0:000:00

0:00

„Mimo zaleceń dyrekcji, akcji samorządu uczniowskiego i aktywności społecznej wielu mądrych uczniów, część dzieci i rodziców postanowiła uznać, że COVID-19 nie istnieje, więc o noszenie masek trzeba było toczyć boje. Usłyszałam od rodziców, że ograniczam wolność osobistą ich dzieci, prosząc o noszenie masek podczas przerw. Dostałam nawet list w tej sprawie” - pisze nauczycielka, pani Anna. Ciężko przechorowała COVID-19, do dziś z trudem funkcjonuje.

Z kolei pani Agata, też nauczycielka, która również zaraziła się w szkole, miała dość typowe objawy, ale od systemu ochrony zdrowia dostała potrzebną pomoc. W jej szkole ponad połowa nauczycieli przechorowała. „Na szczęście wszyscy żyją” - kończy.

W cyklu Kroniki COVID-19 publikujemy doświadczenia z pandemii nadesłane przez czytelników. Chcemy dowiedzieć się, jak z koronawirusem radzą sobie państwowe służby i sami chorzy.

Historię pani Urszuli: od zakażenia i długiej drogi do testu, przez absurdy systemu, który pominął chorą mamę i siostrę, aż po długie dochodzenie do siebie, mimo skąpych objawów.

Pan Stanisław przeszedł długą drogę do diagnozy, wykonał setki telefonów i musiał się zmierzyć nie tylko z niespodziewanymi objawami koronawirusa, ale też chaosem w systemie kontroli chorych.

Profesor Magdalena Fikus opowiedziała nam o tym, jak niespodziewanie na COVID nie umarła i kilku innych zaskoczeniach, które może nam przynieść koronawirus.

Opublikowaliśmy też wyjątkową historię nauczyciela spisaną przez bliską mu osobę. Dowiadujemy się z niej, jakie ryzyko zmuszeni są podejmować nauczyciele oraz jak bardzo zabezpieczenie uczniów i pracowników przed zakażeniem pozostaje teorią.

W kolejnym tekście zebraliśmy kilka historii, w których czytelnicy opowiadają, co ich zaskoczyło - w objawach i funkcjonowaniu ochrony zdrowia, i co z nimi po przejściu choroby zostanie.

Dzisiaj publikujemy dwie historie nauczycielek, które zaraziły się w szkole.

„Usłyszałam od rodziców, że ograniczam wolność ich dzieci”

Opowiada Anna nauczycielka w szkole podstawowej.

Dzisiaj zakończyłam izolację. Zaraziłam się pewnie w pracy - jestem nauczycielką w szkole podstawowej. Mimo zaleceń dyrekcji, akcji samorządu uczniowskiego i aktywności społecznej wielu mądrych uczniów, część dzieci i rodziców postanowiła uznać, że COVID-19 nie istnieje, więc o noszenie masek trzeba było toczyć boje.

Usłyszałam od rodziców, że ograniczam wolność osobistą ich dzieci, prosząc o noszenie masek podczas przerw. Dostałam nawet list w tej sprawie.

Problemy zdrowotne zaczęły się w połowie października. Objawy przypominały typowe zapalenie zatok. Zadzwoniłam do POZ, otrzymałam teleporadę, leki i L4. Niestety, poprawy nie było.

Kolejna teleporada - skierowanie na test. Ponieważ mój partner był wtedy w izolacji (potwierdzony COVID) a ja nie prowadzę samochodu, czekałam na karetkę, tzw. "wymazówkę". Czekałam dwa tygodnie - bez skutku.

Kiedy mój partner skończył izolację, dostałam kolejne skierowanie na test, na który pojechałam do punktu pobrań. Wynik oczywiście pozytywny.

W czasie około półtora miesiąca miałam chyba całe spektrum objawów, z utratą węchu i smaku, podwyższoną temperaturą, uciskiem w klatce piersiowej, zmęczeniem nie do opisania. Na szczęście mogłam zawsze liczyć na pomoc mojego lekarza pierwszego kontaktu - od początku byłam leczona, a mój stan zdrowia był monitorowany.

Zakażenie zaczęło się prawie bezboleśnie, od zapalenia zatok, którego doświadczam regularnie, co roku. Ale rozwijało się długo i nie chciało odpuścić. Mam wrażenie, że nie pamiętam wszystkich szczegółów z tego ostatniego czasu.

Dużo spałam, leżałam, mimo niewysokiej (38 stopni) gorączki. Dokuczał mi „wędrujący” ból całego ciała, od głowy do stóp. Nie pamiętam żebym kiedykolwiek wcześniej była tak osłabiona, nawet po operacji czułam się lepiej.

Ale najgorsze było nadkażenie bakteryjne. Nagle powiększyła się gorączka i zaczęłam mieć problemy z oddychaniem. Saturacja (poziom tlenu we krwi) była w normie, a ja czułam się jakby ktoś zakuł mnie w pancerzu.

Do tego dołączyły silne bóle głowy - nie mogłam dotknąć włosów na czubku głowy bo nawet to bolało. Potwornie bolały też miejsca „za oczami”, do tego dołączyły mdłości, nagłe poty, szum u uszach, omdlenia, bezsenność, uczucie duszenia się, nagłe ataki pragnienia, kiedy mogłam wlać w siebie pół litra wody na raz.

I problemy „żołądkowe” - wzdęcia które z brzucha robią napompowany balonik, skóra jest napięta tak jak była w ciąży (5 lat temu!).

Wstaję, chodzę po mieszkaniu, dzisiaj pierwszy raz od dawna wyszłam na 15 minut do ogródka. Kiedy piszę na klawiaturze, trzęsą mi się ręce, ciężko mi się skupić. Bardzo drażnią mnie głośne dźwięki, ostre światło, kilka razy w ciągu dnia muszę się położyć - bo inaczej się przewracam.

W nocy nie mogę spać - budzę się kilka razy, w panice, z okropnym bólem głowy, czasem pojawiają się jakby drgawki - mimowolne ruchy głowy, rąk i nóg.

Od dzisiaj mam już leki neuroregeneracyjne i przeciwdepresyjne - liczę że w ciągu tygodnia mój stan się unormuje, chcę jak najszybciej wrócić do pracy. Na szczęście mój synek przeszedł zakażenie bezobjawowo - najbardziej bałam się o niego, jest alergikiem i ma skłonność do zapalenia oskrzeli.

Mój partner przez 10 dni zmagał się z gorączką około 40 stopni, byłam wtedy w panice, bo wiadomo - karetka, która mogłaby go nawodnić czy natlenić nie przyjedzie. Kiedy spadła mu temperatura, przyszło silne osłabienie, także z omdleniami, ale dzisiaj na szczęście funkcjonuje już prawie normalnie, trochę się „oszczędza”, na szczęście nie ma żadnych objawów neurologicznych.

Irytuje mnie kiedy znajomi pytają „A co cię tak długo trzyma?". No trzyma, bo do tego choruję przewlekle na zakrzepicę, i cieszę się, że w ogóle mój organizm jakoś jeszcze daje radę. Psychicznie bardzo pomaga mi rodzina - bez ich zrozumienia i wsparcia byłoby mi ciężko.

Jestem bardzo, BARDZO wdzięczna naszemu lekarzowi rodzinnemu. Od początku byliśmy aktywnie leczeni, objaw - lek, podczas gdy moja koleżanka z covidem dostała zalecenie jedzenia czosnku i cebuli.

Czuję ulgę bo z każdym dniem jest troszeczkę lepiej. Bardzo liczę na to, że leki które biorę, ustabilizują mi rytm dobowy, że będę normalnie spać.

Na pewno się zaszczepię. Nie dałabym chyba rady przeżyć tego od początku. Bardzo martwię się o rodziców. I strasznie denerwują mnie różne Edyty - a raczej to, że są na świecie ludzie, którzy nie myślą krytycznie, nie myślą w ogóle. Przyjmują tylko wygodne dla siebie w danym momencie opcje i ruszają do boju na FB.

Przeczytaj także:

Nauczycielka: „Całe szczęście wszyscy żyją”

Opowiada Agata. Mam 34 lata. Pracuję w prywatnej szkole podstawowej w Łodzi. W połowie października zachorowała moja koleżanka anglistka, która uczy wiele klas. W związku z jej pozytywnym wynikiem i faktem, że oprócz klas, które prowadziła, w kolejnych dzieci obejmowanych kwarantanną miały rodzeństwo, od 21 października cała szkoła „przeszła” na dwutygodniowe nauczanie zdalne.

Ja zachorowałam na początku listopada, zarażając się najprawdopodobniej od bezobjawowego kolegi, który był dwa tygodnie wcześniej na korona-weselu.

U mnie gorączka (38,5 stopnia) pojawiła się w nocy z wtorku na środę (2-3 listopada). Przez kilka wcześniejszych dni odczuwałam zmęczenie i chwilowe utraty smaku, ale zaraz smak wracał, a zmęczenie mogłam skojarzyć z dużym obciążeniem związanym z dodatkowymi godzinami pracy (zastępstwa), więc nie wpadłam na to, że mogę już mieć koronawirusa.

W środę 3 listopada skontaktowała się ze mną przypisana mi lekarka z POZ w związku z moimi objawami przedstawionymi wcześniej pani w rejestracji. Otrzymałam numer skierowania na test, zadzwoniłam od razu do szpitala, z którym moja szkoła ma umowę na świadczenie usług medycznych części pracowników.

Zostałam zaproszona na następny dzień przed faktycznym poborem wymazu (wymaz normalnie pobierany od godz. 10:00 do 13:00, mnie poproszono na 08:30). „Poszło” sprawnie. Wynik był dostępny już następnego dnia na koncie pacjenta, w drugim rekordowym dniu zakażeń, tj. 6 listopada, jednak sms z sanepidu otrzymałam dopiero w poniedziałek, 9 listopada.

W niedzielę zadzwonił pan dzielnicowy, że mam obowiązek kwarantanny. Pani z sanepidu zadzwoniła w czwartek, 12 listopada. Już wtedy zakończyłaby się kwarantanna dla wszystkich osób, z którymi miałam kontakt, więc po otrzymaniu wyniku poprosiłam te kilka osób, z którymi miałam w ostatnich dniach przed wystąpieniem gorączki o samoizolację - mogli, więc się zastosowali.

OBJAWY: temperatura utrzymywała się 1 dzień, tydzień występowały zawroty głowy, tydzień (również od pojawienia się gorączki) bóle mięśni oraz dreszcze. Smak straciłam na tydzień, zaraz potem węch. Po tygodniu odzyskałam je jedynie po części.

Do tej pory czuję jedynie część zapachów i smaków; nie czuję (o dziwo!) głównie tych nieprzyjemnych. Raz, niestety, spaliłam tosty przez ten brak węchu.

Nie miałam kaszlu, nie miałam trudności z oddychaniem. Zostałam zaszczepiona na grypę w drugim tygodniu września; sądzę, że mogło to mieć dobry wpływ na przebieg choroby. Po 8 dniach od pojawienia się objawów miałam w sumie tyle energii, co przed zachorowaniem, a dziś, zresztą jak od kilku dni, czuję się super.

Trzy dni po pojawieniu się u mnie objawów, podobne zaczął wykazywać mój partner. Żeby nie musieć „siedzieć” trzy tygodnie na kwarantannie, również zgłosił się do POZ; lekarz zadzwonił następnego dnia (10 listopada), 11 listopada poszedł na test do Szpitala „bez koneksji” ;).

Przed nim czekały 2 osoby, również na następny dzień miał wynik dostępny na koncie pacjenta. Ministerstwo dzwoniło do nas kilka razy z gotowymi formułkami o kwarantannie; ja nawet, jako top obywatel zainstalowałam ProteGo Safe. Tylko dlatego, że miły pan dzielnicowy przekazał mi, że nie będą „wtedy tak dzwonić, jeśli zainstaluję". Nie chciałam, żeby dzwonili, więc zainstalowałam.

W mojej pracy większość nauczycieli już jest ozdrowieńcami (maseczki w szkole były nieobowiązkowe, jedynie na przerwach w korytarzach i w innych ciągach komunikacyjnych). My, w sumie, moglibyśmy już pracować stacjonarnie, bo ponad połowa jest już „po”, choć przebieg ich choroby był różny. Całe szczęście, wszyscy żyją, choć są też panie mocno po 50. i po 60.

Udostępnij:

Marta K. Nowak

Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).

Komentarze