0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Adam Stepien / Agencja GazetaAdam Stepien / Agenc...

Trudno się oprzeć wrażeniu, że część ekonomistów, a także dziennikarzy ekonomicznych – szczególnie tych o skrajnie wolnorynkowych poglądach – ufa bardziej „prawom” ekonomii niż prawom fizyki. Stając przed wyborem: albo lekceważymy ostrzeżenia ekspertów od klimatu, albo porzucamy ekonomiczne dogmaty, wybierają bramkę numer jeden — pisze filozof dr Tomasz Markiewka, autor m.in. „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021)

Tekst publikujemy w naszym cyklu „Widzę to tak” – od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości.

Tak (nie) działa wolny rynek

To wolny rynek uratuje planetę przed zmianą klimatu – przekonuje w "Gazecie Wyborczej" Piotr Oliński z Forum Obywatelskiego Rozwoju.

„Wolnorynkowy kapitalizm przez ostatnie 300 lat ograniczył do najniższego poziomu w historii głód i ubóstwo, wydłużył życie i poprawił jego jakość oraz zagwarantował wolność jednostki i demokratyczny system polityczny” – podaje jako dowód.

Nie tłumaczy, o jaki kapitalizm mu chodzi. Tymczasem państwo kapitalistyczne może oznaczać Stany Zjednoczone z lat 50. XX wieku, gdzie najwyższa stawka podatku dochodowego wynosiła 90 proc., lub obecne Stany Zjednoczone, gdzie wynosi ona poniżej 40 proc. Są takie państwa kapitalistyczne, gdzie uzwiązkowionych jest ponad 70 proc. pracowników, jak Finlandia, a są takie, gdzie jest ich około 12 proc., jak Polska. Jedne państwa kapitalistyczne stawiają na usługi publiczne, inne je prywatyzują. Niektóre stosują większe, a inne mniejsze regulacje rynkowe. Rola firm państwowych także bywa różna w zależności od tego, o jakim państwie kapitalistycznym mówimy.

Oliński używa ogólnikowych odwołań do ostatnich 300 lat kapitalizmu, aby uzasadnić skuteczność jego skrajnie zderegulowanej, sprywatyzowanej, wolnorynkowej wersji. „Rola państwa w transformacji ekologicznej powinna zostać ograniczona do stworzenia ram prawnych i fiskalnych dla działań prywatnych przedsiębiorców” – pisze.

Nie ma jednak żadnego dowodu, że to skrajnie wolnorynkowa wersja kapitalizmu odpowiada za sukcesy, o których pisze Oliński. Badania dowodzą na przykład, że nic tak nie poprawia średniej długości życia społeczeństwa, jak powszechny system ochrony zdrowia. Państwa, które poszły stronę jego prywatyzacji, jak USA, osiągają fatalne wyniki w stosunku do nakładów.

W konsekwencji – nie ma żadnego dowodu, że strategia prywatyzacji, deregulacji i ograniczonej roli państwa sprawdzi się w walce z globalnym ociepleniem.

Tendencja na świecie jest raczej przeciwna – idzie w stronę potężnych inwestycji państwowych i zwiększana regulacji. Prezydent Biden od miesięcy stara się przeforsować plan wielomiliardowych inwestycji klimatycznych. Nie bez powodu.

Skrajny "wolnorynkowizm" i ekonomizacja problemu klimatu, czyli podejścia zalecane autora z FOR, mają bardzo nieciekawą historię, jeśli chodzi o globalne ocieplenie. Widać to także na polskim przykładzie.

Przeczytaj także:

Kłopoty z wolnorynkowym dogmatyzmem

Oliński przynajmniej przyznaje, że globalne ocieplenie jest poważnym problemem. To wciąż nie jest takie oczywiste stwierdzenie w środowisku skrajnych zwolenników wolnego rynku, takich jak Forum Obywatelskiego Rozwoju.

Kiedy Leszka Balcerowicza wystąpił kilka miesięcy temu na Campusie Polska Przyszłości, duże kontrowersje wywołał jego stosunek do kryzysu klimatycznego.

„Dlaczego zgodził się pan na propagowanie denializmu i jak obecnie wygląda stanowisko FOR-u w tej sprawie?” – dopytywał Mikołaj Gumulski z Młodzieżowego Strajku Klimatycznego.

Pytanie zasadne. Pisaliśmy na łamach OKO.press, że zarówno sam Balcerowicz, jak i założone przez niego Forum Obywatelskiego Rozwoju mają na swoim koncie wypowiedzi na temat klimatu, które są co najmniej niefortunne. Przypomnijmy.

„Nie uważam za zagrożenie globalnego ocieplenia. To polityka klimatyczna jest zagrożeniem dla rozwoju niektórych krajów, w tym Polski” – mówił Balcerowicz w jednym z wywiadów.

Z kolei FOR opublikowało tekst, w którym czytamy: „Wymogi klimatyczne UE zmuszają zarówno rządy, jak i przedsiębiorstwa do wypełniania zaleceń, które nie mają wystarczającego uzasadnienia w naukach przyrodniczych: część badań dowodzi, że wzrost średniej temperatury Ziemi i poziomu dwutlenku węgla w atmosferze jest wynikiem naturalnych procesów, zachodzących co ok. 25 tys. lat”.

W rzeczywistości nie ma żadnych wiarygodnych badań, które dowodziłyby, że obecny wzrost temperatury jest wynikiem procesów naturalnych.

W zaktualizowanej wersji raportu FOR powołał się na kolejne niesprawdzone i nienaukowe tezy, pisząc: „według niektórych autorów zmiany klimatu są wbrew pozorom trudne do przewidzenia, a używanie przez ludzi paliw kopalnych podniesie temperaturę Ziemi tylko o 1°C w ciągu 200-300 lat”.

Stwierdzenie o tyle kuriozalne, że wzrost temperatury o jeden stopień względem epoki przedindustrialnej mamy już właściwie teraz.

Nie dziwi zatem, że młodzi dopytywali Balcerowicza o te kwestie. Niestety polski ekonomista zbywał pytania z sali ogólnikami i komentarzami na temat pluralizmu. Jak relacjonowała Dominika Sitnicka, publiczność była niezadowolona z takich odpowiedzi.

Coś więcej niż ekscentryczne poglądy autorytetu

Duża część osób zdawała się traktować wypowiedzi Balcerowicza na temat klimatu jako rodzaj niewinnego dziwactwa, drobnej wpadki człowieka, który pozostaje niekwestionowanym autorytetem ekonomicznym.

Takie opinie nie biorą pod uwagę tego, że poglądy Balcerowicza na kryzys klimatyczny zdają się bezpośrednio wynikać z jego poglądów ekonomicznych. To nie dotyczy zresztą tylko niego. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat wielu ekonomistów, szczególnie tych skrajnie wolnorynkowych, umniejszało lub wprost negowało zagrożenia klimatyczne. Ich wypowiedzi szły zawsze po tej samej linii: lekceważyli ostrzeżenia klimatologów, a czasem wprost je wyśmiewali, przestrzegali za to przed regulacjami rynkowymi. Zarówno tymi wprowadzanymi przez poszczególne państwa, jak i tymi postulowanymi przez Unię Europejską.

Ten sam raport FOR-u, który zawiera nieprawdziwe informacje na temat naturalnych przyczyn zmiany klimatu, straszy czytelników nadmiernymi regulacjami unijnymi: „Władze UE zamierzają nadal narzucać państwom członkowskim regulacje dotyczące emisji dwutlenku węgla i rozwoju odnawialnych źródeł energii, zamiast pozostawić te kwestie do decyzji rządów krajowych”.

Podobnie jest ze stanowiskiem Towarzystwa Ekonomistów Polskich. Nonszalanckim stwierdzeniom, że wzrost gospodarczy nie jest ograniczany przez prawa fizyki, towarzyszą ostrzeżenia przed ingerowaniem w mechanizmy rynkowe: „nie jest możliwe efektywne radzenie sobie z nadmiernym wpływem człowieka na klimat bez kompleksowej analizy ekonomicznej oraz wbrew prawom ekonomii, zwłaszcza wbrew bodźcom rynkowym”.

Jeszcze jeden przykład, tym razem z bloga „Prosta ekonomia”. Jan Lewiński najpierw stwierdza, że: „gdyby politycy nie robili kompletnie nic i pozwolili, aby do 2050 roku temperatura wzrosła o 2,5 stopnia Celsjusza, straty z tego tytułu byłyby mniejsze (równe co najwyżej 2,5 proc. PKB) niż straty wynikające tylko z wdrożenia programów ograniczenia wzrostu temperatury do 2 stopni (równe co najmniej 3,4 proc. PKB)”.

Następnie ostrzega: „Pozostaje mieć nadzieję, że uda się uniknąć katastrofy, jaką grozi odgórne planowanie”.

Ten powtarzający się wzór nie jest przypadkiem. Mamy do czynienia z szerszym problemem, dalece wykraczającym poza ekscentryzm samego Balcerowicza.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że część ekonomistów, a także dziennikarzy ekonomicznych – raz jeszcze: szczególnie tych o skrajnie wolnorynkowych poglądach – ufa bardziej „prawom” ekonomii niż prawom fizyki.

Stając przed wyborem: albo lekceważymy ostrzeżenia ekspertów od klimatu, albo porzucamy ekonomiczne dogmaty, wybierają bramkę numer jeden. Najbardziej wymowne jest stanowisko Towarzystwa Ekonomistów Polskich. Z jednej strony lekceważy ono ograniczenia związane z prawami fizyki, z drugiej ostrzega – przed działaniami wbrew „prawom ekonomii”. Tak jakby te drugie, które są w najlepszym wypadku uogólnionymi tendencjami, były bardziej podstawowe niż te pierwsze.

Nie tylko polscy ekonomiści

Ten problem dotyczy nie tylko polskich ekonomistów. Jakiś czas temu ukazały się dwa interesujące artykuły naukowe na temat zaniżania lub negowania zagrożeń klimatycznych przez część ekonomistów. Pierwszy autorstwa Steve’a Keena, drugi napisany przez Benjamina Franta.

Keen oskarża ekonomistów ze szkoły neoklasycznej, że ich przewidywania dotyczące skutków zmiany klimatu są przesadnie optymistyczne. Dostaje się przede wszystkim Williamowi Nordhausowi, który w 2018 roku został uhonorowany nagrodą Banku Szwecji, tak zwanym ekonomicznym noblem, za badanie skutków globalnego ocieplenia dla gospodarki.

Zdaniem Keena neoklasyczne modele ekonomiczne opierają się na trzech wątpliwych założeniach.

Po pierwsze, zakładają, że tylko niewielka część PKB będzie dotknięta skutkami globalnego ocieplenia. Transport, komunikacja, finanse, ubezpieczenia, produkcja przemysłowa są wyłączone z rozważań. Problem z tym założeniem polega na tym, że nie jest niczym poparte, poza przypuszczeniem, że tak właśnie będzie. Nardhaus przyjął tę hipotezę w tekście z 1991 roku i była ona bezkrytycznie powielana w kolejnych artykułach na ten temat.

Po drugie, ekonomiści zbyt często odwołują się do dzisiejszych zależności między temperaturą a PKB, by szacować, jak te relacje będą wyglądać na coraz bardziej rozgrzanej ziemi. Co znowu jest wątpliwym założeniem, które nie bierze pod uwagę choćby tego, że przeskok między ociepleniem o 1 stopień a ociepleniem o 1,5 może mieć zupełnie inne skutki niż przeskok między ociepleniem o 2 stopnie a ociepleniem o 2,5 stopnia. Poza tym konsekwencje wzrostu temperatury mogą być różne w zależności od tego, w jakim tempie ten wzrost się odbywa i jaki rejon świata jest brany pod uwagę.

Po trzecie, lekceważą ostrzeżenia naukowców o dramatycznych skutkach globalnego ocieplenia, posługując się zamiast tego optymistycznymi szacunkami samych ekonomistów. W 1994 roku Nordhaus poprosił ekspertów z różnych dziedzin o oszacowanie, jak ich zdaniem różne poziomy ocieplenia klimatu wpłyną na PKB. Odpowiedziało 19 osób: 10 ekonomistów, 4 przedstawicieli „innych nauk społecznych” oraz 5 z nauk przyrodniczych oraz inżynierii. Szacunki zdecydowanie się różniły w zależności od tego, jaką dziedzinę reprezentowali ankietowani.

Jak przyznał sam Nordhaus, przedstawiciele nauk przyrodniczych przewidywali dwudziesto-, a nawet trzydziestokrotnie większe skutki negatywne zmiany klimatu niż ekonomiści głównego nurtu. Jak zareagował Nordhaus na tę różnicę zdań? W następnym badaniu uwzględnił już tylko opinie ekonomistów.

Benjamin Frant stawia ekonomistom głównego nurtu podobne zarzuty co Keen: zaniżanie ryzyka klimatycznego na podstawie wątpliwych danych i modeli ekonomicznych. Przypomina na przykład, że w 1983 roku Narodowa Akademia Nauk z USA opublikowała raport na temat zmiany klimatu. Część napisana przez przedstawicieli nauk przyrodniczych zawierała ostrzeżenia na temat dramatycznych skutków dalszego spalania paliw kopalnych. Ekonomiści natomiast opowiadali się przeciw zdecydowanym działaniom, uważając, że konsekwencje zmiany klimatu wcale nie będą tak poważne. Przykładowo, Thomas Schelling twierdził, że migracje i polityka adaptacyjna byłyby lepszym rozwiązaniem niż ograniczanie emisji gazów cieplarnianych.

Frant dorzuca jeszcze jedno oskarżenie. Pokazuje, że badania ekonomiczne – jeśli słowo „badanie” jest tu w ogóle dobre – były wykorzystywane przez firmy paliwowe jako argument przeciwko zdecydowanym działaniom klimatycznym. Co więcej, przemysł paliwowy czasem wprost zwracał się do wybranych ekonomistów, by ci dostarczyli im odpowiednich danych, czyli takich, które zaniżyło ryzyka związane z ocieplającym się klimatem. Szczególnie negatywną rolę, zdaniem Franta, odegrali ekonomiści z firmy konsultingowej Charles River Associates.

Długo wyczekiwana zmiana

Problemy ekonomii z oceną zagrożeń klimatycznych mają zatem co najmniej dwa źródła.

Pierwszym są skrajnie wolnorynkowe poglądy części ekonomistów, którzy bardziej od środowiskowej katastrofy boją się regulacji rynkowych. Ta grupa zdaje się kurczyć, bo światowej debacie ekonomicznej ton nadają ostatnio badacze i badaczki niebojący się ani państwowych interwencji, ani szerokich programów inwestycji. Zaliczają się do nich zarówno ekonomiści głównego nurtu, jak Paul Krugman, jak i osoby pokroju Mariany Mazzucato czy Stephanie Kelton, które są bardziej otwarte, jeśli chodzi o rozwiązania wykraczające poza dominujące przez lata trendy w ekonomii.

Drugie źródło to zbytnie zaufanie części ekonomistów do wybiórczych danych i uproszczonych modeli ekonomicznych, połączone z niechęcią do brania na serio ustaleń przedstawicieli innych dyscyplin. I tutaj widać jednak pewne zmiany. Symbolizują je choćby przywołani Keen i Franta – obaj ekonomiści, ale świadomi ograniczeń i nadużyć własnej dyscypliny. Coraz więcej osób widzi też konieczność uwzględniania kwestii środowiskowych i społecznych w ekonomii, nawet jeśli nie da się ich łatwo wpasować w matematyczne modele.

Dobrym przykładem jest Kate Raworth, autorka popularnej „Ekonomii obwarzanka”. Swoją drogą, w obrębie ekonomii pojawia się także krytyka zbytniej matematyzacji tej dyscypliny, która stwarza pozory naukowości, choć tak naprawdę często zmniejsza, a nie zwiększa jej zakorzenienie w rzeczywistości. Robert Skidelsky – sam również ekonomista – opisuje ten problem w wydanej niedawno książce „What’s Wrong with Economics?”.

Reforma – niektórzy powiedzieliby: rewolucja – w ekonomii przychodzi z dużym opóźnieniem. Jeśli jednak się dokona, skorzysta na tym nie tylko ta dyscyplina, ale także nasze społeczeństwa. Ekonomia, która bierze na poważnie ryzyko klimatyczne, może być kluczem do wypracowania rozwiązań potrzebnych, by uporać się z kryzysem środowiskowym.

;
Tomasz Markiewka

Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)

Komentarze