Kiedy myślę o swoim życiu, to widzę w nim kilka decyzji, które całkowicie je zmieniły. Gdybym wybrała inaczej, byłabym teraz kimś innym, moje życie byłoby inne. Jedną z tych decyzji była decyzja o przerwaniu ciąży - kolejne opowieści w cyklu "Miałam aborcję"
Poprosiliśmy czytelniczki i czytelników o nadsyłanie swoich historii aborcyjnych. Chcieliśmy pokazać spektrum doświadczeń, wyciągnąć aborcję ze sfery tabu i dać przestrzeń osobom, które często zmuszane były do milczenia ze strachu przed stygmatyzacją.
Dzisiaj publikujemy opowieści Marty i Katarzyny, które, chociaż różnią się od siebie, mają wiele wspólnego. Łączy je poczucie, że decyzja o przerwaniu ciąży była decyzją zachowania wierności swoim planom i marzeniom, która wpłynęła na cały bieg osobistej historii. Było w nich też dużo szczęścia, które nie każdej kobiecie się przydarza.
Miałam wtedy 24 lata. Byłam świeżutko po ukończeniu studiów i właśnie zaczynałam rozkręcać własną firmę. Wpadłam bardzo banalnie – brałam tabletki antykoncepcyjne i o jednej zapomniałam, a kolejnego dnia miałam biegunkę. To wystarczyło.
Informacja, że jestem w ciąży totalnie mnie przeraziła. Chciałam się rozwijać, miałam plany zawodowe. Mój ówczesny partner, z którym byłam wtedy już 5 lat, coraz bardziej pokazywał, jak tradycyjne ma poglądy.
Byłam pewna, że jeśli będę miała dziecko, będę przez długi czas niewolnicą pieluch, domu, matką pełną gębą. O podziale obowiązków i możliwości pogodzenia pracy z macierzyństwem raczej nie było mowy.
Poza tym ja, zwyczajnie, nie chciałam mieć dziecka. Nie będę tutaj dorabiać jakichś wielkich, dramatycznych historii. Po prostu nie byłam gotowa. I już.
Na moje wielkie szczęście było wtedy przy mnie kilku bardzo pomocnych, dobrych ludzi. Z wieścią o niechcianej ciąży pojechałam do mamy. Pamiętam, że mnie przytuliła i powiedziała – „ok, nie chcesz dziecka, to nie”.
Poczytałyśmy w internecie, że sporo kobiet wykonuje samodzielnie aborcję farmakologiczną, używając leku na stawy. Mama załatwiła dla mnie receptę. Próbę aborcji przeprowadziłam samodzielnie, w domu, pod okiem mojego partnera, który, choć nie był zachwycony, to uszanował mój wybór.
Po tygodniu poszłam do mojego stałego ginekologa, aby zrobił mi USG i sprawdził, czy aborcja się udała. Normalnie, na NFZ. Powiedziałam mu, że wyszedł mi pozytywny test i że miałam „jakieś plamienie”. Ginekolog zbadał mnie i powiedział, że ciąża rozwija się prawidłowo, ale skoro krwawiłam, to wypisuje mi skierowanie do szpitala.
Drugi raz wpadłam wtedy w panikę – nie udało się. I tutaj znowu miałam szczęście do ludzi. Podejrzewałam, że ten konkretny lekarz może mi pomóc, z drugiej strony, chciałam prosić o coś skrajnie nielegalnego. Nie miałam już jednak innego wyjścia – czas był przecież krytyczny.
Do dziś pamiętam, jak lekarz siedział i pisał mi to nieszczęsne skierowanie, a ja rozpłakałam się i powiedziałam „ale panie doktorze, ja nie chcę być w żadnej ciąży”. Lekarz odłożył długopis i powiedział, że mogłam tak od razu.
Był grudzień, z proponowanych 3000 zł za zabieg doktor zgodził się na 2500. Jak powiedział zrobił mi „promocję świąteczną”. Nadal jednak musiałam te 2500 zł załatwić. I wtedy trafiło się szczęście numer trzy.
Kiedy mój bliski przyjaciel dowiedział się, w jakiej jestem sytuacji, po prostu poszedł do bankomatu i wręczył mi pieniądze. Dostał od firmy premię świąteczną. Podarował mi ją całą w prezencie. Nigdy nie przestanę mu być za to wdzięczna.
Do gabinetu trafiłam po jakichś 2 tygodniach. Sterylny, na bardzo wysokim poziomie. Lekarzy było dwóch. Jeden wykonywał zabieg, a w tym czasie mój doktor głaskał mnie po ręce i uspokajał. Byłam znieczulona, ale mimo to słyszałam i lekko czułam, co się dzieje. Trzęsłam się ze strachu i bólu.
Wiem, że obecnie zabieg aborcji jest dużo mniej nieprzyjemny. I nadal nie mogę zrozumieć argumentów anty-choicowców, którzy mówią, że jak aborcja będzie legalna, to kobiety ją sobie będą robić, zamiast się zabezpieczać. No nie, nie będą.
Po zabiegu wróciłam z partnerem do domu. Miałam następnego dnia dzwonić do doktora z informacją, jak się czuję, czy nie krwawię za bardzo. Wiedziałam, że jestem bezpieczna. Po kilku tygodniach od zabiegu byłam u lekarza na kontroli. Wszystko się ładnie zagoiło. Ciało doszło do równowagi. Mogłam nadal mieć dzieci.
Z całej tej sytuacji pamiętam dwie bardzo silne emocje. Pierwsza to przerażenie. Ogromny, paraliżujący strach co dalej. Co jak się nie uda? Co będzie, jeśli będę musiała urodzić niechciane dziecko? Co będzie z moim życiem, z moimi planami? Druga emocja to ulga. Wielka, wielka ulga, że już po wszystkim, że mogę dalej zakładać firmę, że odzyskałam kontrolę nad swoim życiem.
Kiedy myślę o swoim życiu, to widzę w nim kilka decyzji, które całkowicie je zmieniły. To decyzje, które przestawiły je na zupełnie inne tory. Gdybym wybrała inaczej, byłabym teraz kimś innym, moje życie byłoby inne. Jedną z tych decyzji była decyzja o przerwaniu ciąży.
Gdyby nie aborcja byłabym teraz mamą 9-letniego dziecka. Musiałabym mieć stały kontakt z człowiekiem, z którym wpadłam. Nasz związek zakończył się 3 lata później – nie byliśmy w stanie przeżyć dnia bez kłótni, byliśmy zbyt różni. Nie wyobrażam sobie wspólnego wychowywania dziecka.
Pewnie nie miałabym swojej (całkiem dobrze prosperującej) firmy, nie robiłabym zawodowo tego, co kocham. Pewnie też nie byłabym teraz w związku z moim narzeczonym, związku, który bardzo doceniam za harmonię i ogrom wsparcia. I kiedy o tym myślę, wraca do mnie tamta ulga.
Nigdy, ani przez sekundę, nie żałowałam swojej decyzji. Do tej pory nie zdecydowałam się na macierzyństwo. To po prostu nie jest moja droga.
Moja historia jest historią wielu kobiet. Prawdopodobnie jednak jest w niej coś wyjątkowego – jest to ogrom szczęścia do ludzi. To, że nie musiałam wykopywać pieniędzy spod ziemi. To, że zabieg miałam w naprawdę doskonałych warunkach. To, że nikt mnie nie oceniał, tylko dostałam zrozumienie i wsparcie od najbliższych. Chodzę na protesty i krzyczę głośno o prawie do wyboru. Robię to, bo wiem, że nie każda kobieta będzie miała tyle szczęścia co ja. I uważam, że nie można skazywać ludzi na to, aby musieli je mieć.
*imię zmienione ze względu na bezpieczeństwo lekarza i autorki. "Nie ufam już temu państwu, nie chcę zostać rozpoznana".
Byłam na I roku studiów. Był 1999 rok. Za chwilę sylwester, milenijny. A mnie spóźniał się okres. Przyszły pierwsze mdłości. Miałam od dłuższego czasu chłopaka, którego bardzo kochałam. On mnie też. Był na II roku studiów. Byliśmy młodzi i wystraszeni sytuacją.
Moja mama zauważyła, że jestem nerwowa, nieobecna i domyśliła się, że spóźnił mi się okres. Wściekła się. Była awantura w domu. Przecież uświadomiła mnie na temat antykoncepcji, przecież mówiła i ostrzegała. Niestety, stało się. To była nasza wina, chwila nieuwagi, zapomnienia.
Ojciec się nie odzywał, zostawił decyzję mnie i mamie. Chłopak stwierdził, że zgodzi się na każde rozwiązanie i będzie ze mną, jakąkolwiek decyzję podejmę. Poszłam razem z mamą do ginekolożki, do której miała zaufanie.
Pani doktor podeszła do tego profesjonalnie, nie oceniała mnie, nie komentowała. Po zbadaniu przedstawiła mi możliwości i dała kilka dni na podjęcie decyzji. Powiedziała, żeby przyjść jeśli będę w 100 proc. pewna, że nie chcę tej ciąży. Wtedy umówi mnie do ginekologa, który zrobi to w cywilizowany sposób. Ona sama ciąży nie przerywała, nie powiedziała dlaczego.
Mama upewniła się tylko, że wszystko ma się odbyć w znieczuleniu i profesjonalnie. Do dzisiaj jestem jej bardzo wdzięczna, że myślała wtedy o tym wszystkim, bo ja nie miałam do tego głowy. Byłam po prostu przestraszoną dziewczyną. Jedyne co wiedziałam to, że nie chcę jeszcze dziecka, chcę być znów wolną, szczęśliwą studentką. Chciałam z powrotem mojego życia, wolności, młodości.
Rodzice dali nam pieniądze na zabieg. Wtedy to było 1500 zł. Chłopak pojechał ze mną. Przed gabinetem w bloku na jednym z dużych osiedli w Poznaniu nie było nikogo.
Lekarz zadał mi dużo pytań o zdrowie, brane leki, przebyte choroby i operacje. Wziął pieniądze. Anestezjolog podał mi ogólne znieczulenie i kazał liczyć do 10. Zasnęłam. Jak się obudziłam, było już po wszystkim. Lekarz chował sprzęt i przygotowywał gabinet na wizyty prywatne, które miał tego dnia. Powiedział, że mam odpoczywać, bóle i krwawienie będą jak przy okresie.
W poniedziałek rano poszłam na wykłady. Rozmawiałam z koleżankami, śmiałam się z nimi i cieszyłam, że przywrócono mi moje życie. Znów byłam wolna. Znów życie było przed mną. Chciałam skończyć studia i znaleźć satysfakcjonująca pracę. Czułam ulgę i radość. Nigdy nie żałowałam.
5 lat później chłopak, który towarzyszył mi w aborcji, został moim mężem. Bardzo się kochaliśmy i kochamy do dziś. Mamy dwoje dzieci i jesteśmy szczęśliwymi rodzicami.
Zawsze będę wdzięczna moim rodzicom, a szczególnie mamie, że byli ze mną i mnie wspierali. Sama na pewno bym sobie nie poradziła. Byłam przerażoną dziewczyną i nie wiedziałam co robić, gdzie szukać pomocy. Jestem też wdzięczna pani ginekolog, która pomogła profesjonalnie, nie prawiła kazań ani nie zasłaniała się klauzulą sumienia.
Dzisiaj wiem, że gdyby nie wsparcie i rada tych trzech osób (mama, pani ginekolog i kochający chłopak) to ta sprawa mogłaby się skończyć gorzej lub nawet tragicznie. Mogłam przecież trafić do jakiegoś konowała albo kupić tabletki z niewiadomego źródła. W tamtych latach nigdzie nie było informacji o bezpiecznej aborcji, nie było Cioci Basi, nie było Federacji. Nie było nawet Internetu, gdzie można by znaleźć informacje. Dlatego uważam, że wzajemne wsparcie i pomoc kobietom jest niezwykle ważne. Pamiętaj: nigdy nie będziesz sama.
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Komentarze