0:000:00

0:00

Jakub Szymczak, OKO.press: Gdy rozmawialiśmy o inflacji w maju, przewidywałeś, że na koniec roku będziemy mieli 4-5 proc. inflacji. Skończyliśmy z 8,6 proc. Mówiłeś też, że mamy za mało danych, żeby dokładnie określić, co jest kluczową przyczyną rozwijającej się inflacji. Dziś wiemy więcej?

Dr Wojciech Paczos, Cardiff University, Instytut Nauk Ekonomicznych PAN, fundacja Dobrobyt na Pokolenia: Właściwie dobrze byłoby te przyczyny przypomnieć.

Źródła inflacji możemy podzielić na krajowe i zagraniczne.

Zagraniczne źródła to problemy z łańcuchami dostaw i szalone wzrosty ceny gazu. Na takie szoki podażowe polityka monetarna nie powinna reagować, tylko je przetrwać, bo one na poziom inflacji wpływają tymczasowo. Ceny energii wzrosły i dalej rosną, ale nie spodziewamy się, żeby w takim tempie rosły przez cały czas.

Z łańcuchami dostaw sprawa jest jeszcze prostsza, bo mamy już sygnały, że one zaczynają się odkorkowywać. Nie ma żadnego powodu, dla którego fabryki w Chinach miałyby już na zawsze produkować mniej czipów komputerowych, czy dla którego porty w Chinach miałyby być już na zawsze zamykane.

Dlatego w typowym podręczniku makroekonomicznym przeczytamy, że te szoki trzeba przetrwać. Ale trzeba mieć dużo pewności, że to właśnie te szoki są przyczyną inflacji. I klarownie to wytłumaczyć uczestnikom życia gospodarczego.

Dzisiejsza inflacja ma jednak źródło nie tylko zagranicą.

Druga część jest w kraju i to są rzeczy związane z pandemią. Z powodu pandemii mieliśmy zupełnie inny kryzys niż ten po 2008 roku, który spowodował niską inflację na dekadę.

Mam wrażenie, że władze monetarne - Narodowy Bank Polski - nie rozpoznały tego, że ten kryzys ma inny charakter, bo przez długi czas słyszeliśmy, że grozi nam deflacja. Prezes Adam Glapiński jeszcze w 2021 roku mówił, że to jest zagrożeniem.

My, jako grupa ekspercka Dobrobyt na Pokolenia, na początku mówiliśmy: ciężko w tym momencie ocenić, który z tych dwóch czynników jest istotniejszy, dlatego nie patrzmy jeszcze na inflację. I postulowaliśmy silne wsparcie gospodarki zamiast oszczędzania. Mówiliśmy: inflacja się pojawi, trzeba się na to przygotować, będzie uderzała nierówno, a szczególnie mocno w najsłabiej zarabiających. Tego zrozumienia po stronie władzy monetarnej nie było.

A jednak z kryzysu udało się wyjść, spadek PKB był krótkotrwały.

To, co zrobił NBP i co pomogło w szybkim wychodzeniu z kryzysu to dwa działania: niskie stopy procentowe i rolowanie długów rządowych, czyli wykupywanie obligacji na rynku wtórnym (tzw. luzowanie ilościowe), żeby wspierać rządowe programy pomocowe.

Kluczowe pytanie, na które wciąż nie znam odpowiedzi, brzmi: jaka część inflacji wynika z rekordowo niskich stóp procentowych, a ile z rządowego wsparcia dla firm. Obydwa działania były konieczne. Ale które spowodowały większą inflację? Tutaj ekonomiści nie są zgodni.

Jest grupa ekonomistów liberalnych, którzy podkreślają, że to wpompowanie „pustego pieniądza" w postaci tarcz antykryzysowych jest kluczowe.

Bardzo nie lubię argumentu o drukowaniu pieniądza. Nikt żadnych pieniędzy nie dodrukowuje. Jeszcze bardziej nie lubię "pustego pieniądza". Nie wiem, czym różni się pusty pieniądz od pełnego. Pieniądz zawsze jest taki sam. Możemy z nim pójść do sklepu i coś za niego kupić, tyle samo kupimy za "pusty" pieniądz.

Nie było drukowania pieniądza, tylko skupowanie długu publicznego na rynku wtórnym od banków. Gdyby te banki odmówiły kupna obligacji państwowych, to nie byłoby czego skupować.

Więc jest tam element mechanizmu rynkowego. Bezpośrednie finansowanie rządu przez bank centralny jest nielegalne w Polsce i w większości krajów rozwiniętych.

Ta operacja była konieczna, bo firmom na rynku mogło zabraknąć płynności finansowej. Na co poszły te pieniądze? Na firmy, po to, żeby nie zwalniały ludzi.

Przeczytaj także:

A co z krytyką, że pieniędzy wpompowano w gospodarkę za dużo i były źle wykorzystane?

Być może. Ale dziś mamy inne informacje niż mieliśmy w marcu 2020. To krytykujący dziś „rozdawnictwo” FOR (Forum Obywatelskiego Rozwoju, fundacja, której fundatorem i przewodniczącym jest Leszek Balcerowicz — przyp. red.) jako pierwszy powiedział, żeby pierwszą tarczę antykryzysową przyznawać na podstawie deklaracji firm, żeby niczego nie weryfikować, bo nie ma na to czasu. Sprawdzać dopiero później, po roku. My się pod tym podpisywaliśmy. Wtedy priorytetem było, żeby działać szybko i hojnie. Bo w ten sposób uratuje się miejsca pracy. Teraz łatwo powiedzieć: trzeba było wydać mniej. Ale wtedy tego nie wiedzieliśmy.

Tarcze antykryzysowe się skończyły, skończył się też kryzys. Do połowy 2021 roku inflacja wyglądała na niegroźną. Co się stało w ostatnim półroczu?

Rozkręciła się spirala oczekiwań. Obserwujemy wysokie odczyty inflacji i widzimy, że ona wciąż rośnie. W tej sytuacji zaczynamy tej inflacji oczekiwać. Mechanizm oczekiwań może sprawić, że inflacja sama z siebie zacznie rosnąć, nawet kiedy te wszystkie czynniki, o których już mówiłem, przeminą. Możemy mieć zdrową gospodarkę z dobrze wyrównanym popytem i podażą, w której inflacja wciąż rośnie dlatego, że my wciąż oczekujemy takiej rosnącej inflacji.

Mówisz o sytuacji, gdzie sprzedawcy i producenci podnoszą ceny bo mogą, a nie dlatego, że muszą?

Tak. Producenci i sprzedawcy oczekują, że z miesiąca na miesiąc ich koszty będą rosły. W związku z tym przesuwają te koszty na dziś i zaczynają dziś podnosić ceny. A konsumenci również spodziewają się, że te ceny będą rosły, dlatego przesuwają niektóre zakupy na dziś, bo zakładają, że za chwilę będzie jeszcze drożej.

Czyli konsumenci mogą wpłynąć na poziom inflacji?

Gdy widzi się, że inflacja wzrosła, można zareagować na dwa sposoby. Można uznać, że trzeba poczekać i odłożyć zakup pralki, samochodu, zrobić remont pół roku, rok później. Wtedy obniża się popyt. Takie zachowanie sprawia, że inflacja spadnie.

Na początku tej fali inflacji, jeszcze w drugiej połowie 2021 roku pewne sygnały pokazywały, że mamy szansę pójść w tym kierunku. Wiemy to z badań ankietowych, nie jest to idealne źródło, ale pewna poszlaka. Natomiast z pewnością wtedy jeszcze nie było widać przyspieszonych zakupów.

Drugi mechanizm jest taki: skoro inflacja rośnie i spodziewamy się, że dalej będzie rosła, decydujemy się, żeby już teraz wziąć kredyt, kupić mieszkanie, pralkę. Przyspieszamy decyzje zakupowe, więc zwiększamy popyt. A skoro zwiększamy popyt, to firmy wiedzą, że mogą spokojnie podnosić ceny, bo towar i tak się rozejdzie. Obawiam się, że w tej chwili obserwujemy ten drugi mechanizm.

W odpowiedzi na ceny podnoszone przez producentów wrócił postulat dawno niewidzianego rozwiązania — kontroli cen. Tekst ekonomistki Isabelli Weber na ten temat w „Guardianie” odbił się szerokim echem także w polskiej debacie ekonomicznej.

Ja uważam, że to jest zły pomysł. Brakuje w nim diagnozy. Jest objaw — wysokie ceny, być może przez to, że marże są wysokie. A gospodarka jest zbyt skomplikowanym mechanizmem, żeby ją regulować takimi, dosyć tępymi narzędziami. Jestem i zawsze byłem zwolennikiem regulacji, które zmieniają motywacje graczy rynkowych — firm, konsumentów. Jeśli w ten sposób wpłyniemy na rynek, to go nie rozregulujemy i nie wymknie się nam spod kontroli. Tymczasem ja nie jestem nawet do końca przekonany, czy marże rzeczywiście już w tym momencie rosną nieproporcjonalnie, najpierw trzeba byłoby to niezbicie wykazać. A potem zdiagnozować: z jakiego powodu? I uderzyć w ten powód, nie w skutek. Kontrola cen tymczasem jest bardzo niebezpieczna i zawsze kończy się niedoborami.

Skoro to zły pomysł – co innego można zrobić, żeby przełamać mechanizm spirali oczekiwań, o którym mówiłeś?

Tutaj kluczowa jest rola władzy monetarnej, NBP. Ona ma tutaj potężne narzędzie: komunikację. Bank centralny może nie tylko zmieniać stopy procentowe, uważam, że poprawna komunikacja jest dużo ważniejsza.

Bank centralny powinien mówić jasno: to tymczasowe, przejściowe, tutaj mamy analizy, wynika z nich to i to. Jeśli będą symptomy, że inflacja zaczyna się utrwalać, to zrobimy to i to. Konkret. Prosty komunikat: jesteśmy kompetentni; stoimy na straży; wiemy ,co się dzieje; wiemy, jak reagować.

A jeśli nie wiemy, to pokazujemy, czego dokładnie nie wiemy i dowiemy się ich np. w najbliższych trzech miesiącach. Wówczas gospodarstwom domowym jest łatwiej i mogą zaufać, że to tymczasowe.

Ja dlatego bardzo apeluję do banku centralnego, by pochylił się nad oczekiwaniami inflacyjnymi. Trzeba je lepiej liczyć, analizować i prezentować. Ja mogę mówić o poszlakach, bo nie mam dowodów, że oczekiwania rosną. Ale poszlaki są. Pierwsza jest taka, że średnia oczekiwań, np. procent firm, które za rok oczekują wzrostów cen, jest rekordowy. A mówię o badaniu prowadzonym od dwudziestu lat. Druga rzecz jest taka, że oczekiwania się rozjeżdżają — co innego mówią analitycy, co innego firmy, co innego gospodarstwa domowe. Ostatnie badania pokazują, że to wyraźny symptom rosnących oczekiwań.

Z badania IBRiS wynika, że średnio Polacy uważają, że inflacja wynosi 27 proc. Ponad trzy razy więcej niż w rzeczywistości.

Dlatego mam ograniczone zaufanie do sondaży. Jeśli ludziom faktycznie wydaje się, że taka jest inflacja, to znaczy, że uważają, że w ciągu trzech lat wydatki wzrosną dwukrotnie. Przecież to by była katastrofa, mało jest w Polsce ludzi, których budżet by coś takiego udźwignął. Jest też tak, że szacowanie niskich procentów jest trudne. Jeśli zapytasz ludzi, ilu jest muzułmanów w Polsce, to średnia odpowiedzi zawsze będzie przeszacowana.

I odwrotnie, jeśli zapytasz o dużą liczbę, bliską stu procent, na przykład ile dziewczynek kończy szkołę, to średnia zawsze będzie niedoszacowana.

Nie wydaje mi się, żeby te wyniki coś nam mówiły. Inflację zawsze przeszacowujemy.

A może problem jest w tym, jak o inflacji mówimy? To jednak złożone zjawisko. A ludzie co miesiąc widzą nową liczbę na ekranie telewizora czy w nagłówku na portalu, i tyle. Część z pewnością myśli, że ceny wzrosły o te 7-8 proc. przez miesiąc, a to przecież liczba w odniesieniu do poprzedniego roku.

Z jednej strony taki mechanizm może występować, ale nie znam badań, które by to pokazały. Fajnie byłoby, gdyby ktoś to policzył, czy mówienie o inflacji zwiększa oczekiwania inflacyjne.

Ale jest inny mechanizm, który jest dobrze zbadany. Gdy dzieje się mało, gdy otoczenie gospodarcze zmienia się nieznacznie, ludzie w ogóle nie przywiązują żadnej wagi do wskaźników ekonomicznych. W związku z tym transmisja polityki pieniężnej – wpływ zwiększenia stóp procentowych na rzeczywistość - zajmuje bardzo długo. Bo potrzeba czasu, by ludzie zauważyli jakąś zmianę.

A gdy dzieje się dużo, to ludzie zwracają na to uwagę i wtedy polityka pieniężna jest prostsza, bo ludzie reagują szybciej. Normalnie wpływ zaczyna się jeden, dwa kwartały po decyzji. A co gorsza wzrost stóp procentowych ma szybszy wpływ na PKB a wolniejszy na inflację. Ale to szacunki z czasu wielkiej stabilizacji, sprzed kryzysu 2008 roku. Teraz możemy liczyć na to, że transmisja będzie szybsza.

Mówimy o XXI wieku, ale żeby znaleźć czas, w którym wysoka inflacja utrzymywała się latami trzeba by się cofnąć jeszcze głębiej. Wrócimy do stabilizacji ostatnich dwóch dekad czy nadchodzą nowe lata 70., gdy globalny wskaźnik inflacji przekroczył 10 proc.?

Główną przyczyną utrwalenia się wysokiej inflacji w latach 70. był wzrost cen ropy. Ale taki wzrost cen ropy w podobnej skali powtórzył się całkiem niedawno: w 2008 baryłka ropy kosztowała około 180 dolarów, potem w 2011 - 140, dziś - 80. I te wzrosty w latach dwutysięcznych w żaden sposób nie przełożyły się na inflację. Teraz mamy problem z cenami prądu i gazu, ropa też miała swoje skoki. Ale żyjemy w zupełnie innym świecie niż pół wieku temu.

Nie jest więc tak, że wysokie ceny ropy czy innych surowców automatycznie oznaczają hiperinflację. Wówczas kluczowe było to, że nie było ustabilizowanych oczekiwań inflacyjnych. Ludzie bardzo żywiołowo reagowali na wzrosty cen.

Natomiast w latach dwutysięcznych inflacja była dobrze zakotwiczona, bo ekonomiści odrobili pracę domową. Powstały niezależne banki centralne, diametralnie zmieniło się całe otoczenie instytucjonalne. Jeśli przywołujemy lata 70., to musimy też pochylić się nad latami dwutysięcznymi i zastanowić się, do czego obecna sytuacja jest bardziej podobna. Moim zdaniem nie są to lata siedemdziesiąte, ale są też duże różnice między tym, co działo się w latach dwutysięcznych.

Czyli jest tak, że mamy do czynienia z czymś nowym i dlatego nie do końca wiadomo, jak zareagować?

W tym nowym otoczeniu instytucjonalnym de facto nie mieliśmy nigdy problemu z wysoką inflacją. Oczywiście mieliśmy w Polsce lata 90., ale to wynikało z transformacji, niezależność instytucji nie była jeszcze silnie ugruntowana. W USA do czasów Volckera [Paul Volcker, szef Rezerwy Federalnej czyli amerykańskiego banku centralnego w latach 1979-1987] każda wysoka inflacja kończyła się recesją. Od jego kadencji wysokiej inflacji nie było.

W Polsce mamy traumę z lat 90., gdy inflacja była ogromna, a bezrobocie trudne do opanowania aż do połowy pierwszej dekady lat dwutysięcznych. Na czym polega ten mechanizm, że wysoka inflacja to niebezpieczeństwo wysokiego bezrobocia?

Jak wiemy, podstawowym narzędziem walki z inflacją są stopy procentowe. Jeśli popyt nadmiernie rośnie, trzeba go zdusić, by wyrównać relacje między popytem i podażą.

Podwyższając koszt kredytu, bank centralny obniża popyt w gospodarce. Problem w tym, że gospodarka to nie jest maszyna hydrauliczna, w której przestawia się wajchy i wszystko reaguje natychmiast. To bardzo skomplikowany system naczyń połączonych, mamy do czynienia z ludźmi, którzy podejmują decyzje, a nie z maszynami.

Z jednej strony ryzyko jest takie, że jeśli podwyżki stóp procentowych będą zbyt szybkie i zbyt ostre, to popyt zdusi się zbyt mocno. A to prowadzi do recesji, braku aktywności ekonomicznej ludzi, zamykania firm, bezrobocia. Recesje popytowe są bolesne. Gospodarstwa domowe wpadają w spiralę zadłużenia. Wszyscy ekonomiści wiedzą, że wysokie bezrobocie jest strasznym zjawiskiem. Niszczy kapitał ludzki, ludziom trudno jest odnaleźć nową pracę po dłuższym okresie bez niej.

Z drugiej strony możemy podnosić stopy wolniej i łagodniej. Wtedy jest drugie ryzyko, że nie uda się zasygnalizować gospodarce, że jesteśmy zdeterminowani, żeby inflację zdusić. W ten sposób oczekiwania mogą się nie zmienić, a stopy nie będą miały zamierzonego efektu – inflacja nie zareaguje.

Czyli mówiąc krótko: łatwo przedobrzyć w jedną lub drugą stronę, a zmiany są tak powolne, że trudno je na bieżąco ocenić.

Tak, nie da się łatwo wyliczyć, o ile trzeba podnieść stopy i jak szybko.

Jak w tym kontekście wygląda obecna ścieżka podwyżek stóp NBP?

W ogóle nie wygląda i to jest problem. Nikt nie wie, jaka ona jest. Dlatego właśnie ciągle wracam do kluczowej sprawy: komunikacji. Chodzi o to, żeby NBP dał poczucie pewności. Gospodarstwa domowe nie muszą się znać na ekonomii, NBP nie może tego od nas wymagać. Bank powinien pokazać rozważane scenariusze i powiedzieć, co będzie działo się w gospodarce.

Zamiast tego mamy godzinne przemówienia prezesa Glapińskiego, w których mówi o wszystkim i o niczym, oraz walczy o reelekcję.

Otóż to. Stand-upy prezesa to jest komunikacyjna katastrofa. Ale już nawet pomijając te występy, chodzi też o to, jakiego rodzaju analizy można od NBP dostać. One są słabe. NBP ma bardzo dobrych analityków, prawdopodobnie najlepszych w Polsce, jeśli chodzi o makroekonomię. Ale z jakiegoś powodu oni nie mogą pokazać tego, co potrafią.

NBP trzyma te analizy i ich nam nie pokazuje, czy analitycy banku centralnego w ogóle nie robią tego, co powinni?

Myślę, że jedno i drugie.

W Polsce inflacja rosła dynamicznie jeszcze przed covidem. I to jest coś, co przegapiliśmy.

Prezes Glapiński powiedział przed kryzysem, że za jego kadencji nigdy nie będzie podwyżek stóp procentowych. W marcu 2020 inflacja wynosiła 4,6 proc., daleko powyżej celu inflacyjnego NBP (2,5 proc.). To powinno powodować reakcję. W zasadzie już w styczniu 2020 można było podnosić stopy.

NBP ma model prognostyczny, który uparcie od miesięcy pokazuje, że inflacja wprawdzie rośnie, ale za chwilę zacznie spadać. I to się przesuwa w czasie, co kwartał, z każdą nową prezentacją. Cokolwiek się nie dzieje, inflacja zaraz spadnie. Po pierwsze, ona jednak nie spada. Więc zaufanie do modelu zaczyna być ograniczone. Drugi problem polega na tym, że model zakłada scenariusz, gdzie nie podwyższa się stóp procentowych. Co nie jest właściwym założeniem. Rynek nie oczekuje, że stopy się zatrzymają na dzisiejszym poziomie.

Wszyscy analitycy prognozują, że stopy dojdą w okolice 3,5-4 proc.

Otóż to. Dlatego NBP powinien pokazywać różne scenariusze. Co się wydarzy, gdy stopy nie będą zmienione, co będzie, gdy zostaną podwyższone według oczekiwań rynkowych, a co, gdy będą podwyższane silniej. W ten sposób bank może sam wpływać na oczekiwania rynkowe. W tym momencie nikt analizom NBP nie ufa, bo są bardzo nietrafione.

W Polsce mamy też problem polaryzacji politycznej i niskiego zaufania władzy. Nie ufamy nie tylko rządowi, ale też instytucjom. Polacy masowo wypisali się z PPK, uważają, że ZUS za chwilę upadnie, choć to nieprawda. Może więc nawet najlepsza komunikacja NBP nic by nie dała, może Polacy i tak by w nią nie uwierzyli?

Tego nie wiem. Ale na pewno dużym problemem jest upolitycznienie banku. Nie ma wątpliwości, że prezes NBP Adam Glapiński upolitycznił bank centralny i sprawił, że jest on ramieniem partii rządzącej. Tego nigdy dotąd w Polsce nie było i to jest skandalem, bo to podważa zaufanie do kompetencji tej instytucji.

Inflacja wciąż rośnie w miarę równomiernym tempem z resztą Europy. Jakie jest ryzyko, że to się niedługo skończy? Że inne kraje opanują ten problem, a u nas wciąż inflacja będzie wysoka?

Tego ryzyka boję się najbardziej. Mówienie, że wszyscy mają problem z inflacją, jest opowiadaniem bajek. To, że wszyscy mamy podwyższone odczyty inflacji, to jeszcze nie znaczy, że wszyscy mamy z inflacją problem. To jest fundamentalna różnica pomiędzy Polską a strefą euro.

Ostatnio Marcin Piątkowski, którego bardzo szanuję i lubię, napisał, że przecież w Estonii inflacja jest jeszcze wyższa. Ale Estonia jest w strefie euro. Tam wiarygodność banku centralnego jest na zupełnie innym poziomie niż u nas, on nie jest upolityczniony, nie jest narzędziem partii. Oczywiście w strefie euro są inne problemy, jak to, że w różnych krajach poziomy inflacji są tak różne i nie bardzo wiadomo co z tym zrobić.

Z czego to wynika, że w Portugalii mamy inflację na poziomie 2 proc. a w Estonii 12 proc.?

Zawsze wolę patrzeć na duże gospodarki. Małe - takie jak Litwa i Estonia - są zbyt często zależne od jednego sektora, w nich obserwuje się duże skoki we wszystkich wskaźnikach ekonomicznych. Mała gospodarka może łatwo wpaść w wysokie bezrobocie i równie szybko z niego wyjść.

Czyli nie ma się co pocieszać, że Estonia ma wyższą inflację.

To jest złe porównanie. Mała i duża gospodarka, inne władze monetarne.

Te różnice są w dłuższym okresie nie do utrzymania. Gdyby to trwało 5-10 lat, poziom cen wzrósłby tak, że Estończykom nie opłacałoby się niczego kupować u siebie. Unia Europejska i w tym wypadku strefa euro jest strefą wolnego handlu, wolnego przepływu ludzi, to wpływa na to, że ten poziom się ustabilizuje. Natomiast w Polsce ten mechanizm arbitrażu działałby słabiej, bo jesteśmy poza strefą euro i różnice w inflacjach mogą pójść w kurs walutowe. możemy pójść swoją ścieżką inflacyjną i odjechać całej Europie.

Jeśli spojrzymy na większe gospodarki, to różnice nie są już tak duże, ale wciąż są. One mogą wynikać z tego, że ciągle jesteśmy w niestabilnej sytuacji, wciąż mamy bardzo duże różnice wyszczepienia, zakażeń, ogromne różnice w zamykaniu gospodarek. Wciąż nie wróciliśmy do "normy".

Czyli myślisz, że dobra sytuacja gospodarcza może wynikać z bardzo dobrego wyszczepienia? Prawie wszyscy Portugalczycy się zaszczepili, a inflacja jest bardzo niska.

Trudno mi wyrokować w sprawie Portugalii. Ale myślę, że gospodarki, które szybciej się wyszczepią, będą miały dużo prostsze zarządzanie makrogospodarcze w najbliższych latach i dużo szybciej ustabilizują problemy z inflacją.

A dlaczego Stany Zjednoczone nie podnoszą stóp? Czy dalej maja wpływ na globalną gospodarkę i sytuacja za oceanem może na nas wpłynąć?

Tak, Stany dalej mają ogromny wpływ na świat. Mają walutę rezerwową, wszyscy chcą trzymać dolary, bez względu na to, czy dolar zyskuje czy traci na wartości. Mówiąc po ekonomicznemu, Stany mogą swoją inflację wyeksportować. To unikalna pozycja w światowej gospodarce, która pozwala na dużo większą elastyczność w polityce monetarnej.

Chiny nie mają takiej możliwości?

Nie mają. Uczestniczą w tym układzie przez to, że mają stabilizowany kurs waluty do dolara. Gdyby juan był "wolny", zyskiwałby względem dolara, a dolary byłyby z perspektywy Chin coraz mniej atrakcyjne, spadałby na nie popyt. Więc chiński eksport byłby coraz droższy, amerykańskie towary byłyby coraz mniej atrakcyjne, a ceny w USA zaczęłyby rosnąć. Wszyscy na tym korzystają. Dlatego USA ma bardzo komfortową sytuację, której Polska nie ma.

Co teraz? Nie pytam już nawet o prognozy liczbowe, bo one w obecnej sytuacji są trudne i zmieniają się co chwilę. Ale co może nas czekać z inflacją w Polsce np. w kolejnych dwóch latach?

Są dwa scenariusze: miękkiego lądowania i twardego lądowania.

Twarde polega na tym, że inflację uda się zbić dopiero recesją. Tego scenariusza powinniśmy za wszelką cenę uniknąć. Miękkie lądowanie polega na tym, że oczekiwania inflacyjne będą spadały, a podaż dogoni popyt, który będzie rósł coraz wolniej. To jest pożądany scenariusz. On będzie trudny z tego powodu, że komunikacja NBP była tak zabagniona.

W tej chwili ekscytuje nas w debacie to, czy podwyżki stóp procentowych nie były spóźnione. Ja uważam, że nie. Największym błędem 2021 roku była zepsuta komunikacja.

To komunikacja banku centralnego odpowiada za to, żeby oczekiwania inflacyjne obniżyć, ona wspiera też podwyżki stóp. Czyli gdyby podwyżki stóp miały miejsce wcześniej przy tak samo beznadziejnej komunikacji, to bylibyśmy w tym samym miejscu. Bez zmiany komunikacji idziemy na scenariusz twardego lądowania.

Jakie jest dziś ryzyko recesji?

Duże, coraz większe. Możemy spróbować pomyśleć o tym na liczbach.

Fundamentalne pytanie brzmi, ile dziś w Polsce wynosi naturalna stopa procentowa. Czyli taka, która równoważy podaż z popytem w gospodarce. Obliczenia sprzed pandemii dla świata, strefy euro, USA pokazują, że taka naturalna stopa procentowa ciągle spada. Z różnych szacunków wynika, że ona wynosi pomiędzy 0 a -1 proc. Załóżmy więc, że to -0,5 proc. W Polsce to będzie nieco więcej. Załóżmy, że to 1 proc. Dziś nominalna stopa procentowa wynosi 2,25 proc. Oczekiwana inflacja w tym roku około 7 proc.

Realna stopa procentowa to stopa nominalna minus oczekiwana inflacja. W tym przypadku więc mamy ją na poziomie około -5 proc. Czyli do naturalnej stopy, która pozwoli nam wyrównać popyt i podaż, brakuje nam 5-6 punktów procentowych.

Jeśli mamy bałagan w komunikacji, to jedynym sposobem podniesienia realnej stopy jest podniesienie stopy nominalnej. Wyobraźmy sobie, co się stanie w gospodarce, jeśli nominalna stopa procentowa wzrośnie o te 5-6 punktów procentowych. Dochodzimy do 8 proc., kredyty robią się horrendalnie drogie i najpewniej jest to ścieżka ku recesji.

Jak tego uniknąć? Wpłynąć na oczekiwania. Podnosić nominalną stopę i obniżyć oczekiwania z 7 proc. do 4-5 proc., podnieść nominalną stopę o jeszcze dwa punkty procentowe. I zaczynamy mieć równowagę. To jest scenariusz miękkiego lądowania.

Można oczywiście też bawić się w economical fiction, jak rząd, który w planie budżetowym na 2022 rok zapisał 3,3 proc. inflacji. Nikt w to nie wierzy.

Ten zapis w budżecie można prosto wytłumaczyć. Po pierwsze pozwala to rządowi zapisać w budżecie mniejsze dochody z VAT a później chwalić się, że plan jest przekraczany. A po drugie – przy inflacji wyższej niż 5 proc. rząd ma obowiązek podwyższać płacę minimalną dwa razy w roku. Więc zapisał mniej, żeby tego nie robić.

I to jest właśnie partacka polityka. Uważam, że dużo lepszą tarczą antyinflacyjną są szybkie waloryzacje świadczeń i płac niż wszystko to, co mamy.

A jak oceniasz, to, co mamy?

Tak zwane tarcze antyinflacyjne tylko dolewają oliwy do ognia. To jest w ogóle błędna nazwa. Tak się inflacji nie zatrzyma. Rząd liczy na to, że przez obniżki podatków pośrednich ten wzrost wyhamuje. I to wyhamowanie wystarczy, żeby ludzie przestali oczekiwać wysokiej inflacji. Ale po tym wyhamowaniu będziemy mieli kolejny wzrost. To jest de facto przesuwanie szczytu inflacyjnego na później.

Czy to znaczy, że np. na koniec 2023 roku ostatecznie będziemy mieli wyższe ceny niż, gdyby tarcz nie było?

Ryzyko jest duże. Zamiast hamować popyt, rząd go nakręca. Lepszym rozwiązaniem jest waloryzować świadczenia, zamiast takich działań na pokaz. Mam jednak coraz mniejszą nadzieję, że z tym rządem i z tym kierownictwem NBP uda się jeszcze zawrócić z tej złej ścieżki.

Udostępnij:

Jakub Szymczak

Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.

Komentarze