głód to trauma. To rozpad społeczeństwa. To głęboka destrukcja więzi rodzinnych i społecznych, które utrzymują funkcjonowanie wspólnot. Ta trauma będzie przekazywana dalej przez pokolenia. Potrwa bardzo długo, zanim zostanie przepracowana i uleczona" – mówił badacz.
Przeczytaj także: