„Z Ukrainą wszystko będzie dobrze. Plany takich zbójów jak Putin nigdy się nie spełniają. Nigdy. Co by się nie działo. Zło nigdy nie zwycięży” – mówi pani Ołeksandra, bohaterka książki „Bachmut” Myrosława Łajuka
Od redakcji. 26 grudnia opublikowaliśmy w OKO. press rozmowę z ukraińkim pisarzem, poetą, reportażystą wojennym i scenarzystą Myrosławem Łajukiem. Łajuk jest m.in. autorem zbioru reportaży i esejów pt. „Bachmut” wydawnictwa Ukraїner (2023), za który otrzymał nagrodę im. Jurija Szewelowa (2024).
Opowiadał nam m.in. o swoich wyjazdach do Bachmutu na przełomie 2022 i 2023 roku, kiedy toczyły się gorące walki o miasto. Udokumentował ostatnie jego dni. W Bachmucie Łajuk spotkał 86-letnią kobietę, panią Ołeksandrę, która została główną bohaterką jego książki.
„Panią Ołeksandrę ewakuowaliśmy do Kijowa. Niedawno skończyła 89 lat. Ciągle pyta mnie, kiedy będzie mogła wrócić do Bachmutu” – mówił nam pisarz.
Od czerwca 2025 roku „Bachmut” jest dostępny w języku polskim – ukazał się w wydawnictwie Ha!art w przekładzie Macieja Piotrowskiego.
Poniżej za zgodą wydawnictwa oraz autora publikujemy wybrane fragmenty „Bachmutu”.
Prawie cały Bachmut zniszczony. Byliście na Nowy Rok, prawda? Nie poznacie miasta. Kamień na kamieniu nie został. Zniszczyli te dwa gmachy w centrum, co stały półkolem. Dom mojego syna…
Codziennie przedzierałam się z mieszkania do wyjścia z bloku przez klatkę zasypaną potłuczonym szkłem i gruzem. Sprzątałam ją każdego dnia. Miotłę brałam z budynku przylegającego do naszego. Jak odstawiałam za ostatnim razem, strzelali tak, że pocisk leciał co sekundę. Koło bloku stał mężczyzna. Chował się, pomału, ostrożnie. Szłam za nim. No i wtedy dostałam odłamkiem w plecy.
Ranna, doczłapałam do piwnicy. Tam ukryła się rodzina lekarzy. Kobieta była internistką, opatrzyła mnie i mówi: „Oleksandro Mychajliwno, nie znam się na ranach, ale jest krwotok, wszystko się rozpaprało. Lepiej niech pani poszuka wojskowego lekarza”. Poszłam, był po drugiej stronie drogi, ale tylko felczer. Obejrzał mnie, poprawił bandaż. A krew się lała strugiem, cały kożuch miałam czerwony. Podjechała karetka, wołają: „Proszę wsiadać!”. Łudziłam się jeszcze, że nie będę nigdzie jechać, stanęłam, nie wiedziałam co robić.
Zawieźli mnie do punktu sanitarnego, wszystkie ciuchy zabrali, przemoknięte od krwi, straszne. Tylko kożuch wysuszyłam, ale nie prałam. No bo jak, w szpitalu?
W mieście działa jeden sklep. Biedna kasjerka, ryzykuje. Jak oni dowożą towary? Kupowałam u niej odpady budowlane do palenia w piecu. Worek tego towaru, trzydzieści kilo, nosiłam pomału do domu. Kosztuje trzysta hrywien. Czasem do tego sklepu rzucą mleko.
Pomoc humanitarną dawali mi trochę inną niż pozostałym – bo jestem po osiemdziesiątce. Ale i tak: ryż, kluski, konserwy. W kółko to samo. Kupiłam sobie metalowy piecyk, kozę, za trzy i pół tysiąca. Mimo to jedzenie gotowaliśmy na podwórzu. Wody i światła nie było.
Jak była druga wojna, moja mama wymieniała babcine serwety na jedzenie. Tamtej babci poświęciłam swoje najlepsze haftowane płótna z drzewem rodzinnym. Drzewem, które zostało w Bachmucie. Mieszkała w okolicach Rubiżnego na Ługańszczyźnie. Za Wielkiego Głodu umarło jej dziecko. Dostałam imię na cześć tamtej straconej córki. Wołali mnie Szura. Babusia wspominała, jak ją samą grabarz wiózł na furze na cmentarz. Ruszała się jeszcze, więc zdjęli ją z wozu, zawieźli do szpitala i uratowali. Odkarmili i wypuścili do domu. Jak urosła trawa, to było czym napchać brzuchy. Szuroczka była młodsza, miała trzynaście lat. Moja mama była szesnastolatką i jakoś się wymsknęła śmierci.
Za Niemca wywiozła mnie do babci. Sama jeździła z Donbasu w głąb Ukrainy. Przywoziła kukurydzę, garstkę pszenicy. Żeby przeżyć, bo wrócił straszny głód. Pamiętam smak tych placków z żołędzi. Bój się Boga, jakie to niedobre. Nie gardziliśmy obierkami z kartofli.
Partyzantów było pełno, bo lasy wokoło. Przychodzili do nas, chata stała na końcu wsi. Coś im gotowaliśmy na piecu. W czterdziestym trzecim mama mówi do babci: „Nic tu po nas, na tym chutorze!”, a ona swoje: „Z własnego domu nigdzie się nie ruszę”.
Widzicie! Tak samo jak teraz.
Miałam braciszka. Mama nas zabrała, odjechaliśmy. Wagon kolejowy, po burtę załadowany czerwoną cegłą. I jeszcze jakaś armata. Wskoczyliśmy na górę, matka nas trzymała. Caliśmy byli w pyle. Bałam się, że wiatr nas zdmuchnie. Okropny był ten pociąg, pędził aż strach, a jak stanął – to na wieki wieków.
Jechaliśmy pod Kirowohrad – tam, gdzie mama handlowała. Dalej – na furze. Przez deski widziałam rozsypane na drodze ziarnka kukurydzy. Na naszym chutorze jedliśmy zupę: parę ziarenek, garstka kaszy, a reszta to woda. A tutaj na drodze ziarno rozsypane! Zaczęłam krzyczeć na furmana, ale on ni w ząb nie rozumiał – my po kacapsku gadałyśmy, a on po ukraińsku. Tłumaczę mu, że trzeba pozbierać kukurydzę. Ale się ze mnie śmiał!
Na pamięć babci wyszyłam sampler – kiedyś nie było gazet z ćwiczeniami haftu, to wszystkie babcie swoim wnuczkom robiły takie wzorki na szmatkach. Moja wnuczka z Ameryki szyć nie umie, za to siedzi cały czas z nosem w książce. Taka mądrala! No, może i haftować też zacznie.
W Bachmucie miałam dobre życie. Dużo znajomych, świetni ludzie, inteligentni. Godnie się prowadzili, porządnie się żyło.
Ci, co zostali i siedzieli ze mną w piwnicach, opowiadali głupoty. Nie chcieli myśleć samodzielnie i zrozumieć, co tu się dzieje. Niewielu wie, że Ukraina musi być niepodległa, że to konieczne, żeby żyć spokojnie. Widziałam, że nie ma sensu z nimi polemizować. Takim to wszystko jedno.
Moja sąsiadka, tak jak ja, pochodzi z kozackiego rodu. Wymieniłyśmy się prezentami: ja jej dałam piękny wełniany pled, a ona mi chustkę po swojej mamie. Nigdy nie nosiłam czapki, zawsze chustę. Sąsiadkę syn zabrał w październiku do Charkowa. Zostawiła ten pled w schronie – tam, gdzie znosiliśmy najcenniejsze rzeczy. Zadzwoniła do mnie: „Niech ci wydadzą ten pled, przyda ci się bardziej niż mnie”. A ten budynek już dawno spłonął i wszystko przepadło.
Ona długo nie chciała wyjeżdżać. Jest sporo takich ludzi, sama bym została, gdybym nie była ranna. Jakbyście odwiedzili mnie w domu, zrozumielibyście. To nie było zwykłe miejsce do życia, jedzenia, prania i prasowania. To było centrum ideałów, tam wychowałam swoje dzieci. Miałam tam swoje serwety, zdjęcia, wiersze, haftowane historie.
Na komputerze robili mi wszystkie wzory, jakie chciałam. Autoportret młodego Szewczenki, jeszcze przed zesłaniem. Siedzi, pisze wiersze i trzyma nad sobą świecę – wie już, jaki los go czeka.
Z Ukrainą wszystko będzie dobrze. Plany takich zbójów jak Putin nigdy się nie spełniają. Nigdy. Co by się nie działo. Zło nigdy nie zwycięży.
Nawet najwięksi wodzowie świata zaznawali krachu i ich wielkie osiągnięcia przepadały.
Jestem trochę mistyczką. Nie zdjęłam ze ściany tej serwety pamięci mojej babci. Jest wyjątkowa, bardzo ją cenię. Zrobiłam wszystko, co umiałam, żeby przedstawić na niej losy mojego rodu. Jest potężna, trzymetrowa. Cała wyhaftowana. Tam nie ma zwykłych rysunków, tylko symbole. Odłamek wpadł przez okno, uderzył w tę ścianę, ale serwecie nic się nie stało. A pod nią są wszyscy moi bliscy: babcia, dziadzio, tato i mama, teściowa i pierwszy mąż. Portrety tych, którzy odeszli, powinny być chronione pod takimi serwetami.
Wszystko zostało w moim domu. Ale te paskudy będą miały używanie, jak tam wejdą!
Rodzina ze strony ojca, z obwodu charkowskiego, to nauczyciele i duchowni. Słabo ich znałam. Pewnego razu pojechałyśmy do nich z mamą z chutoru Pszeniczny obok Kreminnej na Ługańszczyźnie. Tatowa babcia długo mnie nie widziała. Po jakimś czasie powiedziała: „To dziecko ma w sobie kozacką krew”. Jakim zachowaniem sobie na to zasłużyłam, nie wiem, ale tak stwierdzili. Bo wiecie, moi przodkowie to Kozacy dońscy. Dziadka zabili komuchy, jak budowali nowy ustrój w latach dwudziestych. Chcieli zabrać sobie parkę ładnych koników. Babcia nigdy nie zapisała się do kołchozu. Uwierzycie? Nawet w najgorsze, stalinowskie czasy. Wiedziała, że to byłby grzech. Nawet przysłowie tak mówi: „Co do wszystkich należy, to do diabła bieży”.
Tato zginął we wojnę. Drugą światową. Pojechaliśmy z mamą po jedzenie, babcia sama została w Pszenicznym. Trafiśmy pod Kirowohrad. Tam mój braciszek Wowoczka zachorował, nie miał się nim kto zająć. Matka zatrudniła się jako dojarka i siedziała w oborach dzień i noc. Z obwodu dniepropietrowskiego ewakuowali tam wojskową stadninę i mama znalazła przy niej pracę. Potem zakład wrócił na miejsce, a my razem z nim. To był czterdziesty siódmy, w Ukrainie znowu panował głód. Po drugiej strony rzeki Bazawłuk leżała wieś Zelbachiwka, gdzie dzieci umierały z niedożywienia. Mama brała odtłuszczone mleko przepuszczone przez separator, gotowała kaszę ze śruty wyszykowanej dla cieląt. Miskę z tym wszystkim wystawiała na ganek, a maluszki z tamtej wioski przychodziły, każde z talerzykiem, i szybciutko jadły. Gdyby ktoś doniósł, babcię zamknęliby za ratowanie umierających kołchoźników. Potem, po żniwach, gdy wszystko minęło, ludzie przynieśli nam domowy, świeży chleb. Takie to były czasy…
W tamtych stronach skończyłam dziewięć klas. Mamę, jako specjalistkę z mleczarstwa, wysłali do Gruzji rozwijać gruzińskie rolnictwo. Do Ckaltubo. Tam skończyłam rosyjską szkołę, nie szło tak, jak chciałam, nie o to chodziło. Nie chciałam mieszkać na Kaukazie. I mówię mamie: „Wracam do Ukrainy”. To było instynktowne. Chciałam pójść do szkoły rolniczej w Zaporożu, ale mnie nie przyjęli. Pracowałam w fabryce materiałów ściernych, a w końcu postanowiłam zgłosić się na „budowy Donbasu”. Wsiadam do pociągu. A tam ochlejusy same, śpiewają bandyckie piosenki. I ja sama między nimi. Nie widziałam takich rzeczy w życiu, nigdy się z czymś takim nie spotkałam. Chowam się w kącie i siedzę przerażona. Co ja narobiłam? Wjeżdżamy w step: oj, szeroko się ciągnął! To był Krasny Łucz. Zostałam budowniczką kopalni, czeladniczką kamieniarza. Jurko był sekretarzem młodzieżówki, Komsomołu, i kierownikiem działu kadr. Wrócił po służbie na łodzi podwodnej. Ciągle chodził patrzeć do wykopu. Okazało się, że przychodził zobaczyć mnie. Niczego sobie byłam, włosy miałam do kolan. Jaki on był przystojny! Ach, jak śpiewał, jak grał na gitarze, jak spacerował! Tam wszędzie błocko, brud, nie było gdzie nogi postawić. A jego buty zawsze się świeciły. Byłam tak zakochana, że jak przeszedł obok mnie, to zemdlałam.
No i wyszłam za niego. Jak otworzyli kopalnię, przenieśli go na kolejną budowę do Illinki. Zmarł w mgnieniu oka, wylew krwi do mózgu. To przez ciśnienie, a winna była służba pod wodą. Zostałam z synem, miał roczek i trzy miesiące.
Co mi biednej robić z dzieciaczkiem na rękach? Komu byłam potrzebna, gdzie się miałam podziać? Wzięłam małego i wróciłam do Pszenicznego. Obok jest miasto Rubiżne z wielką cegielnią. Tymi rękami nosiłam cegły. Do dziś mam po tym blizny, ślady po krzemionce. Zgłosiłam się na kursy, żeby potem iść do szkoły budowlanej do Kommunarska. Uczyli się tam chłopaki po wojsku i z różnych fabryk. Dochodziło do nas sporo informacji ze świata, wykładowcy przyjeżdżali z Moskwy i opowiadali nam nowinki. Jak Breżniew usuwał Chruszczowa, to na naszej prowincji wiedzieliśmy o tym zawczasu.
Malarka Ałła Horska, pochodząca z Krymu, właśnie po szkole zrozumiała, w jakim świecie żyje. Straszny ją spotkał los, zabili ją komuchy. Wasyl Stus napisał dla niej wiersz. I te strofy krążyły u nas, przepisane ręcznie: „Rozpal się, duszo. Rozpal, a nie – rozpłacz!”. No i czym ona sobie zasłużyła na śmierć?
Stus na pogrzebie w 1970 roku niósł jej portret. Była praktycznie moją rówieśniczką. I taka tragedia. Trafiają się takie postacie, jak Jezus, jak Stus. O, jak pięknie się rymuje: „Stus, Jezus”. Jak w to nie wierzyć? Są tacy ludzie na ziemi. A są i barbarzyńcy, dzikusy, co rozwalili pomnik Stusa pod uniwersytetem w Doniecku w 2014 roku.
Horska, ta to miała styl! Silna kobieta, czupurna, szczera. Szukała rzeczy pięknych i nowych. W okupowanym Krasnodonie jest jej mozaika. Mieszkał tam siostrzeniec mojego ostatniego męża. Mówię mu: „Sasza, pójdź, sprawdź”. Doniósł mi: „Nikt się jej nie czepia” i wysłał zdjęcia na potwierdzenie. Tamci ludzie pozostali wierni sobie, krajowi, ludziom. Ciepło mi na sercu, gdy słyszę, że byli związani z Donbasem.
Potem wiele osób od nas pojechało na Syberię, budować komunizm. Tam się najlepiej zarabiało. I mama mi mówiła: „Po co tu siedzisz? Wszyscy jadą na północ, jedź i ty”. Ale mówiłam, że muszę wychować dzieci. Nie ciągnęły mnie pieniądze. A ich tak. I stracili, to co mieli najważniejsze.
Mieszkałam w Siewierodoniecku. Starsza córka za mąż wyszła, urodziła wnuka. Pojechałam do stolicy, pomagać im. Młodsza córka skończyła filologię, a syn medycynę w Doniecku. Potem córka, zięć i wnuk emigrowali do Kanady, a młodsza, też już zamężna, do Stanów. W 2008 do nich dołączyłam, ale wytrzymałam na obczyźnie tylko dwa lata. W 2010 wróciłam, kupiłam mieszkanie w Bachmucie, żeby być blisko syna. Co by się nie działo, chciałam być tutaj.
Przyszedł 2014. I moje jednoosobowe protesty. Jakieś dziecko, może z szóstej klasy, przybiegło biedactwo i tak stoi naprzeciwko mnie, kręci się. Mówię do niej: „Podejdź dziecinko. Kto cię tu wysłał?”. Odpowiada, że to ta nauczycielka, która mnie zaatakowała. „Obiecała postawić ci dobrą ocenę?”. Potwierdziła. Wysłali dziewczynkę, żeby mnie obrażała, a może i pluła na mnie.
Synek tej nauczycielki mieszkał u nas w Bachmucie, dorobił się. A potem zawziął się na człowieka, który tak jak ja kochał swoje miasto i kraj. Spalił mu domek na działce. Gospodarz wiedział, że szykuje się na niego napad i zdążył w ostatnim momencie wyskoczyć przez okno i się ukryć. Miał czworo dzieci, przyjął też dwójkę sierot po siostrze. A ten zbój domek mu spalił, jego ludzie go śledzili, strzelali do wózka z małym dzieciątkiem. Takiego syna dorobiła się nauczycielka, co przyszła mnie opluć. Potem go zabili podczas jakiejś rozróby. A mamusia zawinęła się do Rosji.
…i co po mnie w tym Kijowie? Sama nie wiem. Nawet teraz mogłabym wysiąść i pieszo pójść do Bachmutu.
Jest dziennikarką, reporterką. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media. W OKO.press pisze o wojnie Rosji przeciwko Ukrainie oraz jej skutkach, codzienności wojennej Ukraińców. Opisuje również wyzwania ukraińskich uchodźców w Polsce, np. związane z edukacją dzieci z Ukrainy w polskich szkołach. Od czasu do czasu uczestniczy w debatach oraz wydarzeniach poświęconych tematowi wojny w Ukrainie.
Jest dziennikarką, reporterką. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media. W OKO.press pisze o wojnie Rosji przeciwko Ukrainie oraz jej skutkach, codzienności wojennej Ukraińców. Opisuje również wyzwania ukraińskich uchodźców w Polsce, np. związane z edukacją dzieci z Ukrainy w polskich szkołach. Od czasu do czasu uczestniczy w debatach oraz wydarzeniach poświęconych tematowi wojny w Ukrainie.
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Komentarze