Witaj w dziale depeszowym OKO.press. W krótkiej formie przeczytasz tutaj o najnowszych i najważniejszych informacjach z Polski i ze świata, wybranych i opisanych przez zespół redakcyjny
„Ta ustawa budzi bardzo poważne wątpliwości w zakresie sprawiedliwości społecznej, jest wprost z zasadami konstytucyjnymi sprzeczna” – przekazała szefowa Kancelarii Prezydenta.
Andrzej Duda zdecydował się zawetować rządowy projekt ustawy wprowadzający obniżkę składki zdrowotnej dla osób samozatrudnionych. Nowe przepisy w kwietniu uchwalił Sejm dzięki głosom Koalicji Obywatelskiej, PSL-u i Polski 2050. Klub Lewicy, koło Razem oraz zdecydowana większość klubu PiS była przeciwna tej obniżce. Konfederacja wstrzymała się od głosu, co pozwoliło ustawie przejść.
Małgorzata Paprocka, szefowa Kancelarii Prezydenta wymieniła powody, dla których Andrzej Duda nie zdecydował się na podpis:
„Wielomiliardowy deficyt, niezatwierdzony plan finansowy NFZ–u na bieżący rok, niezapłacone nadwykonania za ostatni kwartał ubiegłego roku, eksperci wskazujący na potencjalny brak płynności w drugim półroczu bieżącego roku – brak możliwości finansowania na bieżąco świadczeń opieki zdrowotnej” – przekazała urzędniczka.
„Ta ustawa budzi bardzo poważne wątpliwości w zakresie sprawiedliwości społecznej, jest wprost z zasadami konstytucyjnymi sprzeczna” – dodała.
W ostatnich tygodniach do zawetowania projektu ustawy nakłaniały prezydenta różne środowiska lekarskie, a także politycy związani z lewicą. Ze specjalną wizytą w sprawie składki zdrowotnej w Pałacu Prezydenckim pojawił się Adrian Zandberg, kandydat partii Razem na prezydenta, a kilka dni później także Magdalena Biejat, kandydatka Nowej Lewicy.
„PiS podwyższył składkę zdrowotną dla przedsiębiorców. Zaproponowałem jej obniżenie. Prezydent Duda obniżenie zawetował. Szkodzą, bo wciąż mogą. Zostało 91 dni, 9 godzin i 2 minuty” – tak decyzję Andrzeja Dudy skomentował na Twitterze (X) premier Donald Tusk.
Według nowelizacji, której nie podpisał Andrzej Duda, samozatrudnieni, bez względu na formę opodatkowania, mieli płacić istotnie niższą składkę zdrowotną niż dziś. Reforma obejmowała ok. 2,6 mln przedsiębiorców, z czego zyskiwało ok. 2,45 mln.
Wyjątkiem były osoby korzystające z ryczałtu od przychodów ewidencjonowanych z bardzo wysokimi przychodami – zapłaciliby więcej niż teraz (chodzi w praktyce o ryczałtowców z ponad 56 tys. przychodu miesięcznie).
Przedsiębiorcy mieli płacić znacząco niższą składkę niż pracownicy o tych samych dochodach. Np. przedsiębiorca z dochodem odpowiadającym przeciętnemu wynagrodzeniu (dziś ok. 8,5 tys. zł brutto) zapłaciłby dwa razy niższą składkę niż pracownik z taką pensją. Jak wskazuje w podsumowaniu zmian organizacja audytorsko-doradcza Grant Thornton, pracownik na minimalnym wynagrodzeniu zapłaciłby wyższą składkę niż przedsiębiorcy z dochodem na poziomie 10 tys. zł, albo ryczałtowcy z 25 tys. zł przychodu.
NFZ straciłby na reformie 5,854 mld zł, ale przez niektóre przepisy ustawy (wycofanie możliwości odliczenia składek zdrowotnych od podstawy dla podatku liniowego oraz częściowo od podatku dla ryczałtu od przychodów ewidencjonowanych i karty podatkowej) budżet państwa miał zyskać 1,223 mld zł. Łączna strata dla sektora finansów publicznych była więc szacowana na 4,626 mld zł w 2026 roku.
Minister finansów zapewniał, że prawie 6-miliardowa dziura w budżecie NFZ, która byłaby skutkiem ustawy, miała zostać zasypana ze środków budżetu państwa.
Friedrich Merz, kandydat na kanclerza, nie zdobył wymaganej liczby głosów. To pierwszy taki przypadek w powojennej historii Niemiec.
Friedrich Merz, 69-letni lider CDU/CSU przegrał we wtorek pierwszą turę głosowania, które miało zagwarantować mu objęcie stanowiska kanclerza. W poniedziałek chadecy podpisali umowę koalicyjną z centrolewicową SPD. Merz potrzebował w Bundestagu 316 głosów i według niemieckiej prasy dzisiejsze głosowania miały być jedynie formalnością. Okazało się jednak, że zagłosowało na niego tylko 310 parlamentarzystów. To precedens w powojennej historii Niemiec. Posiedzenia zostało przerwane, a grupy parlamentarne udały się na konsultacje. Jak podaje Reuters, izba niższa ma teraz 14 dni na wybranie Merza lub innego kandydata na kanclerza bezwzględną większością głosów. Najbliższe głosowanie może odbyć się we wtorek.
W lutym 2025 roku odbyły się przyspieszone wybory po rozpadzie koalicji SPD z Zielonymi i liberałami. Pierwsze miejsce z wynikiem 28,5 proc. zajęło CDU/CSU. Za nią uplasowała się skrajnie prawicowa AfD, którą poparło 20,8 proc. wyborców. Na trzecie miejsce spadła rządząca do tej pory SPD (16,4 proc.). Dalej są Zieloni (11,6) i Die Linke (8,8 proc.).rozkład mandatów daje chadekom i socjaldemokratom większość.
CDU/CSU i SPD razem mają 328 deputowanych. To tylko 12 głosów ponad większość, ale i szansa na w miarę stabilne rządy bez konieczności szukania trzeciego koalicjanta.
Premier Rumunii Marcel Ciolacu ogłosił, że podaje się do dymisji. To reakcja na wynik pierwszej tury wyborów prezydenckich
Marcel Ciolacu poinformował, że rezygnuje ze stanowiska premiera Rumunii, a jego centrolewicowa partia PSD opuszcza rządzącą koalicję.
Decyzja zapadła wkrótce po ogłoszeniu wyników pierwszej tury wyborów prezydenckich w Rumunii. Kandydat popierany przez rząd, Crin Antonescu, zajął trzecie miejsce. Nie powalczy zatem o fotel prezydenta w drugiej turze, która odbędzie się 18 maja 2025.
“W grudniu utworzono koalicję rządzącą z dwoma celami: zapewnieniem stabilnego rządu i wybraniem kandydata, który wygra wybory prezydenckie w Rumunii. Nie udało nam się osiągnąć jednego z tych dwóch celów” – powiedział dziś Marcel Ciolacu, cytowany przez portal telewizji Digi24.
“Wczoraj widzieliśmy głosy Rumunów, co oznacza, że koalicja rządząca nie ma legitymacji. Zaproponowałem moim kolegom opuszczenie koalicji rządzącej, co wprost prowadzi do mojej rezygnacji ze stanowiska premiera” – mówił.
“Zamiast pozwolić, aby przyszły prezydent zastąpił mnie (kim innym), postanowiłem sam zrezygnować” – powiedział Ciolacu po spotkaniu partii PSD. Jak ustaliła agencja Reuters, ministrowie PSD mają pozostać w rządzie do czasu wyniku drugiej tury wyborów i sformowania się nowej parlamentarnej większości.
W drugiej turze prezydenckiego wyścigu w Rumunii powalczą skrajnie prawicowy George Simion z partii AUR oraz startujący jako niezależny kandydat burmistrz Bukaresztu Nicușor Dan. Rumunki i Rumuni 18 maja wybierać będą – w telegraficznym skrócie – między opcją prorosyjską a proeuropejską. W rumuńskim systemie politycznym prezydent ma większą władzę niż np. w Polsce. To on desygnuje premiera, może też odrzucić jego kandydatów na ministrów.
George Simion, który w pierwszej turze uzyskał bardzo wysoki wynik (41 proc. głosów), 4 maja mówił o zwycięstwie „rumuńskiej godności”. Jak relacjonowała w OKO.press Paulina Pacuła, podkreślił, że „pozostaje dłużnikiem człowieka, który powinien słusznie zajmować urząd prezydenta”.
Nawiązał tym samym do Călina Georgescu, skrajnie prawicowego kandydata, który dzięki zmanipulowanej kampanii w mediach społecznościowych, niespodziewanie wygrał wybory w listopadzie 2024 roku. Władze rumuńskie dopatrzyły się szeregu nieprawidłowości i unieważniły wybory. Na Georgescu ciąży obecnie sześć zarzutów. Wśród wielu Rumunów ma on obecnie status prześladowanego guru.
Simion w kampanii prezydenckiej zapewniał, że w jakiejś formie będzie chciał „oddać władzę” Georgescu. Powtórzył tę obietnicę w niedzielę wieczorem 4 maja w orędziu do swoich zwolenników:
„Mówię tutaj przed narodem rumuńskim, że dotrzymam słowa. Rumunia potrzebuje jego [Georgescu — red.] mądrości i wizji. I dlatego nie widzę władzy dla siebie. Jestem tu, aby przywrócić porządek konstytucyjny. Chcę demokracji, chcę normalności i mam tylko jeden cel. Zwrócić narodowi rumuńskiemu to, co zostało mu odebrane. Umieścić prosty, czysty lud z powrotem w centrum procesu decyzyjnego” — powiedział.
Członkowie Państwowej Komisji Wyborczej postanowili, że Prawo i Sprawiedliwość będzie w kolejnych latach otrzymywać subwencję pomniejszoną o niemal 11 mln zł – ustaliło RMF FM
RMF FM donosi o wynikach dzisiejszego posiedzenia Państwowej Komisji Wyborczej, na którym głosowano w sprawie subwencji dla Prawa i Sprawiedliwości. Na podstawie wyników wyborów z 2023 roku subwencja powinna wynosić 25,9 mln zł rocznie. Ale już w ubiegłym roku – po odrzuceniu przez PKW sprawozdania PiS za wybory – została pomniejszona o 10,8 mln złotych.
Jak podało RMF FM, członkowie PKW obradowali dziś nad dwoma wersjami informacji dla ministra finansów, na podstawie której ma on wypłacać subwencję w kolejnych trzech latach. Minister Andrzej Domański od stycznia 2025 roku czeka na ostateczną wykładnię PKW w tej sprawie.
PKW początkowo głosowała dziś nad przywróceniem pierwotnej wysokości subwencji (do poziomu 25,9 mln zł). Cztery osoby były za, cztery przeciw. Większość (4:3) uzyskała za to propozycja utrzymania kwoty subwencji zmniejszonej o 11 mln zł rocznie – ze względu na wykorzystanie przez PiS niedozwolonych środków w kampanii wyborczej w 2023 roku. Pismo z taką informacją ma jeszcze dziś otrzymać Andrzej Domański.
Decyzja PKW oznacza, że PiS będzie w kolejnych trzech latach otrzymywać rocznie ok. 15 mln zł. Przelewy na konto partii przekazywane są co miesiąc, w równych ratach.
Państwowa Komisja Wyborcza w sierpniu 2024 roku zakwestionowała sprawozdanie komitetu wyborczego PiS za kampanię z 2023 roku. Doszukała się nieuprawnionych wydatków o wartości 3,6 mln złotych. To koszty kampanii, które PiS miał ponosić z wykorzystaniem środków spoza funduszu wyborczego – np. organizacja wydarzeń o charakterze wyborczym za pieniądze państwowe.
Sierpniowa uchwała PKW zobowiązywała PiS do oddania trzykrotności zakwestionowanej kwoty (10,8 mln zł) do budżetu państwa z wyborczej dotacji. O taką samą kwotę zmniejszona miała zostać także subwencja, którą partia otrzymuje co roku. Działając na podstawie tej uchwały, Minister Finansów zaczął wypłacać PiS odpowiednio mniejsze raty subwencji.
Tymczasem PiS zakwestionowało sierpniową uchwałę PKW. Skargę złożyło do obsadzonej nielegalnymi neosędziami Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. A ta 11 grudnia 2024 uznała skargę za zasadną, zmuszając PKW do zmiany decyzji. Na przełomie roku Komisja wydała kolejną, niejednoznaczną uchwałę: z jednej strony przyjęła decyzję IKNiSP, a z drugiej przypomniała, że w świetle europejskiego prawa ta Izba SN nie jest sądem.
W styczniu o ostateczną interpretację tej uchwały poprosił PKW Andrzej Domański. Komisja, targana wewnętrznym sporem o charakterze politycznym, do dziś zwlekała z ostateczną odpowiedzią.
Jerzy Ż., którym w zamian za mieszkanie miał opiekować się Karol Nawrocki, przebywa w DPS-ie. Jak ustalił Onet, koszt utrzymania mężczyzny pokrywa nie Nawrocki, a miasto Gdańsk
Onet podaje nowe informacje dotyczące byłego właściciela kawalerki, którą w 2017 roku przejął Karol Nawrocki.
Dziennikarze portalu w ubiegłym tygodniu ujawnili, że kandydat PiS na prezydenta, wbrew deklaracjom, posiada drugie mieszkanie. Okazało się, że dostał je od 80-letniego dziś Jerzego Ż., którym w zamian miał się opiekować. Ale, jak ujawnił dziś rano Onet, schorowany mężczyzna jest mieszkańcem jednego z gdańskich DPS-ów.
W kolejnym tekście czytamy, że koszt utrzymania Jerzego Ż. w DPS (ok. 92 tys. zł rocznie) pokrywa nie Nawrocki, a Miasto Gdańsk. Taką informację Onet otrzymał od Daniela Stenzela, rzecznika prezydentki Gdańska Aleksandry Dulkiewicz.
„Panem od 2007 r. zajmuje się Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie. Od 2018 r. otrzymywał już profesjonalne usługi opiekuńcze, które zmieniały się z biegiem lat w zależności od potrzeb. W lutym 2024 r. w związku z brakiem możliwości zabezpieczenia pana w miejscu zamieszkania, MOPR zawnioskował do sądu o umieszczenie pana w Domu Pomocy Społecznej. Sąd na to się zgodził i od kwietnia 2024 r. pan przebywa pod całodobową specjalistyczną opieką, której koszty, zgodnie z prawem ponosi wyłącznie miasto Gdańsk i potrzebujący” — przekazał Onetowi Stenzel.
Według rzeczniczki Nawrockiego Emilii Wierzbicki, Nawrocki od grudnia 2024 roku, kiedy to nie zastał mężczyzny w domu, nie był w stanie się z nim skontaktować. Dziennikarzom Onetu miejsce pobytu Ż. udało się jednak ustalić w zaledwie kilka godzin.
Informacje z gdańskiego ratusza rzucają nowe światło na sprawę rzekomej opieki Karola Nawrockiego nad Jerzym Ż. Skoro Nawrocki dopiero w grudniu zorientował się, że Ż. nie przebywa w mieszkaniu, które mu odstąpił, to znaczy, że nie kontaktował się z podopiecznym co najmniej od kwietnia 2024 roku. To wtedy Ż. przeniósł się do DPS.
Sprawa drugiego mieszkania Karola Nawrockiego wybuchła po debacie prezydenckiej w „Super Expressie”, kiedy to kandydat PiS powiedział, że „tak jak większość Polaków” posiada tylko jedno mieszkanie. Opowiadał się przy tym jako gorący przeciwnik podatku katastralnego.
Onet ustalił, że Nawrocki od 2017 roku ma także 28-metrową kawalerkę, która mieści się w dwupiętrowym bloku w gdańskiej dzielnicy Siedlce. To rodzinna dzielnica Nawrockiego.
Emilia Wierzbicki w niedzielę 4 maja wieczorem potwierdziła, że Nawrocki w otrzymał tę nieruchomość od Jerzego Ż. W zamian miał pomagać mężczyźnie na rozmaite sposoby i przekazać pieniądze na wykup mieszkania komunalnego. Jeżeli mieszkanie wykupiono z bonifikatą, to według wyliczeń WP, Nawrocki w 2012 roku mógł zapłacić Ż. ok. 12 tys. zł. W tym samym roku Nawroccy podpisali z Jerzym Ż. umowę przedwstępną na zakup nieruchomości. Przejęli ją pięć lat później, bez zaciągania kredytu. Kawalerka jest dziś warta około 400-500 tys. złotych.
Nawrocki z tych doniesień tłumaczył się dziś na konferencji prasowej w Węgrowie. Wzięli w niej udział także jego lokalni zwolennicy, którzy uparcie zagłuszali pytania dziennikarzy.
„Człowiek, któremu przez wiele lat pomagałem, jest teraz w DPS-ie. Ja tę informację także otrzymałem, tak jak otrzymały ją media. Wszystkie kwestie prawne i własnościowe tego mieszkania zostały wyjaśnione w czasie wielomiesięcznego postępowania ABW, gdy otrzymywałem certyfikat dostępu do informacji ściśle tajnych UE” — powiedział Nawrocki.
„Mieszkam w 59-metrowym mieszkaniu, za które płacę wciąż kredyt. Według ksiąg wieczystych jestem także właścicielem 28-metrowej kawalerki, do której nie posiadam kluczy. Nabyłem ją, bowiem pomagałem osobie starszej. Nigdy finansowo z tego mieszkania nie skorzystałem” — dodał.
Nawrocki zapewnia, że fakt posiadania kawalerki ujawnił w oświadczeniach majątkowych, które składał w Sądzie Najwyższym jako prezes Instytutu Pamięci Narodowej. Oświadczenia te nie są jawne. „Gwarantuję, że nie mam nic do ukrycia, ale procedura w IPN jest taka, że oświadczenie trafia do Sądu Najwyższego. Jeśli będzie taka możliwość, upublicznię oświadczenie” – powiedział dziś na konferencji.