0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Agnieszka RodowiczFot. Agnieszka Rodow...

Brakuje miejsc w domach dziecka, bez pomocy organizacji pozarządowych i aktywistów placówki nie poradziłyby sobie z opieką nad samotnymi nieletnimi migrantami, w dodatku część z nich tylko podaje się za nieletnich. A kiedy tylko jest okazja, wyjeżdżają z Polski.

Asia i Jarek od czerwca 2021 roku mieszkają na Podlasiu. Nie przeprowadzili się po to, by pomagać w lesie, ale od niemal trzech lat to robią w ramach Grupy Granica. Opiekują się też małoletnimi samotnymi migrantami w szpitalu, a kiedy ci trafią do domu dziecka, dbają, by został wyznaczony kurator, by mieli prawnika.

Odwiedzają ich, uspokajają, dają telefon i polską kartę SIM, by mieli kontakt z rodziną. Od marca tego roku obserwują na granicy ogromne grupy nieletnich. W maju w hajnowskim szpitalu ponad 25 proc. pacjentów miało mniej niż 18 lat.

Przeczytaj także:

CZĘŚĆ I. Relacja aktywistów

Według danych podlaskiego oddziału Straży Granicznej od 1 stycznia do 22 maja 2024 roku

  • 129 cudzoziemców, którzy przekroczyli granicę nielegalnie, podawało się za nieletnich.
  • Badanie wieku kostnego potwierdziło to w przypadku 26 cudzoziemców.
  • Pozostałym 103 wyszedł wynik: pełnoletni. Nie oznacza to jednak koniecznie, że chcieli oszukać system.

Wśród prawników zdania są podzielone, co do tego, czy i jaka jest różnica w traktowaniu nieletnich migrantów bez opieki. Jedni twierdzą, że wiek ma wpływ na szansę o decyzji przyznania ochrony międzynarodowej, inni – że nie. Na pewno samotna osoba migrująca, która ma mniej niż 15 lat, nie może być przetrzymywana w SOC-u (Strzeżony Ośrodek dla Cudzoziemców) – musi być jak najszybciej skierowana do placówki opiekuńczej. Jeśli ma powyżej 15. roku życia, ale złoży wolę ubiegania się o ochronę, również powinna być umieszczona w takiej placówce. A stamtąd łatwo uciec.

Osoby między 15-18 rokiem życia można umieścić w SOC-u na czas tzw. procedury powrotowej, czyli zmierzającej do deportacji. Tyle że w Polsce praktycznie nie dochodzi do deportacji małoletnich, bo musieliby zostać przekazani do opiekuna prawnego, albo instytucji odpowiedzialnej zgodnie z prawem danego kraju za opiekę na małoletnim. Według danych SG w 2023 roku decyzja o zobowiązaniu do powrotu została wydana wobec pięciorga małoletnich bez opieki, z czego jeden wrócił dobrowolnie do kraju pochodzenia.

„Czasami osoby nie potrafią zapisać swojej daty urodzenia w systemie anglosaskim albo jej nie znają” – tłumaczy Jarek. Są też wśród nich analfabeci. W swoim kraju często używają innego kalendarza i nie potrafią przeliczyć dat.

Jak nieletni staje się dorosłym

„Gdy cudzoziemiec nie ma dokumentów, wiążące powinno być jego oświadczenie” – dodaje Asia. "Tak się jednak nie dzieje. Straż Graniczna zawozi nieletnich na badanie wieku, które najczęściej wykazuje, że osoba jest dorosła. Kłopot w tym, że wynik badania nie podaje granicy błędu, a to bardzo ważne w przypadku osób, którym brakuje rok czy dwa do pełnoletności.

Bardzo rzadko zdarza się, by służby przyjęły ustnie podaną datę urodzenia. Tak było w wypadku Somalijczyka, któremu Asia i Jarek pomagali. Podawał, że ma 14 lat. Wszyscy w to wątpili, ale w TZTC (Tymczasowe Zaświadczenie Tożsamości Cudzoziemca) wpisano właśnie taki wiek.

Kiedy zbliżały się jego urodziny, oświadczył, że naprawdę ma lat 17. Ostatecznie w domu dziecka doczekał rozmowy w Urzędzie do Spraw Cudzoziemców (UdSC). Wystąpił o przyznanie mu ochrony międzynarodowej. Sprostował kwestię wieku i dzień czy dwa przed 18. urodzinami dostał pozytywną decyzję. Opuścił placówkę jako pełnoletni z uregulowaną sytuacją.

„Pewnie gdyby był w ośrodku otwartym, to by z niego uciekł” – ocenia Asia. Większość migrantów, także małoletnich bez opieki, próbuje się przedostać dalej na Zachód.

„Mieliśmy niedawno pod opieką chłopca, który mówił, że na pewno się urodził w 2008 roku” – opowiada Jarek. – ”Wykonano badanie wieku, uznano, że jest pełnoletni i skierowano go do ośrodka otwartego".

Czy lepiej być nieletnim?

"Mam nadzieję, że nie ucieknie i ureguluje swoją sytuację. Zastanawiamy się, co jest gorsze? Gdyby został uznany za nieletniego, trafiłby do placówki opiekuńczej, gdzie miałby wsparcie, ale inni decydowaliby za niego. Jeśli uznajemy osobę nieletnią za dorosłą, to wrzucamy ją na bardzo głęboką wodę. Ośrodek otwarty to wolność, a wolność to odpowiedzialność. Chłopak pewnie usłyszy tam porady typu: »Pakuj manatki i jedź do Niemiec«.

Nie wiem jaką decyzję podejmie i nie mamy na to wpływu. Nie jestem pewien czy 16-latek w obcym środowisku, bez znajomości języka jest gotowy, by samodzielnie podejmować decyzję".

Jest też grupa młodzieży, która deklaruje, że jest małoletnia, ale badania wykazują, że mają powyżej 18 lat i trafiają do strzeżonych ośrodków dla cudzoziemców (SOC).

„Warunki w nich są bardzo trudne, to w zasadzie więzienia” – mówi Jarek. – „Zwłaszcza nieletni absolutnie nie powinni trafiać w takie miejsca”.

Strategia 5-3-5

Asia i Jak jako pełnomocnicy są uczestnikami rozmów w UdSC. W ich ocenie urząd prowadzi je niezwykle profesjonalnie.

„Początki były trudne, bo tłumacze byli różni, a pracownicy urzędów nie do końca świadomi, jaka jest sytuacja w krajach, z których ludzie przyjeżdżają. Ale teraz osoby pracujące w UdSC się wyspecjalizowały” – dodaje Asia. – „Inna jest osoba od Etiopii, inna od Erytrei, wiedzą dokładnie, jakie są dialekty, prowincje, kto z kim wojuje, potrafią wszystko zweryfikować, a rozmowy odbywają się po 8-10 tygodniach, najwyżej kilku miesiącach”.

„Od rozmowy do decyzji mija miesiąc, dwa, zależy, ile urzędy mają wniosków” – mówi Asia. – "Teraz 80 proc. osób jest kierowana do ośrodków otwartych. Z nich 90 proc. ucieka. To niepotrzebnie zmarnowany czas i energia, bo w międzyczasie zostaje sprawie nadany bieg, wyznaczony termin rozmowy, zarezerwowany tłumacz itp.”.

Ci, którym udało się złożyć wniosek o ochronę, czekają na decyzję w SOC-ach lub ośrodkach otwartych. UdSC ma od kilku miesięcy strategię 5-3-5

  • chce w ciągu pierwszych pięciu dni zarejestrować wniosek o ochronę międzynarodową,
  • w ciągu trzech wyznaczyć termin rozmowy
  • i w ciągu pięciu miesięcy wydać decyzję.

Osoby, które przebywają w otwartych ośrodkach mają najczęściej rozmowy w UdSC przy Taborowej w Warszawie.

Urząd wyznaczył też dodatkowe miejsce do takich rozmów w ośrodku otwartym w Białej Podlaskiej. Do osób przebywających w SOC-u w Białymstoku przychodzi pracownik UdSC i rozmowa odbywa się tam, a nie online, jak wcześniej.

Gra w Dublin

„Żal nam, gdy osoby wyjeżdżają przed odbyciem rozmowy statusowej, bo często po kilku miesiącach proszą o pomoc” – mówi Asia. "Są już po decyzji o cofnięciu do Polski w związku z tzw. regulacją dublińską. Stanowi ona, że osoba migrująca powinna złożyć wniosek o ochronę w pierwszym kraju UE, w którym przekroczyła jej granicę. Ludzie obawiają się, że jeśli do tego dojdzie, zostaną umieszczone w SOC-u. Jeśli wrócą w ciągu dziewięciu miesięcy i zdążą poprosić, by umorzenie wniosku odwiesić i sprawę pociągnąć dalej, to pół biedy. Jeżeli upłynie dziewięć miesięcy, a osoba nie odwiesi umorzenia wniosku, może złożyć nowy, ale nie może już użyć argumentów, które podała za pierwszym razem. Musi mieć nowe”.

Dylematy i obawy

"Jako pełnomocnik zastanawiam się, co jest lepsze – mówi Jarek:

  • uznanie osoby nieletniej za pełnoletnią, dzięki czemu będzie mogła złożyć wniosek i przy sprzyjających warunkach zostanie umieszczona w obozie otwartym, z którego najprawdopodobniej niestety ucieknie
  • czy przyjęcie, że osoba jest nieletnia, i umieszczenie jej w placówce opiekuńczo-wychowawczej, gdzie będzie bezpieczna i zaopiekowana, ale inni będą za nią decydować".

W sumie z 10 nieletnich osób z granicy, które były pod opieką jego i żony, w Polsce zostało dwoje (nie licząc tych, którzy są jeszcze w domu dziecka, gdzie są pod kontrolą).

„Nam by zależało, by poczekali, uregulowali swoją sytuację, a potem podjęli decyzję, co będą dalej robić ze swoim życiem” – mówi Asia. – „Jeśli poczekają na legalizację pobytu, przynajmniej nie będą żyli w szarej strefie, bez ubezpieczenia, pieniędzy. Ludzie w takim położeniu są łatwą ofiarą. Ktoś ich może wykorzystać do ciężkiej pracy bez płacy, dziewczyny mogą trafić do nierządu. Jak są gdzieś nielegalnie, to się o nic nie upomną, mieszkają w slumsach, w ukryciu. Gdy cierpią i chorują, nie idą się leczyć, by się nie ujawnić”.

Coraz więcej dziewcząt z Somalii

W tej chwili oczekiwanie na rozmowę statusową w Polsce trwa nie dłużej niż cztery miesiące, w innych krajach Europy nawet dwa lata. Urzędy się tam nie wyrabiają, bo jest tak wielu uchodźców. Po rozmowie czekają kolejne miesiące na decyzję. Zdecydowanie dłużej niż u nas. Wiemy to od osób, które tam czekają.

Wśród małoletnich osób w drodze na granicy polsko-białoruskiej jest coraz więcej dziewcząt. Szczególnie z Somalii. „To budzi niepokój, więc dopytujemy, jakie mają plany, dokąd jadą, czy ktoś mi coś obiecywał, organizował” – opowiada Asia.

„Z czasem zaczęliśmy mieć podejrzenia o handel ludźmi, bo dziewcząt z Somalii było i jest bardzo dużo” – mówi Jarek. – „Wielokrotnie z nimi rozmawiałem, pytałem, jaki mają plan, mówiły: »Nie wiem«”.

„Teraz opowiadają, że z Facebooka się dowiedziały, że wystarczy przyjechać pod płot i wpuszczą” – dodaje Asia. "Brat czy siostra, którzy są już na Zachodzie, wysyłają pieniądze i dziewczyny jadą.

Rozmawialiśmy z tłumaczem, który zna tamtą kulturę. Mówił, że to nie handel ludźmi. Jednak rzeczywiście te kobiety mogą mieć za sobą gwałt w swoim kraju. Więc myśl o tym, że same będą dysponować swoim ciałem i jeszcze dostaną za to kasę, nie tylko je nie przeraża, ale wydaje się do przyjęcia. To nie zdjęło ze mnie obaw, ale nieco zmieniło perspektywę".

CZEŚĆ II. Domy dziecka

Historii z domami dziecka, które nie zachowały się jak trzeba, mówi się mało. Osoby aktywistyczne nie chcą nagłaśniać takich historii. To mogłoby im zamknąć drogi do współpracy z placówką, jeśli pojawią się kolejne cudzoziemskie dzieciaki bez opieki.

Anonimowo mówią o tym tak:

„Jeden z domów dziecka był jak z horroru. Puste pole, wokół las, w środku stary budynek, w którym mieszkają dzieci odcięte od świata. Dziewczynom, którymi się opiekowałyśmy, w tej placówce inne dzieci jawnie okazywały wrogość, przepychały się z nimi, zrzucały ich rzeczy. Kierownictwo placówki uznało, że chodziło o telefony i to wina uchodźczyń. Bo innym dzieciom na noc zabierane są telefony, a tym nie, żeby mogły używać translatora.

Jedna z dziewczyn nie dowiedziała się nawet, że w wyniku badaniu wieku uznano ją za nieletnią. Ponieważ miała iść na przesłuchanie do UdSC, bała się, że zostanie rozdzielona z koleżanką i puszbekowana. Poznały się na granicy, były dla siebie jedynymi osobami bliskimi, co więcej miały wspólny telefon. Komunikacja wyglądała tak, że przychodzili do nich pracownicy z przetłumaczoną wiadomością na telefonie, podtykali im pod nos i wychodzili. Nie mówili, czego sprawa dotyczy, nie słuchali obaw dziecka”.

Z telefonem, ale pomijane

„Czasami dom dziecka zamawia jedzenie z McDonalda. Wszystkie dzieciaki dostają zamówienie, oprócz uchodźczych. Personel »zapomina« ich spytać, co chcą. Bardzo to przeżywają”.

„Nie kupowano im ubrań. Kiedy jedna dziewczynka pierwszy raz miała gdzieś wyjść, było już chłodno. Dano jej czyjąś kurtkę. Dzieci zaczęły za nią latać i krzyczeć: „Zostaw to kurtkę, to nie twoja". Poszła do pań, mówi, że to czyjaś kurtka, a one: „A tam, możesz tak iść”.

„Kupowałyśmy dziewczynom bieliznę, różne ubrania. Co lepsze ginęły. Nie wracały z prania".

„Część personelu w ogóle nie wykazuje chęci, by się porozumieć z dzieciakami uchodźczymi. W jednej z placówek jedyną osobą, która się nimi interesuje i zajmuje, jest pani sprzątająca”.

Dwaj chłopcy z Iraku

Barbara (imię zmienione) jest dyrektorką jednego z podlaskich domów dziecka od prawie 40 lat. Nie chce podawać nazwiska, by nie zaszkodzić uchodźczym dzieciakom. Z rozmowy wynika, że chodzi też o jej napięte relacje z podwładnymi.

W tej chwili w jej placówce jest 15 dzieci na 14 miejsc. Bywało i 22, z czego siedmioro cudzoziemskich. Barbara opowiada, jak we wrześniu 2021 roku komendant placówki SG zadzwonił do Barbary i spytał, czy przyjmie dwóch chłopców z Iraku. Zostali zatrzymani przez Straż Graniczną w dużej grupie. Mieli paszporty, młodszy miał 10, starszy 16 lat.

Chłopcy przylecieli przez Turcję do Moskwy, a stamtąd dostali się samochodem do Mińska. Spędzili jakiś czas w obozie w Bruzgach, urządzonym przez Białorusinów w hangarze blisko granicy polsko-białoruskiej. Musieli tam sprzątać i czyścić buty wojskowym.

„Kiedy do nas przyjechali, byli bardzo spokojni i zmęczeni, a w ich oczach widziałam przerażenie. Starszy miał rany na nogach” – wspomina Barbara. „Nie chcieli zostać w Polsce, bo mieli stryja w Niemczech. Ich pełnomocnicy zaczęli czynić starania, by tam wyjechali”.

Znajomości w kuratorium

„Trochę to wszytko było dla nas nowe” – wspomina Barbara. – „Bardzo mi wtedy pomogła Fundacja Ocalenie i Fundacja Dobrych Inicjatyw. Obie z Warszawy. Dzięki nim mieliśmy dla dzieci lektorów języka polskiego i pomoc psychologiczną”.

Trwało to z pięć miesięcy. Ponieważ ich wyjazd do Niemiec się opóźniał, dyrektorka postanowiła umieścić 10-latka w klasie trzeciej, a 16-latka – w klasie ósmej. Dyrektor szkoły się nie zgodził. Obawiał się reakcji rodziców i całej społeczności. Barbara ma jednak znajomości w kuratorium.

Starszy Irakijczyk skończył ósmą klasę z wynikami 11 proc. z języka polskiego, 38 proc. z matematyki, 28 proc. z angielskiego. Barbara dobrze to pamięta, bo polscy uczniowie z jej placówki skończyli szkołę z gorszymi notami. Dziesięciolatek błyskawicznie przyswoił polski, świetnie zdał do czwartej klasy. Starszy dostał się do technikum informatycznego. Obaj wyjechali jednak do Niemiec.

„Uczyłam się wszystkiego po omacku” – wspomina Barbara. Z UdSC dostała informację, że osobom, które są w trakcie procedury o ochronę międzynarodową, firma Petra Medica opłaca usługi medyczne. Zadzwoniła tam, kiedy młodszego Irakijczyka bolał ząb. Procedura okazała się tak skomplikowana, że ostatecznie skorzystała z pomocy miejscowego stomatologa.

„Myślę, że gdybym nie była dyrektorką, to by mnie zwolnili z pracy. Bo moi pracownicy nie akceptują dzieci uchodźczych. Nie raz słyszałam komentarze: »A jak mi nóż w plecy wsadzi?«, »A jak mnie podpali?«. Nie myślę takimi kategoriami. Moje dzieci wyjechały 15-20 lat temu za granicę. Ludzie im tam pomogli, dlatego ja pomagam i służbom i dzieciom z granicy”.

Kiedyś Barbara powiedziała swojemu zespołowi: „Dawniej Polacy wyjeżdżali za granicę, bo nie mieli pracy, spokoju. Teraz sytuacja się odwróciła i do nas przyjeżdżają”. Nie pomogło.

Barbara nie dzwoni na SG

Barbara mieszka na uboczu podlaskiego, turystycznego miasteczka. Na jesieni 2021 roku poszła do altanki w ogrodzie, zapaliła światło i zobaczyła czterech uchodźców.

„Przestraszyłam się, usłyszałam po rosyjsku pytanie, czy nie zadzwonię na policję. Mówię: Nie. A o co chodzi?”. Chcieli naładować powerbanki i telefony. Barbara pozwoliła i uciekła do domu. Był koniec listopada. Siedzi na werandzie i myśli: „Pewnie są mokrzy i głodni”. Zaniosła im ubrania, buty, ciepłe skarpety, cztery talerze, łyżki i garnek pomidorówki, którą nagotowała.

„Koło trzeciej w nocy ktoś po nich przyjechał. Odetchnęłam. Nikomu nic nie powiedziałam, bo się bałam, że mnie aresztują, albo wyrzucą z pracy” – wspomina Barbara. – „Wtedy wszyscy mówili, że jak są uchodźcy, trzeba dzwonić na SG. Coś mi z tyłu głowy podpowiadało, by tego nie robić. Nigdy nie zadzwoniłam”.

Do niej z kolei zawsze SG dzwoni, zanim przywiezie dzieci, z pytaniem, czy ma miejsca. Gdy w domu dziecka był komplet, odsyłała Straż Graniczną do starosty. Za jego zgodą przyjmowała nadprogramowe dzieciaki.

Zazwyczaj SG podaje też Barbarze numer telefonu do tłumaczy z języka arabskiego czy kurdyjskiego, informując, że może do nich dzwonić w razie potrzeby.

"W komórce są translatory, ale wątpliwej jakości, a profesjonalnego nie mam. Na naszym terenie mieszka Irakijczyk, który zna arabski. Jest w Polsce chyba ze 35 lat, znamy się dobrze. Kiedyś mi powiedział: Dzwoń, kiedy tylko potrzebujesz”.

Nie chcą uchodźców

Barbara przyjęła zasadę, że kiedy pojawia się nowy wychowanek, nieważne z jakiego kraju, jakiej narodowości czy wyznania, odbywa się spotkanie z wszystkimi dziećmi. Stają w kole, ona przedstawia nową osobę, wszyscy witają ich brawami. Nowoprzybyły podchodzi do każdego, podaje rękę, przedstawia się.

Nie zawsze wszystko się układa. Teraz nowy wychowanek z Syrii bije inne dzieci. Wcześniej nad dziewczynką z Demokratycznej Republiki Konga znęcała się koleżanka z pokoju. Ukrainka wyzywała Kongijkę od czarnuchów i brudasów. Barbara przeniosła Ukrainkę do innego pokoju.

Każde dziecko będące w placówce dostaje kieszonkowe. Co najmniej 45,51 zł miesięcznie. Może być więcej, w zależności od zaangażowania i zachowania dziecka. „To idzie z budżetu placówki. Do 800+ dzieci cudzoziemskie nie są uprawnione, bo nie mają peselu, a ZUS go wymaga”.

Barbara szuka też sponsorów, pielęgnuje relacje i dzięki temu dzieciaki dostają karty podarunkowe po 300, 400, 500 zł na zakupy. Czasami robią je przez internet, czasami w galerii handlowej, do której jeżdżą z wychowawczyniami. Barbara była też na szkoleniu o handlu ludźmi. Po nim doszła do wniosku, że Kongijka była jego ofiarą. Napisała do jednej z fundacji, by zbadała sprawę. Okazało się, że nie.

A restauratorzy chętnie w Polsce zatrudnią

W sumie w ciągu niecałych trzech lat było u Barbary 42 dzieci z granicy polsko-białoruskiej. Z Iraku, Afganistanu, Kongo, Syrii, Somalii. Zdecydowanie więcej chłopców niż dziewcząt.

„Straż Graniczna oddawała mi ich telefony, ja je zwracałam nastolatkom. Może nie powinnam była, ale nie chciałam ich izolować. Mieli więc kontakt z rodzinami, ale też z kurierami i wyjeżdżali. Czasami do mnie piszą. Jednemu wysłałam nawet paczkę z paszportem i innymi dokumentami, bo wszystko zostawił pod poduszką. Jest w Niemczech, przesyła czasem zdjęcia, pyta, jak się mam. Bardzo mnie przepraszał, że uciekł”.

Cześć chłopaków trafia do domu dziecka ze szpitala, gdzie mówią, że mają 16-17 lat. Potem się okazuje, że są pełnoletni. Wylizują rany i uciekają. Basia daje wszystkim swój numer telefonu i mówi: „Dzwoń, pisz”. I piszą: „Przepraszam cię, wszystko okej, jestem we Francji”. Albo: „Jestem bezpieczny, nie martw się”.

Pewien Somalijczyk chętnie chodził do pracy. Bo żeby nie myśleli o głupotach, Barbara szuka nastolatkom zajęcia. Jej znajomi restauratorzy potrzebują rąk do pracy i dobrze im płacą.

„Ale kiedy chciałam zapisać Somalijczyka do szkoły, powiedział, że nie ma 16 lat, tylko wkrótce kończy 18. Ochronę międzynarodową już miał, więc opisałam sytuację i wysłałam list do UdSC. Po dwóch tygodniach przyszła odpowiedź, że proponują umieścić chłopaka w ośrodku otwartym w Dębaku pod Warszawą. Nadal tam mieszka, jeździ do stolicy i pracuje na zmywaku w restauracji”.

Uciekają i żałują

W Polsce została też dziewczyna z Konga. W tygodniu uczy się na fryzjerkę, w weekendy dorabia w restauracji, korzysta z pomocy psychologicznej. Dobrze sobie radzi, ale też wie, że może zawsze do Barbary zadzwonić. Dzwoni codziennie. Rozmawiają już po polsku.

Nastolatki, które wyjechały z Polski, często do niej dzwonią i mówią, że żałują. Spodziewały się, że na Zachodzie dostaną pracę, mieszkanie, pieniądze. Nie dostają. Jadą za dobrobytem, a okazuje się, że nie jest tam tak fajnie i prosto.

Barbara potwierdza, że w tym roku małoletnich migrantów bez opieki jest więcej niż wcześniej.

Czego spodziewałaby się od państwa?

„Że zainwestuje w placówkę, która byłaby przygotowana do przyjmowania dzieci cudzoziemskich. Z wychowawcami, którzy rozumieją sytuację i znają języki. Choć ja znam tylko rosyjski, a jestem w stanie się dogadać” – mówi kobieta. – „Zbliżam się do emerytury, ale myślę, że jeszcze bym się tam przydała”.

Imię Barbary zostało dla jej bezpieczeństwa zmienione

;
Agnieszka Rodowicz

Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.

Komentarze