0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Indigenous Kambeba people from the Três Unidos Community prepare to ride on boat to neighbouring Sao Sebastiao community to vote during the legislative and presidential election, in, in the Negro river, Amazonas state, Brazil, on October 2, 2022. - Voting began early Sunday in South America's biggest economy, plagued by gaping inequalities and violence, where voters ar expected to choose between far-right incumbent Jair Bolsonaro and leftist front-runner Luiz Inacio Lula da Silva, any of which must garner 50 percent of valid votes, plus one, to win in the first round. (Photo by Michael DANTAS / AFP)Indigenous Kambeba p...

Znacie? To posłuchajcie!

Dawno, dawno temu ludzie żyli sobie w stanie natury. Jako że najważniejszą motywacją ludzi jest egoizm, tam gdzie nie było kultury i prawa, panował nieustanny stan wojny. „I to takiej wojny, jak gdyby każdy był w wojnie z każdym innym”. W tych okolicznościach życie ludzkie było „samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”.

Dlatego żyjący w nieustannym strachu ludzie zawarli umowę społeczną. Postanowili, że wszyscy zrzekną się części swojej wolności i podporządkują ustalonym regułom. Oddadzą prawo do stosowania przemocy w ręce suwerena. Władzy państwowej, która jako jedyna będzie mogła ją stosować po to, by zapewnić przestrzeganie wspólnie przyjętych reguł. Tak przynajmniej twierdził Thomas Hobbes, angielski filozof w wydanym w 1651 roku traktacie „Lewiatan” (przeł. Czesław Znamierowski).

Ale jest też inna, bardziej optymistyczna wersja tej historii: w stanie natury ludzie byli wolni i samotni. Mieli skromne potrzeby i z łatwością mogli je zaspokoić – nie potrzebowali więc ze sobą walczyć. Nie uprawiali może polityki, nie znali etyki, ale mieli cnotę naturalną: litość, która łagodzi egoizm jednostek. Ich życie szlachetnych dzikusów zostało jednak zniszczone wraz z początkiem rolnictwa, które dało początek własności prywatnej.

„Ten, kto pierwszy ogrodził kawałek ziemi, powiedział »to moje«, i znalazł ludzi dość naiwnych, by mu uwierzyć, był prawdziwym założycielem społeczeństwa”

– przynajmniej tak twierdził Jan Jakub Rousseau w słynnej „Rozprawie o pochodzeniu i podstawach nierówności między ludźmi” 1754 (przeł. Henryk Elzenberg).

Fundamenty prawicy i lewicy

Choć od napisania tych dzieł dzielą nas wieki, wciąż żyją one w naszym potocznym myśleniu. Koncepcja Hobbesa, zakładająca, że człowiek jest z natury skłonny do przemocy i egoizmu, stała się fundamentem myślenia politycznego prawicy. Stanowi podwalinę potocznego „zdrowego rozsądku” i wyobraźni kapitalistycznej. Może i demokracje, w których żyjemy, są dalekie od doskonałości. Nie dają nam poczucia politycznej sprawczości, ani nie czujemy się w nich naprawdę wolni. Ale zawsze to lepsze, niż to, co stałoby się w sytuacji prawdziwej anarchii: przecież od razu byśmy się pozabijali (a pamiętacie „Władcę much”?).

Koncepcja Rousseau legła u źródeł myśli lewicowej, z jej przekonaniem, że źródło zła nie leży w jednostkach, ale w systemie społecznym. To ona leży u podstaw tradycji krytycznej wskazującej na niewidzialną przemoc wpisaną w naszą codzienność: od szkoły frankfurckiej przez Foucaulta, feministyczną krytykę drugiej i trzeciej fali, teorie queer po animal studies.

Przeczytaj także:

Tęsknota za matriarchatem

Dziś, w dobie katastrofy klimatycznej, zagrożenia konfliktem nuklearnym, wzrastających nierówności, kryzysu demokracji i poczuciu braku alternatywy dla późnego kapitalizmu, ze wszystkich stron słychać nawoływania do stwarzania nowych opowieści.

W ostatnich latach mnożą się lewicowe i feministyczne krytyki logiki Hobbesowskiej, podkreślające, że w istocie ludzie skłonni są do kooperacji. Jak na przykład świetnie udokumentowany i fascynujący „A Paradise Built in Hell: The Extraordinary Communities That Arise in Disaster” („Raj zbudowany w piekle: niezwykłe wspólnoty wyrastające z katastrof”) Rebecki Solnit, czy „Homo sapiens. Ludzie są lepsi niż myślisz” Rutgera Bregmana (co do którego mam akurat szereg krytycznych uwag).

Popularne antypatriarchalne krytyki każą szukać nadziei w wartościach przypisywanych kobiecości – opiece, trosce, siostrzeństwie. W obliczu katastrofy klimatycznej niektórzy marzą o powrocie do mniej złożonych lokalnych społeczności jako jedynej szansie na przetrwanie ludzkiego gatunku. Szczególnie, że popularne mitologie feministyczne lubią łączyć prehistorię z matriarchatem.

Czy uratuje nas troska?

Problem w tym, że, jak zauważył Edwin Bendyk w książce „W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata”, każda nadzieja na rozwiązanie kryzysu, w którym się znaleźliśmy, jest fantazją. Stoimy bowiem przed kłębowiskiem „problemów splątanych”. Czyli takich, które angażują tak wiele różnych stron i zależą od tak wielu nieprzewidywalnych zmiennych, że nie sposób znaleźć dla nich jednego jednoznacznie dobrego rozwiązania. Jeśli zatem chcemy na serio wyzwolić się ze złudzeń nowoczesnych mitów, a zarazem nie dać się uwieść nowym fantazjom o zbawieniu, trzeba odrzucić jednoskładnikowe myślowe diety z łatwymi morałami:

że oto uratuje nas „troska”, życie w małych komunach czy szamańskie rytuały, przywracające kontakt z naszą pierwotną naturą.

Poszerzenie wyobraźni nie ma nic wspólnego z obietnicami konsumpcjonizmu: że oto przyswoisz jedną ideę, czy dwa słowa klucze i odmieni to twoje życie i bieg ludzkiej historii. To zawsze przedsięwzięcie dzikie, wymagające czujności i krytycyzmu. Powodujące raczej poczucie dezorientacji i niepewności, niż intelektualny odpowiednik hygge. Jeśli zatem macie ochotę na taką przygodę, „Narodziny wszystkiego. Nowa historia ludzkości” Davida Graebera i Davida Wengrowa (Zysk i Spółka, przeł. Robert Filipowski), to książka dla was.

Dialog, który trwał dekadę

Kto zna pisarstwo Graebera, ten od razu rozpozna w tym projekcie właściwą mu mieszaninę dezynwoltury, erudycji, inteligencji, bezczelności. Zmarły trzy tygodnie po ukończeniu tego projektu profesor antropologii, wykładowca London School of Economics, nigdy nie dał się zamknąć w hermetycznym języku i wieży z kości słoniowej. Pozostał anarchistą i aktywistą, ideologiem ruchu Occupy Wall Street i Extinction Rebellion, piewcą zabawy i wyobraźni. Oprócz prac stricte akademickich pozostawił po sobie wiele książek i artykułów skierowanych do szerokiego odbiorcy. Do najważniejszych wydanych po polsku należą „Dług. Pierwsze pięć tysięcy lat”, „Praca bez sensu. Teoria”, „Fragmenty antropologii anarchistycznej” czy „Utopia regulaminów. O technologii, tępocie i ukrytych rozkoszach biurokracji”.

David Wengrow natomiast jest profesorem archeologii komparatystycznej na University College w Londynie. Prowadził badania archeologiczne w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Jest autorem książek akademickich o starożytnym Egipcie i Bliskim Wschodzie.

O ile w XVIII wieku dzieła zatytułowane z rozmachem Rousseau („Rozprawa o pochodzeniu i podstawach nierówności między ludźmi”) były na porządku dziennym, dziś żaden akademik nie może pozwolić sobie na pobieranie pensji za napisanie dzieła zatytułowanego „Początek wszystkiego. Nowa historia ludzkości”. Projekt ten zaczął się jako przeprowadzana na boku gra wyobraźni, prowadzony „po godzinach” eksperyment myślowy w dialogu. Zwieńczenie go w formie przedstawionej publicznie książki zajęło dekadę.

Ćwiczenie społecznej wyobraźni

Graeber i Wengrow z jednej strony operują na nieprawdopodobnej więc liczbie najróżniejszych przykładów i opatrują go ogromną bibliografią. Z drugiej pozwalają sobie na niedzisiejszą śmiałość stawiania hipotez i prób syntezy. Sam tytuł zatem i stylizowane na osiemnastowieczne traktaty podrozdziały (czego nie oddaje polski przekład) są delikatną autoironiczną grą.

Bo przecież nie jest to żadna „historia wszystkiego” (takiej historii nie da się napisać): to przeprowadzone z rozmachem ćwiczenie społecznej wyobraźni.

Pierwszy ruch jest banalnie prosty, a zarazem rewolucyjny. Oto do ludzi, o których istnieniu wiemy tylko na podstawie fragmentów ceramiki i kości, mamy zastosować podstawowe przykazanie antropologów. A więc przyjąć założenie, że ludzie ci są równie złożeni co „my”. Nie są zatem ani „dobrzy”, ani „źli”, nie są „dziećmi” w historii ludzkości, nie dają nam żadnego wglądu w naturę ludzką nieskażoną kulturą. Nie są dowodami w argumencie, którego używamy do wygrania bieżącej politycznej bitwy: „już w jaskiniach mężczyzna szedł polować na mamuta, a kobieta zbierała jagody” (to na podstawie Flinstonów) vs. „przed upowszechnieniem rolnictwa panował matriarchat, więc nie było wojen” („to na podstawie feministycznych tęsknot”). Ludzie ci – tak jak my – byli twórczy, obdarzeni wyobraźnią, wielowymiarowi, emocjonalnie złożeni, refleksyjni, racjonalni.

Narracje status quo

Fundamentalny problem nie polega zatem na wybieraniu między „teorią” Hobbesa czy Rousseau, czy obaleniu obydwu, tylko zrozumieniu, dlaczego w ogóle operujemy tak upraszczającymi wyobrażeniami. Jakim cudem dziś, w XXI wieku, wobec rozwoju techniki pozwalającej na nowe archeologiczne badania i wielu nowych odkryć, nasza „wiedza” o rozwoju ludzkości opiera się na opowieściach, które nawet nie udawały, że mają cokolwiek wspólnego z empirią?

Zdaniem Graebera i Wengrowa jest to jeden z symptomów blokady naszej wyobraźni – obie te narracje służą podtrzymaniu status quo. Russowska opowieść o szczęściu szlachetnych dzikusów przed wynalezieniem rolnictwa, w swoim ostatecznym wydźwięku praktycznym nie różni się bardzo od tej Hobbesowskiej o przyrodzonym egoizmie. Obie służą potwierdzeniu tego, że tu i teraz nic się nie da zrobić (bo jak niby w praktyce wrócić do czasów przed agrarnych?).

Cała ta gra toczy się więc o najwyższą stawkę: jeśli opowiada się tu przeszłość, to po to, by otworzyć przyszłość. Stąd konieczność stworzenia nowej teorii „poranka wszystkiego” (oryginalny tytuł brzmi: „The Down of Everyhing. A New History of Humanity”).

Wiek świateł kontra „szlachetne dzikusy”

Każdy, kto odebrał zachodnią edukację, wychował się w micie oświecenia. Głosi on mianowicie, że dopiero ta epoka przyniosła rozumienie społeczeństwa jako konstrukcji ludzkiej, a nie niezmiennego porządku ustanowionego przez bogów, boga, naturę czy tradycję. „Wiek świateł” ze swoją kulturą racjonalnej debaty, głębokim namysłem nad systemem władzy i krytyką zastanego porządku zazwyczaj wkładanego przez europejskich autorów w usta „szlachetnych dzikusów” z nowego świata, miał być tym bezprecedensowym przełomem w historii ludzkości. „Oświeceniem nazywamy wyjście człowieka z niepełnoletności, w którą popadł z własnej winy” – pisał Emanuel Kant. A więc dopiero europejska nowoczesność ma być epoką dorosłych.

Graeber i Wengrow przewracają ten stolik: już pierwszy rozdział nosi tytuł: „Pożegnanie z wiekiem dziecięcym ludzkości”. Argumentują, że ludzie – czy to członkowie grup łowiecko-zbierackich w neolicie, czy rdzennych amerykańskich plemion – nie tylko podejmowali świadomy namysł nad sposobem organizacji swojego społeczeństwa, ale często udawało im się skutecznie zabezpieczać przed wykształceniem struktur dominacji.

To raczej my, ludzie nowocześni, „utknęliśmy” w przekonaniu, że utrata wolności i silna hierarchizacja są nieuniknioną konsekwencją „rozwoju” ludzkości.

Kto kogo oświeca

Również przekonanie, jakoby oświeceniowe idee równości i wolności były przełomowym odkryciem Zachodu, który poniósł na bagnetach ten kaganiec oświaty reszcie globu, jest europocentryczną fantazją. Jeśli porządek zachodni naprawdę jest dla ludzi taki dobry, to dlaczego trzeba go było zaprowadzać przemocą? Czemu tak wielu Europejczyków dobrowolnie wybierało życie wśród rdzennych mieszkańców Ameryki?.

Greaber i Wengrow sugerują, że było dokładnie odwrotnie: to przewrót myślowy na „Starym Kontynencie” w XVIII wieku był w dużej mierze efektem zetknięcia się z myślą społeczną rdzennych mieszkańców Ameryki i ich krytyki europejskiej kultury. Kto bowiem wiedział w praktyce więcej o wolności i równości: poddani patriarchalnych monarchii absolutnych urządzający polowania na czarownice? Czy członkowie plemion, w których decyzje podejmowano w toku kolektywnych debat, a kobiety dysponowały autonomią i wolnością seksualną (o czym donoszą świadectwa Europejczyków, którzy wśród nich żyli i uczyli się języka – misjonarzy, żołnierzy, kupców)?

Rewolucja, której nie było

Najważniejsza teza Graebera i Wengrowa brzmiałaby tak: ludzkość przez dziesiątki tysięcy lat eksperymentowała z różnymi sposobami organizacji społecznej – często podejmując refleksyjny wysiłek na rzecz utrzymania egalitaryzmu, kolektywnego podejmowania decyzji, przeciwdziałania hierarchizacji. Nie istnieje zatem żaden determinizm przesądzający o tym, że bardziej „złożone społeczeństwa” muszą wykształcać hierarchię opartą na dominacji.

Nie istnieje żaden „postęp” rozumiany jako konieczność przejścia ewolucyjnych schematów wymyślonych przez zachodnią naukę: od grup łowiecko-zbierackich przez rewolucję neolityczną polegającą na przyjęciu rolnictwa. Co – dzięki nadwyżkom – pozwoliło wprowadzić społeczny podział pracy, hierarchię i własność prywatną, prowadzącą do rozwoju miast, a potem państw opartych na strukturach hierarchicznych.

Autorzy argumentują, że w istocie nie było czegoś takiego jak „rewolucja neolityczna”.

Dane archeologiczne zebrane w różnych częściach globu pokazują, że ludzie wybierali różne formy organizacji społecznej. Często rezygnowali z tych, które uznali za szkodliwe dla siebie. Przez ostatnie trzy dekady archeolodzy odkryli wiele stanowisk wskazujących, że pierwsze miasta – być może zamieszkiwane tylko sezonowo – były dziełem grup łowiecko-zbierackich, które nie uprawiały ziemi. Wiele społeczności przez tysiąclecia wprowadzało uprawę roślin na terenach zalewowych jako jedną z wielu form zdobywania pożywienia. Albo traktowało ją tak, jak my dzisiaj prowadzenie miejskich działek – jako poboczny projekt w dużej mierze o charakterze zabawowym.

Inne wspólnoty budowały stałe siedliska, by po paru wiekach je opuścić, powracając do trybu koczowniczego. Były plemiona oparte na relatywnej równości płci i grupowym podejmowaniu decyzji, które uznawały niewolnictwo. I takie, które niewolnictwa nie uznawały. Wzięty w niewolę jeniec był albo adoptowany albo czekała go powolna śmierć w wielodniowych torturach.

Wykształcenie królestw często łączyło się z wprowadzeniem krwawych ofiar z ludzi. Ale często nawet rzekomo absolutna władza królewska, z prawem do arbitralnego karania śmiercią i rozbudowanym rytuałem dominacji, w rzeczywistości ograniczona była do zamkniętej przestrzeni, w której fizycznie przebywał władca.

Fantazja o egalitarnych społecznościach

Graeber i Wengrow nie dają się zatem uwieźć łatwej fantazji: o egalitarnych, kooperatywnych, prostych, matriarchalnych społecznościach. Pokazują, że wojna nie jest ludzkości nieodzowna. Badania wskazują, że zdarzały się w historii okresy pozbawione konfliktów. Ale nie jest też koniecznie późnym „wynalazkiem” hierarchicznych społeczeństw.

W wielu prehistorycznych społeczeństwach kobiety nie miały niższej pozycji niż mężczyźni, co nie znaczy, że nie było podziału ról płciowych. Najpewniej to one dokonały najważniejszych wynalazków neolitycznych i z tego powodu cieszyły się wysokim prestiżem. Co nie jest jednak dowodem na powszechność matriarchatu. A sytuacja, gdy wyłącznie kobiety są uprawnione do sprawowania władzy jest rzadkim wyjątkiem – wiele wskazuje, że tak było na Krecie.

„Narodziny wszystkiego...” stronią więc od jakichkolwiek generalizacji na temat ludzi jako takich – że dobrzy, źli, egoistyczni czy kooperacyjni. Stawiają natomiast kilka ważnych tez dotyczących społecznych uwarunkowań wolności.

Poza granice nowoczesnej wyobraźni

Zdaniem Graebera i Wengrowa przez zdecydowaną większość swojej historii ludziom w praktyce przysługiwały trzy „fundamentalne, nawet pierwotne” formy wolności:

„wolność przemieszczania się, wolność niesłuchania rozkazów, wolność reorganizowania relacji społecznych”.

Osoba, która skonfliktowała się bądź nie czuła się dobrze w swojej grupie, mogła ją opuścić, wiedząc, że może znaleźć sobie nową społeczność. Nie było granic państwowych i obywatelstw, społeczności były przyzwyczajone do adoptowania nowych członków, często były wręcz do tego zobowiązane (jak w północno-amerykańskim systemie klanowym). Wbrew stereotypom tylko około 10 proc. grup łowiecko-zbierackich było połączone więzami krwi.

Poczucie, że można odmówić wykonania rozkazów wynikała z doświadczenia arbitralności społecznego porządku. Cóż bowiem z tego, że wódz miał prawo karać śmiercią, jeśli wiedział, że wraz ze zmianą pory roku straci władzę, a społeczność zacznie działać na zupełnie innych zasadach, poza tym każdy może odejść, kiedy chce?. W takiej sytuacji raczej próbuje się utrzymać autorytet nie przymusem, a ciężką pracą na rzecz społeczności.

I wreszcie, poczucie, że porządek społeczny jest czymś zmiennym, otwiera wolność do społecznego eksperymentu. Tam, gdzie władza nie ma rozbudowanego aparatu przymusu, nic nie stoi na przeszkodzie, by kolektywnie podjąć decyzję o zmianie stylu życia. Grupa, które oprócz zbierania borówek i polowania na lisy podjęła próbę zasadzania owsa, nie była zobowiązana żadnymi ewolucyjnymi fantazjami dziewiętnastowiecznych antropologów. Jeśli uznawała, że owies ogranicza jej wolność przemieszczania się, mogła z niego zrezygnować. Stworzenie osady na dwie dekady nie przywiązywało do ziemi. Zawsze przecież można było zmienić zdanie.

By utracić te trzy fundamentalne wolności, konieczny był rozwój trzech zasad władzy społecznej, opierającej się na kontroli przemocy, kontroli informacji i charyzmie osobistej.

Nie ma ucieczki od monopolu przemocy

Najbardziej nawet brutalna przemoc nie ogranicza tak mocno społecznej wolności, jeśli zagraża poddanym tylko w bezpośredniej obecności króla (którego na co dzień mogą po prostu unikać). Kiedy jednak cały glob jest podzielony między państwa, których „suwerenność” oznacza prawo do monopolu stosowania przemocy na swoim terenie, a groźba jej użycia zostaje wpisana w ujednolicony system prawa i sprzężona z narzędziem kontroli informacji – czyli biurokracją – nie ma od niej ucieczki. Innymi słowy: nawet jeśli postanowimy rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady, do Australii lub do Płocka, zawsze będziemy podlegać jurysdykcji jakiegoś monopolu przemocy, jakiejś scentralizowanej administracji. A nasze długi, małżeństwa i historie kryminalne nie zostaną anulowane.

Jeśli wielu z nas wciąż uważa, że jesteśmy wolni, to dlatego, że żyjemy (chcemy w to wierzyć) w państwach demokratycznych. W teorii mamy zatem wpływ na porządek społeczny, którego częścią jesteśmy – mamy czynne i bierne prawo wyborcze. W praktyce jednak – zauważają autorzy – nasze sprawczość polityczna nie polega na deliberatywnym podejmowaniu decyzji w oparciu o zbiorowy konsensus, ale głosowaniu na jednostki będące nośnikami trzeciej zasady władzy – charyzmy. Jesteśmy zatem raczej widzami w teatrze rzekomego samostanowienia.

Inna wolność jest możliwa

„Narodziny wszystkiego” nie są zatem żadną wykutą w kamieniu historią ludzkości. Autorzy na każdym kroku podkreślają spekulacyjny charakter swoich dociekań. Książka była zresztą pomyślana jako zaledwie pierwszy tom serii, która przez śmierć Graebera nie ma szans powstać w planowanym kształcie. Archeologia dokonuje teraz ogromnych postępów. Ziemia odkrywa kolejne prehistoryczne ślady, nie tylko na terenach znajdujących się w tradycyjnym kręgu zainteresowania zachodniej nauki. Z pewnością wiele z przedstawionych tu tez zostanie sfalsyfikowanych.

Książka ta jednak nie służy ustalaniu jedynych właściwych interpretacji prehistorii. Nie jest również receptą, anarchistyczną biblią, ani obietnicą zbawienia. To raczej rozpoznanie ograniczeń naszych ram poznawczych i twórczy impuls do interpretacji: pokazanie, że inna wolność jest możliwa.

Pierwszy krok, to umieć ją sobie wyobrazić.

Na zdjęciu: mężczyźni i kobiety z żyjącego w brazylijskiej Amazonii ludu Kambeba wyruszają na wybory prezydenckie, 2 pażdziernika 2022 roku.

;

Udostępnij:

Agata Sikora

Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.

Komentarze