Skoro uzyskaliśmy w teatrze feministyczną reprezentantkę, wobec której głównym zarzutem okazuje się to, że jest niewystarczająco feministyczna, to może czas włączyć do systemu feminizm na pełnych prawach?
Warszawski Ratusz 5 stycznia odwołał Monikę Strzępkę ze stanowiska dyrektorki Teatru Dramatycznego im. Gustawa Holoubka. Decyzję podpisała Aldona Machnowska-Góra, wiceprezydentka Warszawy odpowiedzialna za kulturę. Powodem jest „odstąpienie od realizacji umowy w sprawie warunków organizacyjno-finansowych działalności instytucji kultury oraz programu działania instytucji kultury zawartej w dniu 21 czerwca 2022 r.”.
Wyłoniona w 2022 roku w konkursie dyrektorka Monika Strzępka miała wprowadzić do tej instytucji powiew świeżości, tymczasem kilka miesięcy temu zaczęły krążyć informacje o zwolnieniach i upokorzeniach, jakich miały doznawać osoby tam zatrudnione.
Czary goryczy dopełniła pisarka Agnieszka Szpila, na dwa dni przed premierą adaptacji swoich „Heks” odcinając się od metod pracy Strzępki (której inscenizacja „Heks” miała być hitem sezonu w Dramatycznym), zapowiadając jednoosobowy bojkot przedstawienia i pisząc w mediach społecznościowych, że „…w jej [Moniki Strzępki] wydaniu HEKSOWY PRZEWRÓT jest fejkiem. Tak jak cała głoszona przez nią rewolucja“.
Odwołana premiera doprowadziła do serii zwrotów akcji wokół mniej lub bardziej domniemanej dymisji reżyserki, do Dramatycznego weszła Państwowa Inspekcja Pracy, zaś warszawski ratusz wszczął procedurę odwoławczą wobec dyrektorki. Szczegółowe zarzuty miasta wobec Strzępki na razie nie są udostępnione, ale wiemy, że Stowarzyszenie Dyrektorów Teatrów pozytywnie zaopiniowało argumenty przedstawione przez ratusz.
„Zarząd Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów od wielu miesięcy z uwagą przygląda się sytuacji Teatru Dramatycznego ze względu na znaczenie tej sceny oraz wynik konkursu na dyrektora i szczególny program zaproponowany przez Monikę Strzępkę, niosący wiele ważnych dla środowiska teatru idei i postulatów: solidarności, empatii, partnerstwa, szacunku dla różnorodności i innych. Z ogromną przykrością przyjęliśmy fakt niezgodności pomiędzy deklaracjami programowymi a ich realizacją“ – czytamy w oświadczeniu SDT.
Ta burza w szklance warszawskiej śmietanki kulturalnej jak każdy skandal może (choć nie musi) mieć pozytywne konsekwencje w postaci, na przykład, generalnej poprawy warunków zatrudnienia w instytucjach kultury. Jest jednak interesująca też z innego powodu: wprowadza niezwykle ciekawe pytania o relację pomiędzy Moniką Strzępką, figurą publiczną, a feminizmem jako nurtem teoretycznym i ruchem społecznym.
Związek Strzępki z feminizmem jest niepodważalny. W swojej koncepcji programowej, która wygrała konkurs, Monika Strzępka cytowała wartości feministyczne i proponowała twórczy namysł nad ich wdrażaniem w praktyce. Po wygranej Monika Strzępka deklarowała w wywiadzie przeprowadzonym przez Katarzynę Niedurny dla „Dwutygodnika“:
„To, że ta instytucja będzie feministyczna, będzie oznaczać wyłącznie budowanie jej w oparciu o wartości kulturowo kojarzone z kobiecością, czyli troskę, solidarność, współodpowiedzialność, ekologię“.
Ze względu na feministyczne poglądy, Strzępkę próbował odwoływać wojewoda mazowiecki Konstanty Radziwiłł.
Nie można chyba powiedzieć, że koncepcja programowa Moniki Strzępki wygrała ze względu na jawnie feministyczny charakter – raczej przeważyły merytoryczne zalety i wizja wykonalności. Ale kontekst społeczny protestów kobiecych i popularyzacji feministycznych idei z pewnością przełożył się na to, że feministyczne deklaracje potraktowano poważnie, a nie – jak jeszcze niedawno – jako dowód na oszołomstwo kandydatki.
Istnieje więc między Strzępką i feminizmem stosunek – stosunek reprezentacji.
Czy jednak na pewno znaczy to, że – jak chce Agnieszka Szpila na łamach „Krytyki Politycznej“ – za sprawą nieudanej premiery „Heks” nastąpił „strzał w kolanko feminizmu“? Lub też, jak roni krokodyle łzy w „Wyborczej“ Dorota Buchwald (piszę o krokodylich łzach, gdyż w podobnym tonie protestowała przeciwko wygranej Moniki Strzępki w konkursie): „to, co się wydarzyło w Teatrze Dramatycznym, jest rozczarowaniem, a może nawet ciosem dla środowisk feministycznych. (…) Kompromitacja w Dramatycznym »naprawczych« narzędzi feministycznych odsłoniła hipokryzję, egoizm i narcyzm, których nie usprawiedliwił i nie przykrył – jak w przypadku wylistowanych przez radykalny feminizm patriarchatowców – artystyczny sukces“.
Z tą reprezentacją są same kłopoty. Może już lepiej byłoby przestać zawracać sobie nią głowę i zostawić wszystko, tak jak było, pod czujnym okiem pełnych dobrej woli najlepszych spośród nas, ojców narodu, mistrzów, magów i uczonych w piśmie, czyli tych, których reprezentować nie trzeba.
Ten dylemat odziedziczyliśmy wraz z formami demokracji ateńskiej. Platon demokracji nie lubił wcale, zaś Arystoteles uważał ją za niższą formę rządów od arystokracji, uznając, że demos – czyli lud na miarę greckiej polis – cechuje się wadami, których arystokraci nie mają. Związany z brytyjskim Chatham House filozof polityki Giovanni Sartori pisząc o demosie, zwracał uwagę, że:
„Nawet po grecku pojęcie to nie było wolne od dwuznaczności. W podstawowym ujęciu Arystotelesa demokracja jest przeciwieństwem i zwyrodniałą postacią politeia, co moglibyśmy ująć jako »dobre miasto«. Wynika z tego, że demos z arystotelesowskiego pojęcia demokracji składa się z różnorodnych elementów. Zawiera on nie tylko »wielu«, ale i »biednych« (…) określonych przez wady (interesowność, bezprawie i inne), które z kolei stanowią o różnicy między demokracją a politeią“.
Problem w tym, że już przeprowadzenie granicy między tym, kto jest biedny, a kto nie, jest bardzo trudne. Dlatego próby wprowadzania wyborczych cenzusów majątkowych w Europie czy USA ostatecznie zawsze spełzały na niczym. Zaś odróżnianie tych, którzy mają wady, od tych, którzy ich nie mają, jest w praktyce proszeniem się o skandale. Ale ponieważ skala naszego życia politycznego zmieniła się radykalnie, podczas gdy my sami wciąż pozostajemy w szponach źródłowych (czytaj: greckich) rozpoznań, wytwarza się polityczne napięcie pomiędzy „wybrać najlepszych“ a „włączyć wszystkich“. To właśnie napięcie strukturyzuje i zagospodarowuje pojęcie reprezentacji.
Co ciekawe, jak wskazuje socjolog i historyk instytucji politycznych Pierre Rosanvallon, początki nowoczesnego myślenia o reprezentacji miały związek z pytaniami o prawomocność wymiaru sprawiedliwości. Instytucja ławy przysięgłych wykształciła się w połowie XVIII wieku – początkowo miało chodzić o to, że tuzin par oczu to znacznie więcej niż jedna, a proces deliberacyjny jako ściśle związany z racjonalną dysputą miał eliminować prawdopodobieństwo błędu sądowego. W istocie jednak była to jedna z pierwszych form zapraszania zwykłych ludzi do procesów sprawowania władzy.
„Rdzeń wizji rewolucyjnej stanowiła idea, że wolność polityczna opiera się na dwóch podstawach – prawie do głosowania i ławie przysięgłych. W związku z tym postać ławnika i postać wyborcy poczęły się na siebie nakładać. W ustroju monarchii cenzusowej bardziej otwarta wydawała się możliwość zasiadania w ławie przysięgłych niż dostęp do urn. W konsekwencji pierwszy slogan przyjęty przez republikanów w kampanii na rzecz reformy wyborczej brzmiał »Niech każdy ławnik będzie też wyborcą«“ – pisze Rosanvallon.
Była to też pierwsza seria lekcji, że ludowe postrzeganie sprawiedliwości nie jest tożsame ze sprawiedliwością płynącą z góry – ławy przysięgłych zdecydowanie częściej rozstrzygały procesy na korzyść oskarżonego. Rosanvallon pisze o nawet 40 proc. uniewinnień w sprawach dotyczących krwawych przestępstw, co przez dziewiętnastowiecznych uczonych i możnych uznawane było za „skandaliczne“.
Choć słychać było apele o zastąpienie ławników ekspertami, udział „zwykłych ludzi“ w procesie wymierzania sprawiedliwości przydawał temu ostatniemu legitymacji, której inaczej, w obliczu ataków na przestarzałe i sypiące się formy władzy politycznej opartej na monarchii i ekskluzywności procesów decyzyjnych, władza sądownicza nie mogłaby utrzymać. I tak przysięgli z ich „zmiennością, niestałością i poddawaniu się namiętnościom, co prowadziło zarówno do przejawów surowego ducha zemsty, jak i godnej potępienia pobłażliwości“, ratowali kruszące się monarchie przed nieuchronną rewolucją, dając co bardziej oświeconym rządzącym czas na ewolucyjne zmiany. A także poszerzanie wyobraźni politycznej poprzez żywą i gorącą publiczną debatę.
To strukturalne przemiany sfery publicznej zachodzące w XIX w. na Zachodzie ukształtowały współczesne sposoby myślenia o reprezentacji. Urbanizacja, powstawanie organizacji pracowniczych i innych stowarzyszeń, coraz bardziej masowy zasięg i dostęp do mediów, coraz bardziej powszechna przynajmniej podstawowa edukacja – wszystko to sprawiało, że obszar świadomego wspólnego życia stawał się niemal z dnia na dzień coraz większy. Nurt polityczny, na przykład ruch robotniczy, abolicjonistyczny w Stanach Zjednoczonych, polski ruch niepodległościowy czy ruch sufrażystek, początkowo komunikował się sam ze sobą, przekonując i zdobywając pojedynczych zwolenników. Jednak w pewnym momencie osiągał masę krytyczną, wydobywając problemy danej grupy społecznej na jaw jako coś, co w taki lub inny sposób dotyczyło całego społeczeństwa.
W XIX wieku nie kręcono seriali, ale pisano pochłaniane masowo powieści w odcinkach, których autorzy rzucali się na każdą nowinkę, aby wzbogacić i uatrakcyjnić swoją fabułę. Chyba najbardziej znany do dziś pozostaje cykl Honoriusza Balzaca „Komedia ludzka“ pisany od 1829 do 1850 roku, który ma w polskim wydaniu 24 tomy zaludnione przez ponad 2000 postaci. W zamyśle autora miała to być „historia naturalna społeczeństwa“, innymi słowy, chłodne i obiektywne, jak w naukach biologicznych, spojrzenie na ludzi, trochę jak na ciekawe gatunki insektów.
Czytelnicy i czytelniczki uwielbiali to, każdy nowy odcinek powieści i nowe wydanie książkowe było rozchwytywane w astronomicznych nakładach, gdyż dzięki imaginacji pisarza można było nadawać sens temu, co widziało się na ulicy, w nowo otwartym magazynie dla pań (choć o tym pisał raczej pokolenie młodszy Emil Zola), a nawet w gospodarce czy polityce.
Suche i pisane skomplikowanym językiem treści z pierwszych stron gazet na ostatnich stronach, tych oddanych felietonistom, ożywały i sprawiały, że wiedza i opinie trafiały pod strzechy. Nagle każdy mógł nie tylko się rozeznać w rzeczywistości, ale nawet uformować sobie własne zdanie. Zamykanie się we własnym świecie – w czterech ścianach, w malej miejscowości, w sztywnych i niezmiennych opiniach – przestało być kwestią warunków zewnętrznych, a zaczęło być kwestią woli.
Wyłanianie się wiedzy o różnorodności społecznej coraz częściej wymagało ustosunkowania się politycznego. Nawet jeśli władza była twarda i nieprzejednana, jak w przypadku władzy carskiej, sprawowanie jej coraz częściej wymagało komunikowania się nie tylko z arystokracją i zarządcami regionów, ale także z rzecznikami grup interesów i mniejszości. Ci zaś byli tym bardziej przekonujący, im wyraźniej ich sprawa była reprezentowana publicznie: na ulicach w formie marszu, w gazetach w postaci artykułów wymieniających opinie, w powieściach itp. Z drugiej strony, rzecznictwo to specyficzna rola, kluczowa dla zrozumienia zjawiska reprezentacji. Nie każdy ma do tego predyspozycje i nie każdy może ją pełnić, nawet jeśli konieczne cechy posiada. Znowu wynika to z długiego trwania instytucji, które ewoluowały przez stulecia, by wpasować się w tkankę demokracji przedstawicielskiej, jaką znamy, wnosząc ze sobą kilka poukrywanych konieczności.
Jeśli pochodzące z łaciny słowo „reprezentacja”, będące integralną częścią demokracji reprezentacyjnej, zamienić na bardziej rodzime, najbliższe okazuje się „przedstawienie”, a więc portret albo spektakl. To znaczy, że musimy się liczyć z tym, że przedstawiciele zawsze trochę robią przedstawienie, a trochę malują obraz. Ta umiejetność to ważna część bycia rzecznikiem grupy lub sprawy. Monika Strzępka mogła zaciekawić środowiska feministyczne swoją koncepcją programową i deklaracjami, że doszła do feminizmu późno i głównie pracując z ciałem (wywiad Katarzyny Niedurny dla „Dwutygodnika“), ale swoją pozycję reprezentantki feminizmu przypieczętowała hieratycznym spektaklem swojej własnej „intronizacji“, zorganizowanym w przeddzień objęcia funkcji dyrektorki pod hasłem „Sabat dobrego początku“.
„Centrum Warszawy to jest miejsce, z którego promieniujemy na całą Polskę i cały świat – mówiła performerka Rima Sadurska, która razem z Agatą Bargiel prowadziła ceremonię“ – raportował z imprezy dla „Wyborczej“ Witold Mrozek. Dla zgromadzonych na placu Defilad widzek i widzów było jasne, że oto wreszcie wielki ruch społeczny kobiet zyskał przedstawicielkę w wielkim świecie kultury, że
Monika Strzępka jako pierwsza kobieta na stanowisku dyrektora Teatru Dramatycznego to właśnie ta długo oczekiwana szczypta feminizmu w szklance teatralnej śmietanki.
Drugim wymiarem rzecznictwa jest… zatwierdzenie przez system. Innymi słowy, skądkolwiek przychodzisz, musisz zdać egzamin, żeby zostać śmietanką. Każdy system społeczny musi się odnawiać i zasilać ludźmi z zewnątrz, żeby nie popaść w kazirodztwo i degrengoladę. Rzymscy obywatele, nawet cesarze, wprowadzili instytucję usynowienia, dzięki czemu mogli za życia wybierać najlepiej rokujących dziedziców. Zasługi i/lub pieniądze kupowały tytuły szlacheckie w świecie, w którym te ostatnie dawały przepustkę do władzy politycznej.
Pogardzana dziś instytucja „Żyda dworskiego“ przewidywała nadanie pełni praw politycznych tym synom narodu wybranego, którzy przysłużyli się władzy, a ponadto przeszli surowy cenzus majątkowy. Było tak również wtedy, gdy dla żydowskich szaraków dostęp był zamknięty nie tylko do takich luksusów, jak głosowanie czy praca w dowolnym zawodzie, ale nawet do zaszczytu mieszkania przy główniejszej ulicy.
Dopóki system był co do zasady zamknięty i nie musiał się publicznie opowiadać, główną zasadą odnowy była kooptacja. Kiedy władza przestała być ceremonią, a mechanizmy jej sprawowania stały się przedmiotem zainteresowania publicznego – a nawet głosowania – odnawianie się systemu zostało zinstytucjonalizowane w postaci konkursów, prawyborów, kolegiów elektorskich czy, w mniej przejrzysty sposób, partyjnych rytuałów układania list wyborczych. W ten sposób ludowi oddaje się to, co ludowe – informację, nadzór, poczucie uwzględnienia, władzę kartki wyborczej. Ale system, czyli ci, którzy już mają władzę, też zostawia sobie, co cesarskie.
Reprezentacja to zatem ciężka służba u dwóch panów naraz, z jednej strony u elektoratu (czy innej dowolnej grupy interesu, którą się reprezentuje), a z drugiej strony, wśród zawikłanych i nie zawsze jawnych reguł systemu władzy. Nawet gdy wszystko idzie dobrze, rzadko kiedy wszystko idzie dobrze. Na przykład deklaratywnie feministyczne partie kończą z wciąż za małym odsetkiem kobiet w ławach poselskich, nie wspominając już o tym, że udział w rządzeniu dostają one zgodnie z odwieczną zasadą „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle“. Czy należy się dziwić, że wcale nierzadko nie wszystko idzie dobrze?
Wspomniany już Giovanni Sartori za główne zagrożenie dla demokracji i zasady reprezentacji uważał tak zwanych demagogów, czyli ludzi, którzy w systemie politycznym zachowują się w sposób, który w obszarze rynku czyniłby z nich zwyczajnych oszustów – obiecują gruszki na wierzbie, ulatniają się, gdy elektorat chce od nich spełnienia obietnic, nie realizują głoszonych przez siebie ideałów. Problem w tym, mówi Sartori, że „oszuści gospodarczy, że ich tak nazwiemy, stawiani są przed sądem i idą do więzienia; oszuści polityczni (demagodzy) – nie (…) Krótko mówiąc, demagogia ekonomiczna nie opłaca się, bądź opłaca się dużo mniej, niż demagogia polityczna“. I dalej:
„Jak ustalili to już Grecy, demagog jest tak stary, jak polityka. Demagog to osoba, która zawsze usiłuje zrobić ze wszystkich głupców (…) jedynym rozwiązaniem tego problemu jest istnienie społeczeństwa, które trudno jest ogłupić, przynajmniej na stałe. Jeżeli chcemy się przeciwstawić demagogii, najskuteczniejszym sposobem na to jest stworzenie wokół politycznego oszusta próżni wiarygodności. A ponieważ to perfekcjonista [tzn. człowiek wyznający absolutne ideały i funkcjonujący w duchu wszystko albo nic – AC] nadaje wiarygodność demagogowi, ograniczenie perfekcjonizmu oznacza również, choćby tylko pośrednio, poskromienie demagoga.“
Innymi słowy, demagog mianuje się na rzecznika jakiejś grupy społecznej lub grupy interesu, niejako przejmując jej impet i polityczne znaczenie. Ta grupa może to przyjąć z otwartością, a nawet wdzięcznością, gdyż daje to szansę na zaistnienie jej interesów i wartości w obiegu, czyli w systemie.
Niestety demagog nie wywiąże się ze zobowiązań wobec reprezentowanej grupy. Czasem skorzysta z okazji do kooptacji na członka systemu i z tego miejsca będzie realizować interes własny i interes swojej nowej grupy interesu – taką demagożką była dr Magdalena Ogórek, która w 2015 roku reprezentowała w wyborach prezydenckich SLD, tylko po to, by już niebawem przyjąć intratną pozycję prezenterki w skrajnie konserwatywnej TVP. Niektórzy demagodzy grają na dwa fronty i ostatecznie palą za sobą mosty, po czym znikają na zawsze (czy nie takim właśnie politycznym oszustem był niejaki Stan Tymiński?).
Czasem demagogia okazuje się mieć zasięg masowy i zamienia się w populizm (Sartori swoje opus magnum czyli „Teorię demokracji” pisał w czasach, gdy termin ten pojawiał się głównie w podręcznikach do historii starożytnego Rzymu).
Czy Monika Strzępka jest więc demagożką? Z mojego punktu widzenia – kogoś, kto włączył się w ruch feministyczny jeszcze w poprzednim stuleciu i od tego czasu do teraz ma poczucie dobrze odsłużonej roboty – Monika Strzępka wykorzystała feministyczny klimat, ale już nie sam ruch społeczny. Znalazła się na dyrektorskim stanowisku przede wszystkim dlatego, że odpowiedziała na kryteria organizatora konkursu tak dobrze, że konkurs ten wygrała – z tego, co wiadomo, nie jako feministka, tylko jako doświadczona osoba pracująca w teatrze, która przedstawiła kompetentną i wykonalną koncepcję programową.
Na reprezentantkę feminizmu mianowała się poniekąd sama, ale na dyrektorkę Dramatycznego mianowało ją jury konkursu. Mechanizmy mianowania i kooptacji nie mogą przewidzieć wszystkiego, ale szczęśliwie na coraz więcej okoliczności mamy coraz lepsze i bardziej przejrzyste procedury prawa pracy, ustawy o prowadzeniu działalności kulturalnej i tak dalej.
Natomiast ja jako feministka mogłabym Monice Strzępce wyznać, że dla mnie praca z ciałem, siedzenie w kręgu i wizerunki waginy to ta ładna część feminizmu. Niestety nie da się obejść bez tej brzydszej: teorii strukturalnej przemocy, dziedziczonej i oddawanej traumy, niedostrzegalnych, ale bolesnych wielowymiarowych dyskryminacji. I że feminizm ma też swój aspekt trudniejszy, to znaczy – ustawicznie ponawianie wysiłków, by u siebie rugować, a gdzie indziej rozpoznawać i piętnować złogi owych traum i przemocy: nieświadome chęci, by własną krzywdę odegrać na innych, podprogowe powielanie w języku seksistowskich uprzedzeń i tak dalej. A w tym wszystkim trzeba się też nauczyć zwyczajnie dać ludziom żyć.
Lekcja na temat pojęcia reprezentacji płynie z tego taka, że tylko moralni absolutyści, perfekcjoniści niespecjalnie znający się na materii rzeczy i cynicy mogą uznać, że osoba powołująca się na feminizm i niewyrabiająca się na feministycznych zakrętach „strzela feminizmowi w kolanko“. Ruch społeczny nie odpowiada za swoich reprezentantów, co najwyżej może się od nich odżegnać, ale czy da się to zrobić z reprezentantem niejako samozwańczym? Chyba nie. Za to możemy się cieszyć, że
nagle standardem w sferze publicznej stało się ocenianie działań osób przez pryzmat feministycznych kryteriów, o co skądinąd walczyłyśmy.
To z kolei prowadzi mnie do wniosku numer dwa: skoro już okazało się, że niechcący uzyskaliśmy w teatrze feministyczną reprezentantkę, wobec której głównym zarzutem okazuje się to, że jest niewystarczająco feministyczna, to może czas włączyć do systemu i obiegu feminizm na pełnych prawach? W końcu ewidentnie go potrzebujemy i, jak widać, buntujemy się, kiedy go nie ma.
W tekście cytuję fragmenty następujących książek:
Ponadto serdecznie polecam nastepujące dzieła z obszaru historii idei: o kwestii publiczności Juergena Habermasa „Strukturalne przeobrażenia sfery publicznej” w przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz i Wandy Lipnik, również wydane przez Wydawnictwo Naukowe PWN w Warszawie w 2007 r. Na temat porażek reprezentacji, które uformowały współczesną europejską wersję demokracji przedstawicielskiej, Jan-Werner Mueller napisał pasjonującą książkę „Przeciw demokracji. Idee polityczne XX wieku w Europie”, którą przełożył Jakub Majmurek (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2016). Z kolei Silvia Federici w klasycznej feministycznej pozycji „Caliban and the Witch. Women, the Body and Primitive Accumulation” niedawno wznowionej w serii Penguin Classics używa Szekspirowskiej Burzy, by pokazać przytłaczające dziedzictwo przemocy wobec kobiet (i uwolnić nas od złudzeń o „delikatnym Prosperze“).
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Komentarze