0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Jakub Porzycki / Agencja GazetaJakub Porzycki / Age...

Według oficjalnych statystyk od początku pandemii w Polsce zachorowało 1 312 780 osób. Do statystyk nie trafiają jednak wszyscy. Powodów jest wiele, piszą o nich również nasi czytelnicy, których doświadczenia z pandemii publikujemy w cyklu Kroniki COVID-19.

Dzisiaj publikujemy historie, które opowiadają, dlaczego wiele osób przechorowało COVID poza oficjalnym systemem i nigdy nie zostało zdiagnozowanych.

Historię pani Urszuli: od zakażenia i długiej drogi do testu, przez absurdy systemu, który pominął chorą mamę i siostrę, aż po długie dochodzenie do siebie, mimo skąpych objawów.

Pan Stanisław przeszedł długą drogę do diagnozy, wykonał setki telefonów i musiał się zmierzyć nie tylko z niespodziewanymi objawami koronawirusa, ale też chaosem w systemie kontroli chorych.

Profesor Magdalena Fikus opowiedziała nam o tym, jak niespodziewanie na COVID nie umarła i kilku innych zaskoczeniach, które może nam przynieść koronawirus.

Opublikowaliśmy też wyjątkową historię nauczyciela spisaną przez bliską mu osobę. Dowiadujemy się z niej, jakie ryzyko zmuszeni są podejmować nauczyciele oraz jak bardzo zabezpieczenie uczniów i pracowników przed zakażeniem pozostaje teorią.

W kolejnym tekście zebraliśmy kilka historii, w których czytelnicy opowiadają, co ich zaskoczyło - w objawach i funkcjonowaniu ochrony zdrowia, i co z nimi po przejściu choroby zostanie.

- napisała nauczycielka, pani Anna. Ciężko przechorowała COVID-19, do dziś z trudem funkcjonuje.

Opublikowaliśmy historie dwóch nauczycielek, które opisały, jak przeszły chorobę i relacjonują, jak w ich szkołach wygląda walka z koronawirusem. "Usłyszałam od rodziców, że ograniczam wolność osobistą ich dzieci, prosząc o noszenie masek podczas przerw. Dostałam nawet list w tej sprawie”.

Krzysztof: pocovidowa choroba teściowej, rodzina poza systemem

Teściowa ma 58 lat. Zdrowa i silna, żadnych chorób współistniejących. Najpierw poczuła, że złapało ją przeziębienie. Potem myślała, że to grypa, ale z czasem ciężej się oddychało, brakowało sił, miała zadyszkę po dojściu do toalety.

Lekarz rodzinny stwierdził, że to COVID, albo zapalenie płuc. Wysłał na test, wynik był ujemny. Teściowa dostała silne antybiotyki na tydzień. Lekarz dał też na zapas skierowanie do szpitala z rozpoznaniem ostrego zapalenia płuc, bo w międzyczasie dzwoniliśmy po karetkę, ale przy saturacji 80-85 odmawiali przyjazdu. Tłumaczyli też, że jeśli to zapalenie płuc to złapanie COVID w szpitalu skończy się śmiercią.

Antybiotyki pomagały i saturacja wzrosła do blisko 90, ale kiedy teściowa skończyła je brać, spadła do 69. Pojechaliśmy na SOR. Tam test na COVID i czekanie blisko dobę na wynik na taborecie w izolatce (łóżek brakuje). Wynik ponownie ujemny.

Zrobiono jej wszystkie badania, RTG, tomografia. Dostała tlen, silne antybiotyki i leki rozszerzające płuca. Zrobiono trzeci test na COVID, tym razem na przeciwciała. Miał zbadać czy już COVID przeszła. Okazało się, że przeszła.

Mimo że szpital nie cieszy się dobrą opinią, dobrze się nią zaopiekowano. Trafiła na oddział kardiologiczny. Tam lekarz potwierdził, że miała COVID, obecnie oddycha 50 proc. płuc. To i tak dobrze, bo wielu pacjentów ma wolne 10 proc. i o ile przeżyją, czeka ich długa rehabilitacja. Do tego po COVID zrobiły jej się skrzepy w płucach i groziła śmierć na zatorowość płucną. Udało się je rozpuścić lekami.

W szpitalu personel robi co może, ale szpital jest przepełniony i wszystkiego brakuje. Salowe cały dzień zmieniały pieluchy, bo ludzie nie mają siły nawet z łóżka wstać. Brakowało leków i tlenu. Z butli z tlenem wypadała rurka do maseczki. Przyklejono ją plastrem, bo nie ma szans na żaden serwis.

Parę dni temu teściowa wyszła ze szpitala. W czasie jej pobytu na oddziale wielu pacjentów zmarło, a wielu było w stanie, który nie dawał nadziei. Teraz czeka ją rehabilitacja, która może potrwać pół roku, ale nie ma gwarancji, że wróci do zdrowia. Za miesiąc jedzie na do sanatorium, a potem pewnie rehabilitacja prywatna i ćwiczenia w domu. Mama ma nadzieję, że będzie miała jeszcze siłę wziąć wnuczki na ręce.

W bliskiej rodzinie chorych jest jeszcze 5 osób, ale mimo duszności, póki co, leczą się w domu. Troje z nich nie jest oficjalnie zdiagnozowanych, bo lekarz kazał siedzieć w domu i tyle. Nie znajdą się w rządowych statystykach.

W mojej małej miejscowości połowa ludzi chodzi bez maseczek. Niektórzy mówią, że słuchali i ministra zdrowia, i premiera jak mówili, że wirusa nie trzeba się bać i maseczki nic nie dają, a na dodatek są nielegalne, bo zapisane w rozporządzeniach, a nie w ustawie.

Podobno niektórzy nawet jak mają chorych, zdiagnozowanych na COVID domowników, proszą ich o niepodawanie ich danych sanepidowi, bo są zameldowani gdzie indziej i nie chcą być na kwarantannie. I tak chodzą i do pracy, i do kościoła.

Rafał: pani doktor ma 45 pacjentów, więcej nie przyjmie

Mam 45 lat. Zaczęło się osłabieniem, złym samopoczuciem, bólami pleców i mięśni. Po 4 dniach straciłem węch i smak. Dalej bolała głowa, zatoki, miałem lekki katar i czułem się kiepsko, ale nie bardzo źle. Postanowiłem iść do lekarza.

Przez 3 dni dzwoniłem do przychodni, żeby usłyszeć, że Pani doktor ma już 45 pacjentów i więcej nie przyjmuje. Odpuściłem, tym bardziej że nic poważnego mi nie dolegało.

Objawy ustępowały powoli. W ciągu 3 tygodni zmysły zaczęły powracać: najpierw smak (wcześniej czułem tylko słodki i kwaśny), potem zapach.

Chorobę przyniósł najprawdopodobniej starszy syn, który miał objawy grypy. Później się okazało, że chory był nauczyciel. Żona nie ma dotychczas żadnych objawów. Unikałem kontaktu z innymi, robiłem tylko niezbędne zakupy. Ostatnio zrobiłem test i okazało się, że mam przeciwciała. Tym samym pozostałem poza systemem. Nie byłem w przychodni, sanepidzie ani na kwarantannie.

Magda: wujek się bał, że bliscy stracą pracę

Wujek ma ponad 70 lat, przeszedł zabieg wstawienia bypassów. Jest zagorzałym zwolennikiem PiS. Razem z synem uważali, że pandemia jest wymyślona, że to coś jak grypa.

Najpierw poczuł osłabienie, potem doszedł kaszel, ból głowy oraz utrata węchu i smaku. Nie pojechał na test - bał się, że syn i jego rodzina będą musieli odbyć kwarantannę i stracą pracę.

Siedział więc w domu, a mój kuzyn jeździł sobie po mieście, być może rozsiewając wirusa. Nie miał objawów, testu nie zrobił.

Złe samopoczucie wujka trwało około 3 tygodni, z czego około 10 dni było ciężkich. Pojawiły się niewielkie duszności, ale wujek nie dzwonił po karetkę z tych samych powodów, co wcześniej. Zakupy i jedzenie dostarczał mu syn pod drzwi.

Nie wiadomo, jakie spustoszenie w jego organizmie zrobił wirus, ale za to wujek jeszcze bardziej zradykalizował się w swoim fanatyzmie wobec rządu. Zupełnie tak, jakby przejście koronawirusa dodało mu jakichś dziwnych sił.

Violetta: bezsilność wobec bezsilności

Czy chorowałam na Covid? Nie wiem. Sądząc po objawach - tak. Lekarz (2 dni oczekiwania na teleporadę), skierował mnie na test. Następnego dnia z gorączką, ogromnym bólem głowy i stawów poszłam do punktu pobrań na Kruczkowskiego, przy szpitalu na Solcu.

Półtorej godziny oczekiwania, kucałam oparta o mur kostnicy. Po dotarciu do rejestracji okazało się, że lekarz POZ, który wystawił skierowanie, nie miał do tego uprawnień. Odesłano mnie do przychodni gdzie też nie wiedziano kto jeśli nie lekarz POZ ma takie uprawnienia. Po długiej chorobie i 2 tygodniach oczekiwania miałam zrobiony test. Wynik negatywny.

Moje doświadczenia ? Brak personelu, brak informacji. Bezsilność wobec bezsilności służby zdrowia jest śmiertelna.

Bruno: gdybym dostał diagnozę, może byłbym leczony

Lekarze zawsze mówili, że jestem tzw. „ruskim dzieckiem” - mam wyjątkowo silny układ odpornościowy, a wyniki badań, czy to krwi, czy ciśnienia zawsze wychodziły podręcznikowe. Nie spodziewałem się więc, że wirus tak mnie załatwi.

Historia zaczyna się na początku października. Cała rodzina bardzo dokładnie przestrzegała reżimu sanitarnego, czasami wręcz do przesady. W samochodzie, w kieszeni, w domu, wszędzie płyny i żeliki do dezynfekcji. Nigdzie nie ruszaliśmy się bez maseczek, a po każdym wyjściu zawsze dezynfekcja rąk, nawet jeśli nie dotykaliśmy niczego. Żeby było ciekawiej - nawet wind unikamy jak ognia. Biorąc to wszystko pod uwagę, myśleliśmy, że obronimy się przez koronawirusem. Nie wyszło.

We wrześniu brat chodził do liceum, mama do pracy, ja cały czas pracuję zdalnie. Pewnego dnia brat i mama nagle zaczęli się bardzo słabo czuć, ale wyglądało to na przeziębienie. Katar, upośledzony węch i smak.

Skontaktowali się z lekarzem POZ. Stwierdził, że to na pewno nie COVID, jak już, to przeziębienie. Nie chciał nawet słyszeć o skierowaniu na testy. Zaniepokojona mama załatwiła po znajomości L4 dla siebie, a młodego zwolniła ze szkoły.

Kilka dni później osłabienie lekko ustąpiło, ale stracili węch i smak. Do lekarza już nie dało się dodzwonić. Podjęliśmy decyzję o całkowitej, dobrowolnej izolacji. Pozostali członkowie rodziny podrzucali nam jedzenie i picie.

Dwa tygodnie później (początek listopada) pojawiły się u mnie bardzo silne objawy przeziębienia - ostry katar, ból zatok, gorączka sięgająca 38,5 stopnia. Na ból gardła nie pomagały żadne pastylki do ssania. Byłem tak osłabiony, że ledwo mogłem wstać i pracować. W moim przypadku to koszmarnie dziwne.

Próbowałem dodzwonić się na teleporadę i zawsze słyszałem tę samą formułkę: „Bardzo mi przykro, ale kolejkę dziś mamy już pełną, a numerków na kolejne dni nie nadajemy". I trzaśnięcie słuchawką.

Minęło 5 dni - ustąpił katar, zatoki i ból gardła, ale niepokoił mnie utrzymujący się stan podgorączkowy, 37-37,5 stopnia. Straciłem węch i smak, pojawił się koszmarny kaszel.

Po niecałym tygodniu od pojawienia się typowych objawów, postanowiłem jeszcze raz skontaktować się z przychodnią lekarza rodzinnego. Formułka jak wyżej. Poddałem się. Nie dzwoniłem więcej, a kaszel męczył.

Jakieś dwa tygodnie później ustąpiły objawy charakterystyczne dla COVID-19, odzyskałem węch i smak, ustąpił też stan podgorączkowy. Nadal męczył mnie kaszel. Cudem udało mi się wtedy właśnie dodzwonić do lekarza POZ. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

- Dzień dobry, męczy mnie bardzo ostry kaszel i parę dni temu ustąpiły mi objawy, które wskazywały na COVID. - Jaki jest ten kaszel? - Suchy, uciążliwy, wywołany dziwnym drapaniem w gardle. Jakbym chciał coś odchrząknąć, ale nie miał czego. - No to przepiszę panu to i to. - A jak wygląda sprawa z testem na COVID? Miałem objawy. - No właśnie - miał Pan. A że Pan nie ma, to nie mogę skierować.

Poirytowany zamówiłem test na przeciwciała. Wykryte.

Podsumowując: od zakażenia minęły prawie dwa miesiące. Czuję się słabszy, niż byłem przed infekcją. Wejście po schodach na pierwsze piętro powoduje zadyszkę. Kaszel cały czas męczy, żadne leki nie pomagają, a osłuchać nie ma komu.

Niestety, wszystko w obecnej sytuacji trzeba załatwiać na własną rękę, bo komunikacja z lekarzami POZ leży, a teleporady to kpina.

Gdybym został zdiagnozowany konsultacje lekarskie i leczenie uciążliwego kaszlu pewnie wyglądałyby inaczej. Może zrobiono by mi prześwietlenie płuc i parę innych badań, wiedziałbym na czym stoję. Tymczasem ze zdrowiem nadal słabo. Nie wiem już, czy kiedykolwiek będę zdrów.

Udostępnij:

Marta K. Nowak

Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).

Komentarze