Witaj w dziale depeszowym OKO.press. W krótkiej formie przeczytasz tutaj o najnowszych i najważniejszych informacjach z Polski i ze świata, wybranych i opisanych przez zespół redakcyjny
Drugą największą partią w Niemczech zostanie skrajnie prawicowa AfD. Ale nikt nie chce wejść z nią w koalicję. Pogrążeni w kryzysie ekonomicznym Niemcy potrzebują rządu z silnym mandatem politycznym
Jutro w Niemczech odbędą się przedterminowe wybory parlamentarne. W przeciwieństwie do Polski, w Niemczech nie obowiązuje cisza wyborcza, a politycy mogą agitować do samego końca. Jeszcze dziś wieczorem grupa medialna ProSiebenSat.1 wyemituje nagrany wcześniej program, w którym przedstawiciele najważniejszych partii będą odpowiadali na pytania zadane przez publiczność.
Wybory zostały zwołane po tym, jak socjaldemokratyczny premier Olaf Scholz wyrzucił w listopadzie z koalicji liberalną FDP. To zaledwie czwarty raz w powojennej niemieckiej historii, gdy odbywają się przedterminowe wybory. Ostatni raz miały miejsce w 2005 roku. Decyzja Scholza skróciła jego kadencję na stanowisku premiera o zaledwie pół roku — pierwotnie wybory miały się odbyć we wrześniu tego roku.
Niemieckie sondaże są zgodne — po niemal czterech latach przerwy największą niemiecką partią niemal na pewno zostanie chadecka CDU, partia Angeli Merkel. Sondaże dają jej zgodnie około 30 proc. poparcia. Przy takim wyniku misję utworzenia rządu otrzyma jej lider, Friedrich Merz.
Druga w sondażach jest skrajnie prawicowa Alternative für Deutchland (AfD). Partia prowadzona do wyborów przez Alice Weidel niemal na pewno zdobędzie najwyższy wynik w swojej historii. Posłowie skrajnej prawicy dostaną się do Bundestagu trzeci raz z rzędu. W ostatnich dwóch wyborach partia zdobyła 12,4 proc. głosów (2017) i 10,6 proc. (2021). W tym roku sondaże dają jej stabilne poparcie w okolicach 20 proc.
Współrządząca SPD kanclerza Scholza może liczyć na około 15 proc. głosów. W ostatnich tygodniach kampanii jej notowania nieco spadły, najpewniej kosztem wzrostu będącej na lewo od socjaldemokratów partii Die Linke. Partia ta długo notowała wyniki poniżej progu wyborczego, najpewniej jednak ostatecznie poprawi wynik z ostatnich wyborów, gdy otrzymała 4,9 proc. głosów.
W Bundestagu może natomiast zabraknąć liberałów z FDP, którzy przez większość kadencji współtworzyli koalicję z SPD i Zielonymi. Partia Christiana Lindnera w większości sondaży otrzymuje poniżej 5 proc. wskazań.
Niemieckie wybory mają spore znaczenie dla Europy. Największy kraj Unii Europejskiej ma kluczowe znaczenie w europejskiej odpowiedzi na najważniejsze wyzwania międzynarodowe — jak zmiana w Białym Domu, konieczność budowania wspólnej europejskiej obronności i rosyjskiej agresji. Niemcy od pięciu lat znajdują się też w gospodarczej stagnacji. Nasz zachodni sąsiad ma bardzo restrykcyjną politykę wobec długu publicznego, która utrudnia niezbędne inwestycje w infrastrukturę publiczną.
Przez lata czempionem takiej polityki była chadecka CDU Angeli Merkel. W ostatnim rządzie hamulcem ewentualnych zmian była liberalna FDP, a polityka budżetowa była jednym z głównych osi sporu między ministrem finansów Christianem Lindnerem i kanclerzem Scholzem.
Lider CDU i potencjalny kanclerz Friedrich Merz jest w tej sprawie wewnętrznie rozdarty. W manifeście wyborczym CDU zobowiązał się do utrzymania wprowadzonego w 2009 roku hamulca długu. Przyznaje też jednak, że jakieś reformy w tej sprawie są konieczne, ale wolałby priorytetyzować inne reformy. W listopadzie 2024 roku do zarzucenia tej zasady nawoływała Angela Merkel.
Po zmianach w prawie wyborczym od tych wyborów w Bundestagu zasiadać będzie 630 deputowanych. Większość daje więc 316 miejsc. I tyle zapewne będą mieć wspólnie CDU i SPD. Obie partie wielokrotnie zawiązywały już tak zwaną Wielką Koalicję, ostatni raz w kadencji 2017-2021. Według prognozy YouGov opartej na sondażach z okresu 7–19 lutego obie partie mogą liczyć razem na 335 miejsc. Większość miałyby też CDU i AfD, ale Merz kategorycznie wykluczył (tak jak wszystkie inne główne partie) koalicję ze skrajną prawicą. AfD skazana jest na los największej partii koalicyjnej.
Nie można wykluczyć też, że większość miałby układ CDU-Zieloni, ale to zależy od dobrego wyniku Zielonych, a w ostatnich tygodniach ich trend sondażowy był malejący.
Amerykanom zależy na szybkim podpisaniu umowy o dostępie do ukraińskich złóż rzadkich minerałów. Źródła Reutersa mówią, że odcięcie od sieci Statlink byłoby dla Ukrainy „potężnym ciosem”
Według źródeł Reutersa, Amerykanie podczas trwających rozmów postawili Ukrainie ultimatum. Jeśli Ukraina nie podpisze umowy pozwalającej USA na korzystanie z eksploatacji ukraińskich złóż rzadkich minerałów, Amerykanie mogą odciąć Ukrainie dostęp do sieci Starlink.
Ultimatum pojawiło się w rozmowach po tym, jak prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski odrzucił pierwszą wersję umowy, którą zaproponowali Ukrainie Amerykanie. Temat został poruszony podczas wizyty specjalnego amerykańskiego wysłannika do Ukrainy Keitha Kelloga w czwartek 20 lutego.
Po odrzuceniu pierwszej wersji Amerykanie zaprezentowali nową umowę, która ma lepiej wpasowywać się w ukraiński porządek prawny. Według Wołodymyra Zełenskiego poprzednia wersja umowy nie zawierała żadnych gwarancji bezpieczeństwa. W dodatku – jak informowały media – zakładała, że Stany Zjednoczone otrzymałyby 50 proc. z zysków z wydobycia ukraińskich surowców. Zyski te miałyby być zapłatą Ukrainy za amerykańską pomoc wojskową. Komentatorzy ostrzegali, że umowa w takim kształcie oznaczałaby „kolonizację gospodarczą Ukrainy przez Stany Zjednoczone”.
Starlink to telekomunikacyjny system satelitarny, obsługiwany przez spółkę zależną od SpaceX, firmy Elona Muska. Musk jest jednym z kluczowych ludzi w ekipie prezydenta Donalda Trumpa. A dostęp do internetu przez sieć Starlink jest dziś dla Ukrainy kluczowy dla całej Ukrainy i dla ukraińskiej armii. Jedno ze źródeł Reutersa przekazało, że pozbawienie dostępu do tej sieci byłoby dla Ukrainy „potężnym ciosem”.
Tuż po inwazji Rosji na Ukrainę z lutego 2022 roku Elon Musk dostarczył Ukrainie tysiące terminali Starlink, by uzupełnić zniszczenia w infrastrukturze internetowej, zadane przez Rosjan. Już jednak kilka miesięcy później, przynajmniej raz, miliarder ograniczył dostęp do sieci dla armii przy korzystaniu z dronów bojowych. Musk początkowo był przez Ukraińców uważany za bohatera dzięki jego pomocy. Amerykański miliarder szybko jednak zmienił podejście i wielokrotnie krytykował Ukrainę za sposób prowadzenia wojny. Ukraina dalej korzysta jednak z dostarczonej przez jego firmę infrastruktury.
Jak pisze Reuters, utrata dostępu do sieci Starlink znacząco utrudniłaby ukraińskiej armii np. właśnie wykorzystanie dronów.
Dlaczego Amerykanom tak bardzo zależy na ukraińskich minerałach? Ukraina posiada dostęp do grupy minerałów krytycznych, bez których nowoczesna gospodarka jest niemożliwa: służą do produkcji baterii, na przykład do samochodów elektrycznych oraz półprzewodników, bez których nic nie jest możliwa produkcja broni czy mikrochipów. Ukraina posiada złoża litu, grafitu, manganu, gal, germanu. Ma też hafn i krzem, tytan, cyrkon, wanad, fosfor; oraz metale ziem rzadkich – bizmut, kadm.
Problem w tym, że dostęp do nich wcale nie będzie łatwy, a spora część z nich znajduje się na terytoriach okupowanych przez Rosję. Sam Wołodymyr Zełenski podczas spotkania z Trumpem we wrześniu 2024 roku miał w zamian za wsparcie zaproponować USA dostęp do ukraińskich zasobów naturalnych. Dzisiejsze negocjacje w tej sprawie prowadzone są jednak pod ogromną presją, a dotychczasowe propozycje USA pokazują, że Amerykanie chcą wykorzystać trudną sytuację Ukrainy.
Z sondażu opublikowanego przez Radio ZET wynika, że 63 proc. Polek i Polaków nie chciałoby, by polskie wojsko brało udział w ew. misji stabilizacyjnej w Ukrainie
Radio ZET zleciło pracowni Opinia24 sondaż dotyczący ewentualnego wysłania polskich wojsk do Ukrainy. Zadane pytanie brzmiało: „Czy Pana/Pani zdaniem polscy żołnierze powinni uczestniczyć w misji stabilizacyjnej na Ukrainie?”. Wyniki prezentują się następująco:
Jak widać zdecydowana większość, 63 proc. ankietowanych, nie chciałaby, by polskie wojsko uczestniczyło w takiej misji.
Sondażownia Opinia24 sprawdziła, jak odpowiedzi rozkładają się wśród elektoratów niektórych kandydatów na prezydenta Polski. Sprzeciw wobec ew. wysłania polskich wojsk do Ukrainy najgłośniej wyrażają wyborcy Sławomira Mentzena (83 proc.) i Grzegorza Brauna (93 proc.).
Ale pomysł ten nie rezonuje także z wyborcami Rafała Trzaskowskiego (53 proc. przeciw), Karola Nawrockiego (64 proc. przeciw) i Szymona Hołowni (68 proc. przeciw).
Dyskusja – jak na razie teoretyczna – o ewentualnym udziale polskiej armii w misji stabilizacyjnej w Ukrainie to pokłosie ostatnich wydarzeń na arenie międzynarodowej, przede wszystkim odwilży w relacjach USA-Rosja. Z wypowiedzi przedstawicieli administracji Donalda Trumpa wynika, że USA mogą już wkrótce zrezygnować ze wspierania Ukrainy i zmniejszyć zaangażowanie wojskowe w Europie.
W optyce Trumpa to Europa powinna być gwarantem porozumienia pokojowego między Rosją a Ukrainą. Co będzie ono zawierało? Tu Stany Zjednoczone chcą mieć decydujące zdanie. Na razie dyskutują na ten temat przede wszystkim z Rosją.
We wtorek 18 lutego w Rijadzie amerykański sekretarz stanu Marco Rubio i szef rosyjskiej dyplomacji Sergiej Ławrow rozmawiali o zakończeniu wojny, ponownym uruchomieniu normalnego funkcjonowania placówek dyplomatycznych w obu krajach, nowych możliwościach inwestycyjnych oraz możliwym zniesieniu sankcji ciążących na Rosji.
Po spotkaniu Marco Rubio zadeklarował, że Ukraina owszem, będzie na którymś etapie zaproszona do negocjacyjnego stołu, bo to w końcu Ukraina jest „krajem, który został najechany”, a Unia Europejska „będzie musiała zostać włączona”, bo także nałożyła sankcje na Rosję, ale podkreślał, że to „jeszcze nie ten etap”.
Jak na razie Europie nie udało się wypracować wspólnej odpowiedzi na gwałtowny prorosyjski zwrot w polityce amerykańskiej. Gotowość do wysłania wojsk do Ukrainy wyraziły wstępnie Wielka Brytania i Francja, przy czym prezydent Macron podkreśla, że powinno to nastąpić po zawarciu porozumienia pokojowego. Donald Tusk i w zasadzie wszyscy politycy wszystkich sił politycznych podkreślają, że Polska tego nie zrobi.
Andrzej Duda w rozmowie telefonicznej przekazał prezydentowi Ukrainy kilka porad dotyczących współpracy z nową administracją USA. W sobotę Duda spotka się z Trumpem w Białym Domu
O rozmowie telefonicznej z Wołodymyrem Zełenskim Andrzej Duda poinformował na platformie X w piątek po południu.
„Kilka minut temu zadzwonił do mnie Prezydent Zełenski. Odbyliśmy szczerą rozmowę w następstwie ostatnich spotkań z Generałem Kellogiem i innych wydarzeń. Przekazałem mu, że jesteśmy niezmiennie przekonani, że nie uda się zakończyć rozlewu krwi i zaprowadzić trwałego pokoju w Ukrainie bez udziału Stanów Zjednoczonych” – napisał Duda.
„Dlatego też zasugerowałem prezydentowi Zełenskiemu, by nie schodził z kursu spokojnej i konstruktywnej współpracy z prezydentem USA Donaldem Trumpem. Wierzę, że dobra wola i szczerość leżą u podstaw amerykańskiej strategii negocjacyjnej. Nie mam wątpliwości, że Prezydentowi Trumpowi przyświeca głębokie poczucie odpowiedzialności za stabilną sytuację międzynarodową i pokój” – czytamy we wpisie.
Andrzej Duda spotkał się z wysłannikiem Donalda Trumpa, pełnomocnikiem ds. Ukrainy, generałem Keithem Kelloggiem we wtorek 18 lutego. 20 lutego Kellogg odwiedził Wołodymyra Zełenskiego w Kijowie. W sobotę 22 lutego Andrzej Duda ma spotkać się z Donaldem Trumpem w Białym Domu – poinformowała dziś Polska Agencja Prasowa.
Administracja Donalda Trumpa wywiera coraz mocniejszy nacisk na Ukrainę, politycznie zbliżając się do putinowskiej Rosji.
USA domagają się, by Wołodymyr Zełenski podpisał z nimi umowę dotyczącą wydobycia złóż minerałów znajdujących się na ukraińskim terytorium. Stany Zjednoczone zdają się mówić: albo zgodzicie się niekorzystny gospodarczy układ, albo zostawimy was samych w wojnie z Rosją. Zarazem odmawiają wpisania do umowy o złożach gwarancji bezpieczeństwa, których domaga się Ukraina. Wołodymyr Zełenski odrzucił pierwszą wersję umowy, którą Amerykanie przedstawili mu w połowie lutego. Wczoraj otrzymał wersję poprawioną, podobno już możliwą do zaakceptowania.
Do kontynuowania tych negocjacji namawia Zełenskiego Andrzej Duda.
Na wypowiedź polskiego prezydenta patrzeć można na kilka sposobów. Z jednej strony w obliczu ostatnich wydarzeń zakładanie, że Trumpowi przyświeca „głębokie poczucie odpowiedzialności za stabilną sytuację międzynarodową i pokój” wydaje się wielką naiwnością. Trump publicznie nazwał Zełenskiego dyktatorem Ukrainy i zarzucił mu rozpętanie wojny z Rosją. A teraz cynicznie naciska na niego w sprawie minerałów.
Niewykluczone, że Duda wierzy, że za taką reorientacją administracji Trumpa stoi głęboko przemyślany polityczny plan. Polski prezydent przez lata pracował nad zacieśnianiem relacji z Trumpem i twierdzi, że dobrze go rozumie. Gdyby Trump pozwolił Rosji zabrać część ukraińskiego terytorium, byłoby to niewygodne dla samego Dudy i szerzej polityków PiS, którzy jeszcze niedawno z uwielbieniem skandowali w Sejmie jego nazwisko.
Z drugiej strony Duda może czuć, że jedynie publiczne komplementowanie Trumpa i nawoływanie do jego poczucia odpowiedzialności za międzynarodowy ład, może sprowadzić USA ze ścieżki współpracy z Władimirem Putinem. W podobnym duchu pisze o obecnych władzach USA ukraiński prezydent, licząc na poprawę stosunków.
Po spotkaniu z Keithem Kelloggiem Duda powiedział, że przekazał amerykańskiemu wysłannikowi polską perspektywę: wojna nie może zakończyć się zwycięstwem Rosji. Kellogg z kolei miał zapewnić Dudę, że „nie ma absolutnie żadnych zamiarów amerykańskich co do tego, by obniżać aktywność w naszej części Europy, zwłaszcza w zakresie bezpieczeństwa, zmniejszać liczbę amerykańskich żołnierzy”.
Posłowie Konfederacji złożyli dziś w Sejmie projekt ustawy zakładający, że Polska wycofa się z WHO. To kalka ze styczniowej decyzji administracji Donalda Trumpa
Projekt, który pojawił się już na stronie Sejmu, nosi tytuł „ustawa o wystąpieniu Rzeczypospolitej Polskiej ze Światowej Organizacji Zdrowia”. Jest krótki, niemal w całości mieści się na jednej stronie.
Ustawa w założeniu zobowiązuje Ministra Spraw Zagranicznych do poinformowania WHO, że Polska rezygnuje z członkostwa. A Ministra Zdrowia do zbadania i ew. zmiany działających w Polsce przepisów wdrożonych na podstawie wytycznych WHO. Pieniądze, które przeznaczmy na składki, miałyby trafić do polskiego systemu ochrony zdrowia.
W uzasadnieniu politycy Konfederacji przekonują, że WHO nie sprostała pokładanym w niej oczekiwaniom w trakcie pandemii COVID-19, a wręcz przyczyniła się do „eskalacji kryzysu”. Piszą też, że organizacja ta zajmowała się „promowaniem specyficznie promowanych praw reprodukcyjnych”. Chodzi oczywiście o aborcję.
„W Polsce, gdzie kwestie te są regulowane w sposób odmienny od standardów przyjmowanych przez WHO, wywołało to poważne kontrowersje oraz pytania o rzeczywisty mandat tej organizacji” – czytamy w uzasadnieniu.
Posłowie przekonują, że z WHO lepiej wyjść także dlatego, że 21 stycznia podobną decyzję podjęły Stany Zjednoczone. Przez co WHO stanie się organizacją dużo biedniejszą, a zarazem bardziej podatną na wpływy Chin i Rosji. Pod projektem podpisało się 18 osób.
W istocie Konfederacja zwyczajnie kopiuje kontrowersyjną decyzję administracji Donalda Trumpa, która faktycznie doprowadziła WHO do poważnego kryzysu i zmusiła do cięcia wydatków.
Problem Konfederacji z WHO jest zresztą taki sam jak problem administracji Trumpa. Dr Rafał Halik, specjalista z dziedziny zdrowia publicznego i epidemiologii w rozmowie z Miładą Jędrysik z OKO.press tłumaczył niedawno, dlaczego Trump tak nie cierpi WHO.
„WHO zajmuje się zdrowiem i nam by się wydawało, że gdzie zdrowie, a gdzie wielka polityka. Ale WHO publikuje szereg dokumentów, które dotyczą nie tylko naszego zdrowia, ale też elementów naszego stylu życia. I wiele z nich zahacza o wybory światopoglądowe, polityczne. Na przykład wspiera powszechny dostęp do aborcji. Zajmuje też dosyć twarde stanowisko, jeśli chodzi o spożycie mięsa, czy picie alkoholu” – tłumaczył Halik.
„Spory ideologiczne rozpala też podejście WHO do przemocy w rodzinie. Tutaj mówi o pewnych wzorcach religijnych, które mogą generować przemoc. No i mamy też takie tematy polityczne, które bardzo Trumpowi przeszkadzają – jak powszechny dostęp do ochrony zdrowia. WHO bardzo jasno mówi, że to prawo każdego człowieka”.
Oszczędności na członkostwie w WHO dla Polski byłyby marginalne. Politycy Konfederacji informowali, że w latach 2017-2022 Polska zapłaciła tej organizacji 100 mln zł, co daje kilkanaście milionów złotych rocznie. Dla porównania budżet NFZ na 2025 rok to 183,6 miliarda złotych.