0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: W domenie publicznejW domenie publicznej

Sto lat temu, 13 listopada 1924 roku, Władysław Stanisław Reymont (1867-1925) ogłoszony został laureatem Literackiej Nagrody Nobla za swoich „Chłopów”. Nie cieszył się nią zbyt długo: zmarł rok później. Był już wtedy człowiekiem schorowanym i nieco rozgoryczonym, pomimo odniesionego sukcesu. Brakło mu sił na realizację kolejnych planów. Żył zaledwie 58 lat.

Więcej ducha niż pary

Pochodził z dość ubogiej rodziny. Urodził się w Kobielach Wielkich pod Radomskiem jako syn organisty i zubożałej szlachcianki. W księgach metrykalnych zapisany jest jako Stanisław Władysław Rejment. Zmienił nazwisko na Reymont oraz kolejność imion już w trakcie literackiej kariery – podobno, by uniknąć represji ze strony władz carskich po wydaniu niepoprawnego politycznie utworu.

A może „Reymont” brzmiało bardziej dystyngowanie? Zresztą, w rodzinie zrobiła się to już tradycja. Ojciec pisarza Józef Rejment też nosił nazwisko inne niż dziadek. Jak wskazują genealodzy, dziadek pisarza nazywał się Bańcerek lub Balcerek, znany też był jako Regimant.

Legenda wywodziła zaś korzenie rodu od szwedzkiego żołnierza z czasów potopu, jeńca spod Częstochowy – niejakiego Ballcara, który pozostał w Polsce, założył rodzinę, a w chwilach gniewu lubił rzucać pod nosem: „Do stu tysięcy regimentów!”.

Może ta legenda oraz dar do opowiadania historii, jaki miała matka – Antonina z Kupczyńskich – pobudziły wyobraźnię przyszłego noblisty. Może marzył niczym Jagna z „Chłopów”: „Tak mnie czasek cosik podrywa, tak ponosi, że tego nieba bym się uwiesiła i z tymi chmurami poniesła we świat”.

Jako nastolatek pisał wiersze. Cały problem w tym, że ojciec nie popierał artystycznych aspiracji syna. Rodzina wielodzietna, czasy trudne, nie było miejsca na chodzenie z głową w chmurach. Ojciec chciał, żeby syn albo kontynuował jego fach, albo zdobył jakiś inny, praktyczny.

Wysłał go więc do Warszawy, by kształcił się w szkole rzemieślniczej (na tym Reymont skończył swoją formalną edukację) i uczył się na krawca. Potem przyszły noblista pracował na kolei, m.in. w podskierniewickich Lipcach (które posłużyły mu potem za tło do „Chłopów” i nazwane zostały z czasem Lipcami Reymontowskimi).

Od pracy przy pociągach wolał jednak podróże z trupą teatralną, zaczął fascynować się spirytyzmem, pociągała go artystyczna bohema, poświęcił się pisaniu.

Mało brakowało, a zostałby pisarzem praktycznie zapomnianym. Mógł nie dokończyć „Chłopów”, zginąć w wypadku, nie zdobyć sławy i Nobla. Mało brakowało, a dziś znany byłby tylko literaturoznawcom jako przedwcześnie zmarły talent, który zakończył obiecującą karierę na „Ziemi obiecanej”.

Okładka pierwszego wydania powieści "Ziemia Obiecana" Władysława Reymonta

W kraju zimno, w Paryżu jeszcze gorzej

W 1895 roku Reymont wydal reportaż „Pielgrzymka do Jasnej Góry”, następnie „Komediantkę” (1896) i „Ziemię obiecaną” (1897-1898). Snuł plany napisania „Chłopów” i w 1897 roku zawarł umowę na druk powieści w odcinkach w popularnym „Tygodniku Ilustrowanym”.

Przeniósł się do Warszawy, zyskał znajomości, chwalił się dobrymi recenzjami, zaczął podróżować po Europie, a jednak nie wyszedł z dołka. Po pierwsze sytuacja finansowa pisarza „na dorobku” była niestabilna. Nie miał talentu do oszczędzania, a raczej do zapożyczania się.

Sporo musiały też kosztować podróże. W 1896 roku Reymont zapowiadał bratu z fantazją: „Jadę na tak zwaną »artystyczną podróż« z jednym z malarzów naszych. Ja będę opisywał kraj, on będzie go ilustrował. Marszruta taka mniej więcej: Paryż–Marsylia koleją, stamtąd morzem do Barcelony i przez cały kraj, omijając Madryt, do którego nie będziemy nawet wstępować, przez Kastylię, Katalonię, Andaluzję znowu do morza. Mała wycieczka do Maroka i Tangeru, a z tamtejszego portu Fezu powrót wodą do Havru”.

Po drugie doskwierało mu zdrowie, łapał rozmaite infekcje, miał chandrę, cierpiał na meteopatię. W styczniu 1897 roku pisał z Paryża: „Zapadłem na ten słynny bruk paryski niby spłoszona kuropatwa i siedzę: no, bo gdzieś trzeba przecież mieszkać, ale wcale mi tutaj niedobrze. Zima się razem ze mną przywlekła, zima mokra, mglista, zadeszczona, błotnista – ohydna zima. Myślałem, że od tego uciekam, a ja wpadam w jeszcze lepszą. To jest jedna z przyczyn ważnych, że czuję się źle, że z tęsknotą niewypowiedzianą, głębszą niżbym czekał kochanki, czekam na wiosnę”.

Nie podobała mu się ani pogoda, ani stosunki panujące między Polakami na emigracji: „Tak się żrą i kłócą, obmawiają, plotkują, jakby to było co najmniej w Warszawie. A, ta Warszawa! To stara, zła i fałszywa ulicznica! Bóg z nią! Chcę zapomnieć, że istnieje, że ja tam byłem kiedy, że tyle tam wycierpiałem”.

Przeczytaj także:

Miłosne uniesienie

Nie zapomniał jednak o Warszawie. Choć frankofil, nie przeprowadził się do Francji na stałe. A w Polsce trzymały go jeszcze rozliczne romanse.

Reymont był kobieciarzem. Jeszcze jako pracownik kolejowy w Krosnowej zaręczył się ponoć z córką chłopa, w którego domu wynajmował izbę. Potem wdał się w romans z żoną zawiadowcy stacji w Skierniewicach.

Za czasów swych podróży z trupą teatralną zakochał się w aktorce. Potem wśród jego sympatii znalazły się zamężne damy. „Zaplątałem się w najrozmaitsze, jedne głupsze od drugich, hece z kobietami, które mogły mnie doprowadzić albo do samobójstwa, albo do ożenienia się”, pisał do brata.

Poważnych kandydatek na panią Reymontową pojawiło się kilka.

W 1900 roku, tuż przed wypadkiem pisarza, były dwie. Po pierwsze Aurelia Szabłowska z domu Schatzschnejder. Mężatka, lubiąca żyć na poziomie, a nie w nędzy artystycznej bohemy. Tymczasem samo unieważnienie małżeństwa – w Rzymie, poprzez adwokatów – oznaczało spory wydatek.

Drugą poważną partią była zakopianka Wanda Szczukowa. Reymont pisał do niej: „Całuję aż do szaleństwa, aż mnie odepchniesz lub zginiemy w rozkoszy i wypijemy sobie dusze”.

Tym miłosnym uniesieniom towarzyszył kolejny mentalny i finansowy dołek. Późną jesienią 1899 roku autor zwierzał się znajomemu: „Wierz mi, nigdy nie byłem jeszcze w położeniu gorszym, nigdy bardziej nie byłem obsaczony i prawie bez wyjścia, nigdy bardziej obsaczony i naciskany przez długi i złe losy. Są chwile, mówię Ci szczerze, że myślę, iż najlepszą drogą byłoby palnąć sobie w łeb”.

Może to miłość go uratowała? Na przełomie 1899 i 1900 roku Wanda przysłoniła pisarzowi cały świat. Dlatego w Warszawie zlikwidował mieszkanie, wziął paszport i zamierzał udać się na dłużej do Zakopanego, do zaboru austriackiego, do Wandy. Po drodze chciał jeszcze zajechać do Wolbórki, gdzie jego ojciec kupił młyn i gdzie pisarz pracował nad „Chłopami”.

Katastrofa na torze

13 lipca 1900 roku o godz. 10:40 Reymont wyruszył pociągiem Kolei Warszawsko–Wiedeńskiej ze stolicy w kierunku Skierniewic. Podróżował w przedziale drugiej klasy ze znajomym Janem Gadomskim, redaktorem „Gazety Polskiej”, oraz jego siostrą Teofilą. Nie dojechali daleko, gdy w pobliżu przedmieść Czyste-Włochy, z powodu awarii zwrotnic i wjechania na niewłaściwy tor, doszło do zderzenia pociągu ze składem nr 74 pędzącym z Sosnowca.

„Siedzieliśmy w przedziale we troje, to jest z redaktorem Gadomskim i jego siostrą Teofilą. Panna G. siedziała na ławce przy oknie i czytała list, który jej podał brat. Ja i p. G. siedzieliśmy naprzeciw, a ponieważ promienie słoneczne zaczęły świecić nam w oczy, usunęliśmy się na środek ławki. To nas ocaliło. Tak siedząc i gawędząc, nagle uczuliśmy jakieś silne wstrząśnienie, zrobiło się ciemno i na chwilę straciłem przytomność.

Kiedy po kilku minutach ocknąłem się, poczułem na twarzy ciepłą krew, leżałem na ziemi wśród szczątków. W pobliżu leżał p. G. Kiedy podnieśliśmy się, p. G zaczął wołać: ratujcie siostrę! Po chwili nadbiegł p. Matuszewski, (który jechał pociągiem do Warszawy) i zobaczywszy nas, dopomógł do szukania siostry. Znaleźliśmy już trupa. W miejscu, w którym siedziała, ściany wagonu zeszły się, i p. G. [Teofila Gadomska] otrzymawszy potężny cios w piersi, zabita została na miejscu. Gdybyśmy pozostali na pierwszem miejscu przy oknie, spotkałby nas ten sam los“ – wspominał kilka dni później w prasie.

Jak widać na zdjęciach z epoki, miejsce wypadku wyglądało jak pobojowisko. Osiem wagonów zostało kompletnie pogruchotanych. 5 osób zginęło, 17 zostało ciężko rannych.

W gazetach można przeczytać, że stan zdrowia pisarza – niebędącego jeszcze sławnym, ale już znanym – nie wydawał się najlepszy. Jeden z lekarzy stwierdził: „Nas wszystkich, cośmy go znali przedtem – kiedy go przywieziono do szpitala w parę godzin po katastrofie – przeraził jego widok. Twarz miał posiniałą i niezwykle był podniecony. Na razie nie chcieliśmy go męczyć dokładnem badaniem. Należało go wprzód uspokoić. W nocy źle spał, budził się co kilka minut; zdawało mu się, że jest w wagonie, który leci w przepaść. Najwidoczniejszą jest rana głowy. Musiał o coś silnie uderzyć, ale o co, tego nie pamięta. Bóle wewnętrzne dały mu się uczuć nie od razu.

Okazało się, że uległ silnemu zgnieceniu klatki piersiowej i stłuczeniu kręgosłupa, co może bardzo niekorzystnie odbić się na jego zdrowiu, zwłaszcza na systemie nerwowym. Tego rodzaju wstrząśnienia nerwowe nie mijają bez złych skutków, choćby nawet nie zostawiły śladu zewnętrznego. Jedni wariują, innym pozostaje rozstrój, a trzeba pamiętać o tem, że tu chodzi o nerwy i umysł artysty – pisarza, którego twórczości wypadek taki może wiele zaszkodzić”.

Kolej na odszkodowanie

Biorąc to pod uwagę, Reymont wystąpił do Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej o odszkodowanie. Jej wina wydawała się bezdyskusyjna; pozostawało pytanie, ile i kiedy zapłaci. Prowadzący sprawę Reymonta adwokat i publicysta Cezary Jellenta (Napoleon Hirszband) wystąpił o 100 tys. rubli odszkodowania. Reymont przypuszczał, że dostanie 30 tys. Na mocy ugody ze stycznia 1901 roku skończyło się na kwocie 38,5 tys.

Panuje opinia, że w przyznaniu odszkodowania pomogła sympatia lekarzy. „Po wypadku Reymont leczył się w Szpitalu Praskim w Warszawie. Dyrektor placówki, Jan Roch Raum, zauroczony talentem pisarskim swojego pacjenta (bo Reymont miał już na koncie »Ziemię obiecaną«), postanowił »dopomóc« mu finansowo. Wiedział, że Reymont miał stłuczone tylko dwa żebra. Jednak wystawił mu lewe świadectwo i napisał, że złamał sobie ich aż 12 i w dodatku... stracił zdolność do pracy umysłowej. Dzięki oszustwu pisarz dostał astronomiczne odszkodowanie 38,5 tysiąca rubli (można było wtedy za to kupić kilkanaście warszawskich kamienic). Reymont miał więc po wypadku tyle pieniędzy, że wystarczyło mu ich na ładnych kilka lat spokojnego życia. Poświęcił je m.in. na pisanie »Chłopów«, za których w 1924 roku dostał literacką Nagrodę Nobla” – przekonywał „Dziennik” 12 października 2007 roku.

Ta sensacyjna wersja wydarzeń jest jednak lekko naciągana.

Po pierwsze: Reymont faktycznie ucierpiał

Nawet jeśli dr Raum zrobił coś z sympatii, nie znaczy to, że Reymont wyszedł z wypadku bez szwanku. Przecież o swoich problemach ze skupieniem się i pisaniem donosił w listach do znajomych. Jeszcze przed uzyskaniem odszkodowania jeździł za granicę z wizytami do słynnych profesorów: Richarda von Krafft-Ebinga w Wiedniu (autora sławnego podręcznika „Psychopathia Sexualis” i terminu masochizm) oraz Emanuela Mendla z Berlina (specjalisty od chorób układu nerwowego).

Trudno podejrzewać, by inwestował pieniądze w zupełnie niepotrzebne wojaże i wizyty, skoro miał rzekomo przesądzająca o wszystkim opinię Rauma.

Ponadto w trakcie trwania sprawy o odszkodowanie, w grudniu 1900 roku Reymonta przebadał także krakowski lekarz sądowy, specjalista chorób nerwowych dr Mieczysław Nartowski. Nie pozostawiał wątpliwości, że pisarz mocno ucierpiał.

„W narządzie słuchowym po stronie prawej istnieje zupełna głuchota, po stronie zaś lewej przeczulica nerwu słuchowego, bardzo znacznego stopnia. Drżenie języka i rąk bardzo wyraźne, siła rąk i nóg zwłaszcza przy oporze nadzwyczaj słaba. Nerwy czuciowe skóry na twarzy okazują obniżenie, a na reszcie ciała znaczne wzmożenie pobudliwości” – opisywał lekarz.

„Chód nadzwyczaj powolny i możliwy jedynie z laską, z powodu występujących silnych zawrotów i trwogi, która przy każdym silniejszym odezwaniu lub wrażeniu wzmaga się do bardzo znacznego stopnia, przy czym całe ciało popada w drżenie. Przy uwzględnieniu znacznej bezsenności, jaka chorego trapi od dłuższego czasu już, lęku itp. można stanowczo u Wielmożnego P. Władysława Reymonta wykluczyć wszelką symulację, z poszczególnych zaś objawów, obserwacji i anamnezy rozpoznać: Neurastenia traumatica, której powstanie należy odnieść jedynie i wyłącznie do wypadku kolejowego w dniu 13 lipca 1900, a która należy do ciężkich przypadków i wymaga do ustąpienia bardzo długiego, z góry określić nie dającego się czasu, przez przeciąg którego p. Władysław Reymont nie tylko że nie jest zdolnym do najmniejszej pracy fizycznej lub umysłowej, ale i nie może się jej oddać dotąd, póki cierpienie nie ustąpi w zupełności”.

Po drugie: Reymonta nie zasypał deszcz pieniędzy

Otrzymana od kolei suma 38,5 tys. rubli wcale nie była fortuną! Majątek w Oblęgorku, zakupiony dla Henryka Sienkiewicza w 1900 roku po społecznej zbiórce wśród wdzięcznych czytelników, kosztował 51 tys. rubli. Powieściowy Wokulski za kamienicę Łęckich zapłacił zaś 90 tys. – przepłacił, bo konkurencja dawała jedynie 60 tys.

Tak czy inaczej, odszkodowanie Reymonta nie starczyłoby nawet na jedną taką kamienicę czy dworek, nie mówiąc o kilkunastu, o których wspominał artykuł z „Dziennika” z 2007 roku.

Sam pisarz narzekał zaś w swoim stylu: „Wypłacili mi dzisiaj 38 500 rubli odszkodowania, dosyć, jeśli na pogrzeb – za mało, jeśli na życie. Cezary Jellenta, który prowadził mi tę sprawę z koleją – w imię koleżeństwa i przyjaźni obłupił mnie ze skóry! Pocieszam się, że tylko pięć tysięcy rubli kosztowało mnie to złudzenie; mogło wypaść jeszcze drożej – i boleśniej”.

Czy to prawda?

Władysław Reymont mógł napisać powieść "Chłopi", za którą dostał Nagrodę Nobla, dzięki temu, że wyłudził od kolei wysokie odszkodowanie za wypadek pociągu, którym jechał

Sprawdziliśmy

Ta sensacyjna wersja wydarzeń jest jednak nieco naciągana. Reymont rzeczywiście bardzo ucierpiał w wypadku, więc nie wyłudził pieniędzy. Prawdą jest natomiast, że dzięki odszkodowaniu mógł poświęcić się pisaniu i dokończeniu powieści "Chłopi"

Uważasz inaczej?

Stworzony zgodnie z międzynarodowymi zasadami weryfikacji faktów.

Smerf Maruda, czy człowiek przewlekle chory?

Można to uznać za narzekactwo, jednak Reymont nie był hipochondrykiem, a człowiekiem mocno schorowanym. „Pomimo ustąpienia bezpośrednich skutków wypadku trzeba brać pod uwagę wpływ przebytej choroby na dalszy stan organizmu. Jak można wnosić z wynurzeń zawartych w pamiętniku z czasów służby kolejowej, z uwag w listach do brata i siostry Katarzyny z lat wczesnych, Reymont, pomimo dobrego w zasadzie zdrowia, już w pierwszym okresie dojrzałości męskiej był w rzadko spotykanym stopniu wrażliwy na warunki atmosferyczne.

Wolno chyba domyślać się procesu reumatycznego i, później nieco, astmatycznego, ze zwichniętą już na stałe odpornością pod tym względem. Wzrastającej z latam i wrażliwości sprzyjał szereg przebytych infekcji, jak zapalenia oskrzeli, prawdopodobnie i anginy, zapalenie kiszek, żółtaczka” – pisał Witold Kotowski w artykule „Rok 1900 – katastrofa kolejowa Reymonta” (w: „Pamiętnik Literacki” nr 65/1974).

Jak konkludował, „Od czasu katastrofy zdrowie Reymonta zaczyna się wyraźnie psuć. Konieczna była stała opieka, leżenie w łóżku, dieta, wyjazdy. Nasilają się dolegliwości serca i płuc. Wzrasta wrażliwość na przeziębienia, wydolność serca się zmniejsza”.

Nawet jeśli doktorzy Raum i Nartowski postanowili mu pomóc, to trafnie ocenili, że zdrowie pisarza uległo znacznemu uszczerbkowi i wymaga stosownej rekompensaty.

Odszkodowanie nie zrobiło jednak z Reymonta milionera. To mit. Prawdą jest natomiast, że dzięki niemu uspokoił swoje życie. Mając taką „poduszkę finansową”, mógł w spokoju tworzyć, m.in. dokończyć „Chłopów”.

Okładka pierwszego wydania powieści "Chłopi" Władysława Reymonta

Ożenił się – ostatecznie nie z Wandą, lecz z Aurelią. Ona to, kiedy Reymont leżał w szpitalu, dowiedziała się o istnieniu rywalki, pojechała do Zakopanego i w sobie tylko znany sposób zniechęciła konkurentkę. Pieniędzy starczyło na przeprowadzenie w Watykanie kościelnego unieważnienia pierwszego małżeństwa Aurelii. Wystarczyło też Reymontowi na ślub, dom, podróże i zagraniczne kuracje.

Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.

;
Na zdjęciu Adam Węgłowski
Adam Węgłowski

Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.

Komentarze