Według oficjalnych statystyk od początku pandemii w Polsce zachorowało 1 312 780 osób. Do statystyk nie trafiają jednak wszyscy. Powodów jest wiele, piszą o nich również nasi czytelnicy, których doświadczenia z pandemii publikujemy w cyklu Kroniki COVID-19.
Dzisiaj publikujemy historie, które opowiadają, dlaczego wiele osób przechorowało COVID poza oficjalnym systemem i nigdy nie zostało zdiagnozowanych.
Kroniki COVID-19 - historie czytelników. Co już opublikowaliśmy?
Historię pani Urszuli: od zakażenia i długiej drogi do testu, przez absurdy systemu, który pominął chorą mamę i siostrę, aż po długie dochodzenie do siebie, mimo skąpych objawów.
Pan Stanisław przeszedł długą drogę do diagnozy, wykonał setki telefonów i musiał się zmierzyć nie tylko z niespodziewanymi objawami koronawirusa, ale też chaosem w systemie kontroli chorych.
Profesor Magdalena Fikus opowiedziała nam o tym, jak niespodziewanie na COVID nie umarła i kilku innych zaskoczeniach, które może nam przynieść koronawirus.
Opublikowaliśmy też wyjątkową historię nauczyciela spisaną przez bliską mu osobę. Dowiadujemy się z niej, jakie ryzyko zmuszeni są podejmować nauczyciele oraz jak bardzo zabezpieczenie uczniów i pracowników przed zakażeniem pozostaje teorią.
W kolejnym tekście zebraliśmy kilka historii, w których czytelnicy opowiadają, co ich zaskoczyło – w objawach i funkcjonowaniu ochrony zdrowia, i co z nimi po przejściu choroby zostanie.
– napisała nauczycielka, pani Anna. Ciężko przechorowała COVID-19, do dziś z trudem funkcjonuje.
Opublikowaliśmy historie dwóch nauczycielek, które opisały, jak przeszły chorobę i relacjonują, jak w ich szkołach wygląda walka z koronawirusem. „Usłyszałam od rodziców, że ograniczam wolność osobistą ich dzieci, prosząc o noszenie masek podczas przerw. Dostałam nawet list w tej sprawie”.
Krzysztof: pocovidowa choroba teściowej, rodzina poza systemem
Teściowa ma 58 lat. Zdrowa i silna, żadnych chorób współistniejących. Najpierw poczuła, że złapało ją przeziębienie.
Potem myślała, że to grypa, ale z czasem ciężej się oddychało, brakowało sił, miała zadyszkę po dojściu do toalety.
Lekarz rodzinny stwierdził, że to COVID, albo zapalenie płuc. Wysłał na test, wynik był ujemny. Teściowa dostała silne antybiotyki na tydzień. Lekarz dał też na zapas skierowanie do szpitala z rozpoznaniem ostrego zapalenia płuc, bo w międzyczasie dzwoniliśmy po karetkę, ale przy saturacji 80-85 odmawiali przyjazdu. Tłumaczyli też, że jeśli to zapalenie płuc to złapanie COVID w szpitalu skończy się śmiercią.
Antybiotyki pomagały i saturacja wzrosła do blisko 90, ale kiedy teściowa skończyła je brać, spadła do 69. Pojechaliśmy na SOR. Tam test na COVID i czekanie blisko dobę na wynik na taborecie w izolatce (łóżek brakuje). Wynik ponownie ujemny.
Zrobiono jej wszystkie badania, RTG, tomografia. Dostała tlen, silne antybiotyki i leki rozszerzające płuca.
Zrobiono trzeci test na COVID, tym razem na przeciwciała. Miał zbadać czy już COVID przeszła. Okazało się, że przeszła.
Mimo że szpital nie cieszy się dobrą opinią, dobrze się nią zaopiekowano. Trafiła na oddział kardiologiczny. Tam lekarz potwierdził, że miała COVID, obecnie oddycha 50 proc. płuc. To i tak dobrze, bo wielu pacjentów ma wolne 10 proc. i o ile przeżyją, czeka ich długa rehabilitacja. Do tego po COVID zrobiły jej się skrzepy w płucach i groziła śmierć na zatorowość płucną. Udało się je rozpuścić lekami.
W szpitalu personel robi co może, ale szpital jest przepełniony i wszystkiego brakuje. Salowe cały dzień zmieniały pieluchy, bo ludzie nie mają siły nawet z łóżka wstać. Brakowało leków i tlenu. Z butli z tlenem wypadała rurka do maseczki. Przyklejono ją plastrem, bo nie ma szans na żaden serwis.
Parę dni temu teściowa wyszła ze szpitala. W czasie jej pobytu na oddziale wielu pacjentów zmarło, a wielu było w stanie, który nie dawał nadziei. Teraz czeka ją rehabilitacja, która może potrwać pół roku, ale nie ma gwarancji, że wróci do zdrowia. Za miesiąc jedzie na do sanatorium, a potem pewnie rehabilitacja prywatna i ćwiczenia w domu. Mama ma nadzieję, że będzie miała jeszcze siłę wziąć wnuczki na ręce.
W bliskiej rodzinie chorych jest jeszcze 5 osób, ale mimo duszności, póki co, leczą się w domu. Troje z nich nie jest oficjalnie zdiagnozowanych, bo lekarz kazał siedzieć w domu i tyle. Nie znajdą się w rządowych statystykach.
W mojej małej miejscowości połowa ludzi chodzi bez maseczek. Niektórzy mówią, że słuchali i ministra zdrowia, i premiera jak mówili, że wirusa nie trzeba się bać i maseczki nic nie dają, a na dodatek są nielegalne, bo zapisane w rozporządzeniach, a nie w ustawie.
Podobno niektórzy nawet jak mają chorych, zdiagnozowanych na COVID domowników, proszą ich o niepodawanie ich danych sanepidowi, bo są zameldowani gdzie indziej i nie chcą być na kwarantannie. I tak chodzą i do pracy, i do kościoła.
Rafał: pani doktor ma 45 pacjentów, więcej nie przyjmie
Mam 45 lat. Zaczęło się osłabieniem, złym samopoczuciem, bólami pleców i mięśni. Po 4 dniach straciłem węch i smak. Dalej bolała głowa, zatoki, miałem lekki katar i czułem się kiepsko, ale nie bardzo źle. Postanowiłem iść do lekarza.
Przez 3 dni dzwoniłem do przychodni, żeby usłyszeć, że Pani doktor ma już 45 pacjentów i więcej nie przyjmuje. Odpuściłem, tym bardziej że nic poważnego mi nie dolegało.
Objawy ustępowały powoli. W ciągu 3 tygodni zmysły zaczęły powracać: najpierw smak (wcześniej czułem tylko słodki i kwaśny), potem zapach.
Chorobę przyniósł najprawdopodobniej starszy syn, który miał objawy grypy. Później się okazało, że chory był nauczyciel. Żona nie ma dotychczas żadnych objawów. Unikałem kontaktu z innymi, robiłem tylko niezbędne zakupy.
Ostatnio zrobiłem test i okazało się, że mam przeciwciała. Tym samym pozostałem poza systemem. Nie byłem w przychodni, sanepidzie ani na kwarantannie.
Magda: wujek się bał, że bliscy stracą pracę
Wujek ma ponad 70 lat, przeszedł zabieg wstawienia bypassów. Jest zagorzałym zwolennikiem PiS. Razem z synem uważali, że pandemia jest wymyślona, że to coś jak grypa.
Najpierw poczuł osłabienie, potem doszedł kaszel, ból głowy oraz utrata węchu i smaku. Nie pojechał na test – bał się, że syn i jego rodzina będą musieli odbyć kwarantannę i stracą pracę.
Siedział więc w domu, a mój kuzyn jeździł sobie po mieście, być może rozsiewając wirusa. Nie miał objawów, testu nie zrobił.
Złe samopoczucie wujka trwało około 3 tygodni, z czego około 10 dni było ciężkich. Pojawiły się niewielkie duszności, ale wujek nie dzwonił po karetkę z tych samych powodów, co wcześniej. Zakupy i jedzenie dostarczał mu syn pod drzwi.
Nie wiadomo, jakie spustoszenie w jego organizmie zrobił wirus, ale za to wujek jeszcze bardziej zradykalizował się w swoim fanatyzmie wobec rządu. Zupełnie tak, jakby przejście koronawirusa dodało mu jakichś dziwnych sił.
Violetta: bezsilność wobec bezsilności
Czy chorowałam na Covid? Nie wiem. Sądząc po objawach – tak. Lekarz (2 dni oczekiwania na teleporadę), skierował mnie na test. Następnego dnia z gorączką, ogromnym bólem głowy i stawów poszłam do punktu pobrań na Kruczkowskiego, przy szpitalu na Solcu.
Półtorej godziny oczekiwania, kucałam oparta o mur kostnicy. Po dotarciu do rejestracji okazało się, że lekarz POZ, który wystawił skierowanie, nie miał do tego uprawnień. Odesłano mnie do przychodni gdzie też nie wiedziano kto jeśli nie lekarz POZ ma takie uprawnienia. Po długiej chorobie i 2 tygodniach oczekiwania miałam zrobiony test. Wynik negatywny.
Moje doświadczenia ? Brak personelu, brak informacji. Bezsilność wobec bezsilności służby zdrowia jest śmiertelna.
Bruno: gdybym dostał diagnozę, może byłbym leczony
Lekarze zawsze mówili, że jestem tzw. „ruskim dzieckiem” – mam wyjątkowo silny układ odpornościowy, a wyniki badań, czy to krwi, czy ciśnienia zawsze wychodziły podręcznikowe. Nie spodziewałem się więc, że wirus tak mnie załatwi.
Historia zaczyna się na początku października. Cała rodzina bardzo dokładnie przestrzegała reżimu sanitarnego, czasami wręcz do przesady. W samochodzie, w kieszeni, w domu, wszędzie płyny i żeliki do dezynfekcji. Nigdzie nie ruszaliśmy się bez maseczek, a po każdym wyjściu zawsze dezynfekcja rąk, nawet jeśli nie dotykaliśmy niczego. Żeby było ciekawiej – nawet wind unikamy jak ognia. Biorąc to wszystko pod uwagę, myśleliśmy, że obronimy się przez koronawirusem. Nie wyszło.
We wrześniu brat chodził do liceum, mama do pracy, ja cały czas pracuję zdalnie. Pewnego dnia brat i mama nagle zaczęli się bardzo słabo czuć, ale wyglądało to na przeziębienie. Katar, upośledzony węch i smak.
Skontaktowali się z lekarzem POZ. Stwierdził, że to na pewno nie COVID, jak już, to przeziębienie. Nie chciał nawet słyszeć o skierowaniu na testy. Zaniepokojona mama załatwiła po znajomości L4 dla siebie, a młodego zwolniła ze szkoły.
Kilka dni później osłabienie lekko ustąpiło, ale stracili węch i smak. Do lekarza już nie dało się dodzwonić. Podjęliśmy decyzję o całkowitej, dobrowolnej izolacji. Pozostali członkowie rodziny podrzucali nam jedzenie i picie.
Dwa tygodnie później (początek listopada) pojawiły się u mnie bardzo silne objawy przeziębienia – ostry katar, ból zatok, gorączka sięgająca 38,5 stopnia. Na ból gardła nie pomagały żadne pastylki do ssania. Byłem tak osłabiony, że ledwo mogłem wstać i pracować. W moim przypadku to koszmarnie dziwne.
Próbowałem dodzwonić się na teleporadę i zawsze słyszałem tę samą formułkę: „Bardzo mi przykro, ale kolejkę dziś mamy już pełną, a numerków na kolejne dni nie nadajemy”. I trzaśnięcie słuchawką.
Minęło 5 dni – ustąpił katar, zatoki i ból gardła, ale niepokoił mnie utrzymujący się stan podgorączkowy, 37-37,5 stopnia. Straciłem węch i smak, pojawił się koszmarny kaszel.
Po niecałym tygodniu od pojawienia się typowych objawów, postanowiłem jeszcze raz skontaktować się z przychodnią lekarza rodzinnego. Formułka jak wyżej. Poddałem się. Nie dzwoniłem więcej, a kaszel męczył.
Jakieś dwa tygodnie później ustąpiły objawy charakterystyczne dla COVID-19, odzyskałem węch i smak, ustąpił też stan podgorączkowy. Nadal męczył mnie kaszel. Cudem udało mi się wtedy właśnie dodzwonić do lekarza POZ. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
– Dzień dobry, męczy mnie bardzo ostry kaszel i parę dni temu ustąpiły mi objawy, które wskazywały na COVID.
– Jaki jest ten kaszel?
– Suchy, uciążliwy, wywołany dziwnym drapaniem w gardle. Jakbym chciał coś odchrząknąć, ale nie miał czego.
– No to przepiszę panu to i to.
– A jak wygląda sprawa z testem na COVID? Miałem objawy.
– No właśnie – miał Pan. A że Pan nie ma, to nie mogę skierować.
Poirytowany zamówiłem test na przeciwciała. Wykryte.
Podsumowując: od zakażenia minęły prawie dwa miesiące. Czuję się słabszy, niż byłem przed infekcją. Wejście po schodach na pierwsze piętro powoduje zadyszkę. Kaszel cały czas męczy, żadne leki nie pomagają, a osłuchać nie ma komu.
Niestety, wszystko w obecnej sytuacji trzeba załatwiać na własną rękę, bo komunikacja z lekarzami POZ leży, a teleporady to kpina.
Gdybym został zdiagnozowany konsultacje lekarskie i leczenie uciążliwego kaszlu pewnie wyglądałyby inaczej. Może zrobiono by mi prześwietlenie płuc i parę innych badań, wiedziałbym na czym stoję. Tymczasem ze zdrowiem nadal słabo. Nie wiem już, czy kiedykolwiek będę zdrów.
Ludzie słusznie zauważyli, że zrobienie testu nie daje im lepszego leczenia czy jakichkolwiek korzyści. Jedynym efektem są represje i policja na głowie.
ja do lekarza zadzwoniłem z mocnymi objawami grypy tylko po to żeby dostać L4. on skierował mnie na test z NFZ – wyszedł covid. Przepisał mi syropek na kaszel i kwarantanne. Gdybym był na jakiejś śmieciówce bez L4 to na pewno nie dzwoniłbym do lekarza, tylko przechorował "poza systemem".
Zresztą teraz wiem jaki to jest absurd i drugi raz nie dam się w to wciągnąć. Ja miałem objawy przez ok. 10 dni (najpierw bardzo mocne, pod sam koniec tylko lekki kaszel). Mój partner miesiac wcześniej miał coś grypopodobnego ale test wyszedł mu ujemny. Podczas mojej choroby zrobił test – znowu negatywny, ale wg ustawy jego kwarantanna miała trwać dłużej niż moja o 7 dni. Jednak co do jego testów wg mnie 1 z nich wyszedł z jakiegoś powodu fałszywie negatywny (zdarza się).
I teraz największy absurd: podczas mojej kwarantanny policja "sprawdzała" mnie tylko raz. Pojechała do domu rodzinnego w którym nie mieszkam. Rodzice powiedzieli gdzie mieszkam, ale nikt już się nie pojawił (sanepid chyba nie ma czasu na takie głupoty jak aktualizacja adresu hehe). Rządowa aplikacja która jest obowiązkowa (ale nie pytajcie jak oni to weryfikują. przecież nie każdy chyba ma obowiązek posiadania smartfona) nie zadziałała ani razu – nie dostałem żadnego zadania. Mój partner – który był cały czas zdrowy – był sprawdzany przez tą samą aplikację 2x dziennie i co 2-3 dni przez policję. Mieliśmy szczęście, że nasze rodziny nie są homofobiczne i robiły nam zakupy. Nawet nie chce myśleć jak musi wyglądać życie osób wykluczonych, albo starszych które nie potrafią zrobić sobie zakupów przez internet.
Ale to dalej nie koniec absurdów. W ostatni dzien kwarantanny zadzwoniłem do lekarza, że skończyła mi się kwarantanna ale tak od czasu do czasu jeszcze mam kaszel. Przedłużył mi o kolejny tydzien. Partner zadzwonił do sanepidu i przedłużyli mu o 2 tygodnie mimo że nie był nawet chory. Tak że ja już jestem po szopce z covidem a on mimo że cały czas był zdrowy jest jeszcze na kwarantannie 😀
"Rządowa aplikacja która jest obowiązkowa (ale nie pytajcie jak oni to weryfikują. przecież nie każdy chyba ma obowiązek posiadania smartfona)" – Jest możliwość złożenia deklaracji (której ewentualna nieprawdziwość jest zagrożona karą) o braku posiadania urządzenia umożliwiającego zainstalowanie aplikacji.
U mnie to samo. Oboje rodzice chorzy – oboje poza systemem.
Trzeba brać przykład z Jandy.
Tylko plebs czeka w kolejce!
A potem wielkie zdziwienie, że ludzie mają gdzieś kwarantannę – nie dziwię się. No ale tak to jest, gdy w kryzysie u władzy są populiści. Natomiast największa szkoda, że sporo osób nie obchodzą prostsze środki zaradzania obecnej sytuacji, tj. niewymagające lekarza. Noszenie maseczek i dystans. Owszem, nie jest to środek w 100% gwarantujący odporność, ale na tyle dużo osób to ignoruje, że sami sobie jako obywatele robimy krzywdę i przedłużamy sobie i pogarszamy epidemię.
Przestańcie już z tym noszeniem maseczek, bo w badaniach porównawczych Belgia-Holandia wyszło, że to nic nie zmienia. Dystans tak, to oczywiste. Do tego mycie rąk, przy czym wcale nie ciągła dezynfekcja, bo (taka niespodzianka xD) mamy na skórze drobnoustroje, które nas chronią przed infekcją tych gorszych w tym grzybów.
Swoją drogą maseczki teraz wręcz nie powinny być noszone na zewnątrz, bo szybko wilgotnieją od oddechu, a jak dojdzie mróz, będzie jeszcze mniej przyjemnie dla skóry twarzy \_(;/)_/
Takich osób z objawami, którzy umykają systemowi z różnych powodów są dziesiątki tysięcy. Tym bardziej tych bezobjawowych. Prawdopodobnie już kilka a nawet kilkanaście milionów osób zetknęło się z covidem i ma przeciwciała. Bez szczepień epidemia zacznie pewnie wygasać w ciągu dwóch miesięcy, jeśli do tego dojdą szczepienia w grupie 0 (jestem bardzo za), to tym lepiej.
Bez szczepień nie osiągniemy odporności zbiorowej, odporność na kowid po przebyciu choroby trwa od 3 do 6 miesięcy, po szczepionce już teraz wiadomo, że conajmniej 10 i ciagle rośnie.
Jestem ciekaw skąd pochodzą te informacje, że odporność na covid trwa od 3 do 6 miesięcy.
Według mojej wiedzy odporność na inne koronawirusy (SARS, MERS) utrzymuje się latami, nie ma powodu by inaczej było tutaj. Ponadto zanotowano około kilkadziesiąt potwierdzonych przypadków reinfekcji. Chyba, że coś się ostatnio zmieniło. nie śledzę tego tak dokładnie.
O bosh, obśmiałam się, a teraz do rzeczy.
Skąd te rewelacje? Bo oczywiście z pewnością wiesz, że naturalna odporność bazuje nie tylko na obecności przeciwciał? I że szczepionki historycznie ZAWSZE mają krócej trwającą odporność niż naturalne zetknięcie się z patogenem (dla przykładu różyczka – po szczepieniach około 10 lat, po chorowaniu dożywotnio)? Interesuje mnie, czy wystawia się osoby po szczepieniach oraz ozdrowieńców na kontakt z covidem regularnie, na przykład co dwa tygodnie i czeka, kto pierwszy zachoruje… Wiesz to wszystko, prawda? xD
Swoją drogą z ciekawości zajrzałam w statystyki zachorowań w UK, gdzie szczepią od 8 grudnia. Lepszej antyreklamy szczepień nie można sobie wymyślić. Szok! Aż to trochę martwiące…
Jedt dokładnie odwrotnie, większość szczepionek pozostawia odporność znacznie dłuższą niż przebycie choroby, przebycie np. tężca nie zostawia praktycznie w ogóle odporności, szczepionka daje odporność na 10 lat. 6 miesięcy to maksymalna odporność na kowid po przebyciu choroby potwierdzona badaniami (maksymalnie tyle utrzymują się przeciwciała), a już teraz wiemy, że po szczepionce odporność utrzymuje się co nnajmniej 10 miesięcy i ten czas ciągle rośnie bo cały czas badane są osoby, które uczestniczyły w testach klinicznich. Nie znasz się – nie wypisuj bzdur.
Tężec… bwahahaha! O bosh, teraz to już ROTFL xD
Słoneczko ty moje na nieboskłonie… tężec nie jest chorobą wirusową. Nawet nie próbuj porównywać tego z covidem. No dalej, jakimi jeszcze rewelacjami sypniesz? No i proszę, odnieś się do kwestii, jak badana jest odporność u osób szczepionych i ozdrowieńców, bo masowych badań limfocytów B oraz T nie prowadzą…
P.S. Serio, uważaj, mam wykształcenie kierunkowe, a Ty? xD
Cóż – widać \"wykształcenie kierunkowe\" nie każdemu wskazane. W Stanach wykonano całą masę badań nad limfocytami B w kowid. Stwiedzono, że pamiętaja kowid głównie u osób, które przeszły chorobę łagodnie (najdłuższe badanie 8 miesięcy po przejściu), dlatego przyjmuje się obecnie, że odporność po przejściu kowid kończy się wraz ze zmniejszeniem ilości przeciwciał. Szczepionka ma 95% skuteczność w tworzeniu pamięci immunologicznej na co najmniej 10 miesięcy (i ciągle rośnie). BTW. \"Wg Twojej wiedzy odporność na koronawirusy\" wywołujące przeziębienie też \"utrzymuje się latami\" ?
Linki, dawaj linki! Z chęcią poczytam, serio 🙂 I o limfocytach T nie zapominaj, same B to za mało. Jestem zaintrygowana wnioskami, ubawiona nadal, ale naprawdę z chęcią poczytam te artykuły naukowe (ja naprawdę nie wątpię, że masz na nie namiary).
Nie rozumiem jak człowiek, który ewidentnie ma objawy choroby, która dla niektórych kończy się zgonem, może sobie chodzić do sklepu i narażać inne osoby. To, że system jest nie wydolny, to, że PiS kompletnie wszystko spie…ł, nie tłumaczy takiego zachowania.
Od dawna twierdzę, że ci co popierają PIS to najnormalniejsi fanatycy. Oni nie chcą się nawet przed sobą przyznać, że ta partia nie ma nic wspólnego ani z prawem ani ze sprawiedliwością.
Wujek, wielbiciel PIS, jeszcze bardziej utwierdził się w swoim uwielbieniu pomimo tego co go spotkało. Pewnie jak by umarł to po drugiej stronie by oznajmił, że to wina PO. Zabetonowany umysł.
Odnośnie pierwszego przypadku – starszej babci – możliwy jest scenariusz:
– miesiąc temu przeszła covid bezobjawowo lub jak przeziębienie – mogło nic się nie stać i stąd przeciwciała anty-spike-SARS-CoV-2,
– potem zaraziła się grypą, ale testu nie wykonano, bo po co, lepiej ludzi zastraszyć i zaliczyć do przypadków covidowych, testów na grypę NFZ nie robi, trzeba by robić z własnych pieniędzy,
– ze względu na wcześniejsze przeziębienie lub covida odporność była osłabiona i grypa stała się powikłana BAKTERIAMI, stąd wzrost saturacji na antybiotyku i ponowny spadek po ich odstawieniu (za krótko antybiotyk i nie zrobiono wymazu na antybiogram),
– staruszka trafiła do szpitala z pogrypowym powikłaniem w postaci wirusowego zapalenia płuc powikłanego bakteryjnie.
.
Ode mnie od rodziny i przyjaciół:
Chorowałam poza systemem, bo nie zamierzam sama siedzieć w szpitalu bez odwiedzin, do tego i tak w domu już wszyscy którzy mieli – zaczęli chorować (przechorowaliśmy skrycie, wszyscy poniżej czterdziestki, więc tyłka nie zawracaliśmy. Osoba bez objawów pojechała w masce FFP3, zrobiła zakupy i zamknęliśmy się na 12 dni, w nocy wynosząc śmieci, w masce FFP3 z dezynfekcją dłoni i niedotykaniem poręczy. Wszystkim przeszło, część w ogóle nie zachorowała. Gości nie wpuszczaliśmy. W tym czasie pracujący – pracowali zdalnie (gorzej gdy nie da się wziąć urlipu a charakter pracy nie pozwala na pracę zdalną… U znajomych sytuacja przebiegła podobnie.
.
Do czasu kiedy nie zacznie się zgodnie z zaleceniami ujętymi w instrukcji testu RT-PCR – zbierać wywiadu, w tym wykluczać inne choroby – takie jak grypa lub zapalenie bakteryjne płuc – dotąd statystyki będą zawyżone. Grypa też potrafi zabijać i szacuje się że nawet 6 tysięcy osób rocznie umiera na powikłania sezonowej grypy w Polsce. Testów wciąż się nie robi, bo jest tylko jedna choroba – COVID-19.