0:000:00

0:00

Część zamaskowanych funkcjonariuszy w tym czasie przeszukała mieszkanie. Gdy skończyli bić, wepchnęli go do komórki, gdzie wpuścili gaz, potem oszołomionego wyciągnęli i oznajmili, że czas nagrać wideo. Nim włączyli kamerę, poprawili gazem, spryskując mu całą twarz. Powiedzieli, że nie otrą mu oczu dopóki nie powie tego, co oczekują.

Po nagraniu wideo, które później zostanie udostępnione w sieci, załadowali go do samochodu i wywieźli do Mińska. Tam znów pytali o hasła, a także o to, kto administruje kanałami kolektywy Pramen oraz białoruskiego Anarchistycznego Czarnego Krzyża. I znów bili, a butelki benzyną, które rzekomo znaleźli w jego domu, wpychali do gardła.

Później oskarżyli go o to, że miał w domu trzy koktajle Mołotowa i że planował zamach stanu. W końcu przed kamerą się do tego przyznał.

Mikołaj Dziadok to najbardziej znany białoruski anarchista, więzień polityczny w latach 2010-2015, a także nagradzany dziennikarz i autor książek. W „Kolorach równoległego świata” opisywał rzeczywistość białoruskich więzień. Po zwolnieniu cały czas aktywny i wielokrotnie zatrzymywany. Obecnie ciążą na nim m.in. zarzuty o podżeganie do protestów i wzywanie do akcji bezpośrednich na kanałach na Telegramie.

Przeczytaj także:

Sierpień - przełom

Anarchiści zaangażowali się w protesty po sfałszowanych wyborach w sierpniu 2020 roku. Na ulice wychodzili zamaskowani, zwartymi blokami, mieli opracowane strategie działania, plany ucieczki, pomagali budować barykady i brali udział w ich obronach. Angażowali się także w budowę autonomicznych dzielnic.

Dla wielu ubrani na czarno anarchiści byli tymi doświadczonymi, i owszem, wielu z nich to aktywiści z wieloletnim stażem. Mówią, że od lat wiedzieli, czym jest państwo policyjne i jak brutalnie reżim, w chwili próby będzie się bronić. Ale przyznają, że także ich wydarzenia sierpnia 2020 roku zaskoczyły.

Wielu z białoruskich anarchistów za lata działalności, walkę z reżimem oraz próby budowania oddolnego, alternatywnego ruchu zapłaciło wysoką cenę. O Mikołaju Dziadoku słyszę niemal w każdej rozmowie z białoruskim anarchistami na uchodźstwie w Polsce. Żora wspomina, że to był jego pierwszy poważny kontakt z ruchem, Wład mówi, że gdy zobaczył, jak go złamali, sam zdecydował się wyjechać, a Andriej miał podobne „przesłuchanie” tuż przed ucieczką.

Pięść i krzyż

Z Władem spotykam się przy fontannie w jednym z warszawskich parków. Rozpoznaję go po koszulce z symbolem pięści i krzyża – to symbol Anarchistycznego Czarnego Krzyża, międzynarodowej grupy solidarnościowej wspierającej uwięzionych anarchistów i antyfaszystów. Na plecach hasło: O społeczeństwo bez więzień i państwa.

Pytam Włada o to, jak białoruskie państwo zamknęło go w więzieniu.

"Znali mnie od dawna i gdy tylko wybuchły sierpniowe protesty, zaczęli mnie szukać. Wiem, że sprawdzali nagrania z kamer, billingi, robili wszystko, żeby mnie namierzyć".

Wlad był na ulicy od pierwszych dni. Wspomina, że w cotygodniowych marszach w Mińsku chodziło po 300-400 tysięcy ludzi.

"Zawsze dochodziło do zatrzymań, zgarniali nawet po 1 500 ludzi, ale mnie nie zatrzymali na marszu, a w zwykły roboczy dzień. Nawet nie było wtedy protestu".

"Wtedy już nie mieszkałem w miejscu zameldowania, nie używałem telefonu na swoje nazwisko, byłem ostrożny, a i tak mnie dopadli. Czekali na przystanku i gdy wysiadałem z autobusu, podbiegli i rzucili mną o ziemię, ręce skrępowali plastikową trytytką. Zdążyłem tylko rozbić telefon o bruk".

"Byli po cywilu i oczywiście się nie przedstawili. Wrzucili mnie do nieoznakowanego auta, w drodze na komisariat tłukli pięściami po żebrach i wypytywali dokąd jechałem. Milczałem, bo wiedziałem, że jak odpowiem na pierwsze pytanie, to będą kolejne i kolejne. A na komisariacie okazało się, że czeka mnie sprawa administracyjna, a nie karna, więc nie wiem czemu zadali sobie aż tyle trudu, by mnie zgarnąć".

Wlad dostał 15 dni aresztu na mocy artykułu 23.34 Kodeksu wykroczeń. Mówi się, że połowa Białorusinów ma w papierach 23.34, od marca przepisy zaostrzono i dziś kary daje się z mocy artykułu 23.23 – to nawet 30 dni aresztu, a grzywny dochodzą w przeliczeniu do 8,5 tys. zł.

"Grzywny nie dostałem, ale w areszcie płaci się za jedzenie" – mówi Wład i zastanawia się chwilę przeliczając w głowie. – "Jakieś 5 euro dziennie, oczywiście żarcie jest niejadalne".

Wlad został oskarżony o udział w protestach i owszem, brał w nich udział, ale akurat tego dnia, za który go skazano, był gdzie indziej. Na dowód chciał przedstawić w sądzie rachunek za dorobienie kluczy, co załatwiał w centrum handlowym, ale dowodu sąd nie dopuścił. Przedstawił za to nagranie, na którym miał być protestujący Wlad, tylko że mężczyzna z nagrania był zupełnie innej postury i miał długie włosy, a Wlad nosi się krótko.

Pytam go więc, czy organizował protesty, skoro władze zadały sobie tyle trudu, by go zamknąć. W odpowiedzi słyszę, że protesty nie miały organizatorów. "To było działanie oddolne i zdecentralizowane. Daty i miejsca pojawiały się na Telegramie, ale przebieg protestów zależał już od demonstrujących".

Reżim z góry założył, że Wlad będzie protestował, więc zatrzymali go tak, jak i innych anarchistów. Był jednym z pierwszych, z czasem zaczęli wyłapywać kolejnych.

"To nie były nasze pierwsze protesty" – dodaje Wlad i wspomina marsze przeciw ustawie o pasożytnictwie, czyli opodatkowaniu bezrobotnych, które wybuchły w 2017 roku. – "Wielu anarchistów wtedy wyszło na ulice i wielu z nas wtedy zatrzymano, więc w 2020 roku wiedzieli po kogo przyjść, mieli nas na listach".

"Strach wyjść z domu, wstyd zostać"

Żora wspomina słowa, które ktoś napisał w internecie w 2017 roku: "strach wyjść na ulicę, wstyd zostać w domu". Jadąc na protest do Mińska wiedział, że szybko nie wróci. Dzień wcześniej anarchiści poprowadzili duży protest w Brześciu, bo miejscowa opozycja poszła na rozmowy z władzą, a w swoich rodzinnych Baranowiczach po raz pierwszy przemawiał publicznie.

"Miasto było całe obstawione i oczywiście nas zgarnęli, wraz z całym trolejbusem" – opowiada. Żora jechał linią 37. Po dwóch przystankach trolejbus został zatrzymany przez OMON, który wygarnął wszystkich, włącznie z ludźmi wracającymi akurat tą linią z pracy. Zostawili tylko babcie z zakupami.

"A pierwszy raz zgarnęli mnie w 2015 roku – prowadziłem bistro muzyczne, na punkowym koncercie".

Z anarchizmem Żora zetknął się właśnie poprzez muzykę punk rockową, wcześniej był socjalistą, pochodzi z rodziny z tradycjami rewolucyjnymi: pradziadek brał udział w rewolucji październikowej, dziadek był zatwardziałym komunistą. Ale ideały wyniesione z domu porzucił, gdy zrozumiał, że autorytarny komunizm jest tak samo dyktatorskim reżimem, jak faszyzm.

Pierwsze lata działalności upłynęły na malowaniu haseł na murach i bójkach z miejscowymi naziolami. Poważniej zrobiło się po spotkaniu z Mikołajem Dziadokiem, działającym w Białoruskiej Akcji Autonomicznej, jedynej organizacji anarchistycznej na Białorusi w tamtym czasie.

Białoruska Akcja Autonomiczna po pewnym czasie rozpadła się i dziś działa jako Międzynarodowa Grupa „Akcja Rewolucyjna”.

Żora z lekką ironią mówi, że grupa skupia się na akcjach medialnie atrakcyjnych i przepełnionych rewolucyjnym patosem. Dziadok, który w czasie rozłamu siedział w więzieniu, po wyjściu w jej szeregach miejsca dla siebie już nie znalazł.

Mikołaj Dziadok został aresztowany w 2010 roku, oskarżono go o udział w podpaleniu Ambasady Rosyjskiej na Białorusi i choć nigdy mu tego nie udowodniono, to w karnych koloniach spędził ponad cztery lata. Swoje doświadczenia opisał w książce „Kolory równoległego świata”.

Żora wspomina, że rok wcześniej, był na swojej pierwszej nielegalnej akcji – protestom przeciw manewrom wojskowym Zapad 2009 – i był świadkiem zatrzymania Dziadoka, wraz z Igorem Oliniewiczem za rzucenie świecą dymną. "Widziałem, jak policjant podszedł i zgasił ją butem, ale to starczyło jako pretekst, by się do niego dobrać rok później".

Natomiast swoje pierwsze zatrzymanie Żora wspomina z nutką nostalgii. Miał wówczas 23 lata i gdy zamknęli za nim drzwi od celi pomyślał: nareszcie mnie posadzili!

"Był 2015, rok wyborczy. Pamiętam, że poznałem ciekawych ludzi, z którymi normalnie pewnie bym nie pogadał, np. kibice Dynama, co tradycyjnie chodzili w wojskowych kurtkach i wplatali w glany białe sznurówki. Pamiętam też, że pod koniec odsiadki do celi przyprowadzili jednego naziola. Kartkowałem akurat gazetę i trafiłem na artykuł o Mussolinim, więc podałem mu mówiąc: trzymaj, piszą o twoich. Z kolei gdy on znalazł artykuł o Leninie, oddał mi mówiąc: a tu piszą o twoich".

"Kolejny raz było już łatwiej siedzieć" – dodaje Żora i opowiada zarówno o działalności, jak i o represjach, które wpisują się w szerzy obraz blokowania niezależnego ruchu.

Szykany anarchistom groziły za organizowane wykładów i koncertów – a wyroki, choć wydawane w oparach absurdu – pociągały za sobą realne konsekwencje, jak choćby wtedy, gdy milicja rozbiła spotkanie ze śp. Aleksiejem „Sokratesem” Sutugą.

Sutuga był rosyjskim anarchistą oraz jedną z czołowych postaci tamtejszego ruchu antyfaszystowskiego. Zaangażowany w działalność przez ponad 15 lat, zmarł w wyniku ciężkich obrażeń czaszki po tym, jak został napadnięty w okolicy moskiewskiej stacji metra Baumańskaja.

Wśród zarekwirowanego wyposażenia policja znalazła książkę – wspomnienia rosyjskiego antyfaszysty, w której dopatrzyli się obecności przekleństw i przemocy, co – zdaniem sądu – promuje „bezsocjalny fatalizm”. Czym ów fatalizm jest, sąd już anarchistom nie wyjaśnił, a Żorę skazał za rozpowszechnianie ekstremistycznych materiałów.

Innym razem anarchistom, mimo oficjalnego zakazu, udało się zorganizować wykład z Piotrem Riabowem, rosyjskim historykiem filozofii, o nieautorytarnych nurtach rewolucji październikowej i to w lokalu, którego okna wychodziły wprost na siedzibę KGB.

Z jednej strony działaczom udało się utrzeć nosa służbom, ale i służby się odgryzły. Po wykładzie Riabow i jeden z organizatorów zostali zatrzymani, organizator został pobity i dostał 10 dni aresztu, a Riabow 10-letni zakaz wjazdu na Białoruś.

Żora wspomina też pacyfikację obozu anarchistycznego przez służby specjalne.

"Wpadli w kominiarkach, z karabinami, strzelali w powietrze, szukali u nas broni, ale znaleźli tylko książki i ulotki. Wezwali wtedy miejscową milicję, która sama była przerażona. Słyszałem jak jeden z nich mówił do telefonu, że nie wie, kim są ci goście w kominiarkach i że nie będzie się ich o nic pytał, bo mają karabiny a on się boi. Na nas klęli i pytali po jaką cholerę akurat u nich ten obóz rozbiliśmy".

"Po tej akcji jeden z kolegów został oskarżony o ścięcie drzewa, jakby raptem zajęli się ochroną środowiska" – ironizuje Żora, ale i dodaje, że na kanałach GUBOPiK (białoruski wydział do walki z przestępczością zorganizowaną i korupcją) - na Telegramie pojawiały się groźby kierowane w stronę anarchistów. – "Szykujcie się, jutro po was idziemy" – wspomina.

Bili nas od 6. rano do 10.

Andriej jest w Polsce od dwóch miesięcy. Od wybuchu rewolucji minął rok, ale reżim cały czas prześladuje Białorusinów i zmusza ich do ucieczki.

"O szóstej rano wpadł do nas OMON i GUBOPIK" – opowiada. – "Było ich piętnastu, nas czterech, bili nas do dziesiątej, okładali pięściami, kopali, miażdżyli palce butami, tłukli pałką po głowie i po potylicy. Miałem liczne siniaki, wstrząśnienie mózgu oraz do dziś syndrom stresu pourazowego".

Andrieja oskarżyli o działalność w kolektywie Pramień, za co dostał 15 dni. Andriej jest związany z ruchem anarchistycznym, ale w Pramieniu akurat nie działał.

Kolektyw Pramień zajmuje się działalnością informacyjną oraz szerzeniem idei anarchistycznych. Grupa deklaruje, że jej celem jest pokazywanie prawdy o wydarzeniach na Białorusi. Jak czytamy w jej manifeście, jest częścią światowego ruchu anarchistycznego i wraz z setkami tysięcy ludzi na całym świecie "walczy przeciw tyranii polityków i kapitału".

Rozmawiamy o udziale ruchu w protestach.

"Kolektyw Food Not Bombs zapewniał wyżywienie na protestach, organizowaliśmy pomoc medyczną i publikowaliśmy dużo tekstów. Sam działałem w FNB i bibliotece wolnej myśli. Koordynowałem też czaty dzielnicowe. To działa tak: na 2 dużych kanałach były ogłaszane protesty, np. Nexta publikowała datę i miejsce, a na czatach dzielnicowych ludzie organizowali mniejsze akcje: solidarnościowe, malowanie murali, a nawet naprawę ławek, czy sprzątanie podwórek.

"Prowadziliśmy także działania, jako Anarchistyczny Czarny Krzyż (ACK) i Dysydent.by. ACK jest tylko dla anarchistów i antyfaszystów, Dysydent.by jest ogólnoopozycyjny. Organizowaliśmy koncerty na rzecz uwięzionych.

"Mimo że na Białorusi mieliśmy okres liberalizacji" – opowiada Andriej – " To działalność aktywistyczna od zawsze była marginalna. Jeśli ktoś już protestował, to znał zasady bezpieczeństwa. Uważam, że represje nie byłyby możliwe na taką skalę, gdyby ludzie byli bardziej zaangażowani"– dodaje.

Z kolei w broszurze wydanej przez Pramen pt. "Kiedy powstaniemy" możemy wyczytać, że „ruch anarchistyczny nie był w stanie w pełni skonsolidować się w skuteczną siłę podczas protestów. przez wiele miesięcy pojedyncze grupy anarchistów kontynuowały udział w protestach, ale tak zwany czarny blok nigdy nie był w stanie zebrać więcej niż 30 osób”.

Jednym z powodów były represje. Anarchiści żywo pamiętali, jak władza uderzyła w nich w roku 2017, w roku 2020 było znacznie brutalniej, stąd wśród przedstawicieli subkultury punkowej, czy kibiców o nastawieniu antyrasistowskim niechęć do pójścia wraz z anarchistami w blokach.

Pramen odnotowuje, że wśród anarchistów pojawiła się grupa partyzantów. Tworzyli ją Olinewicz i Dubowskij, aktywnie walczący z reżimem przez kilka tygodni, dokonując kilku podpaleń, nim zostali rozbici i zatrzymani.

Andriej opowiada dalej: "Dostaliśmy po 15 dni, to było pierwsze moje tak brutalne zatrzymanie. Po wyjściu wszyscy radzili mi żebym wyjechał, bo na tym się nie skończy".

Strach przez zniknięciem w więzieniu jest wśród Białorusinów powszechny – słyszę o nim zarówno od anarchistów, jak i ludzi niezaangażowanych w aktywizm, po prostu wychodzących na ulice wraz z innymi.

Wspomina pan Witalij: "Po kolejnym zatrzymaniu znajomy milicjant ostrzegł, że szykują mi sprawę kryminalną. Byłem na protestach w Brześciu, gdzie ludzi rozganiali polewaczką. Mówił, że lepiej wyjechać. Miałem polską wizę pracowniczą, bo jeżdżę na TIR-ach, więc wyjechałem. Sąd wydał wyrok beze mnie, były dwie rozprawy, dali mi 14 dni".

"Szkoda nawet godziny tam. Potem porwą na granicy paszport i nigdy nie wyjadę. Poza tym bałem się, że po tych 14 dniach wcale mnie nie wypuszczą. A gdybym dziś wrócił, to do domu bym na pewno nie dojechał. Z granicy by mnie zawieźli prosto do więzienia".

Bałem się wydać towarzyszy na torturach

Wład był zatrzymywany łącznie trzy razy. Żeby nie zniknąć w więzieniu, za trzecim razem rozpoczął głodówkę.

"Zatrzymali mnie pierwszy raz 2 października, wyszedłem 17., a 30 października pojechałem odebrać swojego towarzysza, który kończył odsiadkę. Czekaliśmy na niego w kawiarni. Po 30 minutach od jego przyjazdu, do kawiarni wpadło 15 facetów w kominiarkach i zaczęło się przeszukanie. Każdy z nas dostał po 15 dni, także kolega, który dopiero co wyszedł".

"Po 15 dniach miałem wyjść, ale nim zdążyłem opuścić areszt – szedłem korytarzem już w stronę wyjścia – znów zostałem zatrzymany i znów za nielegalne zgromadzenie, między pierwszym zatrzymaniem a drugim. Wtedy zrozumiałem, że mogą mnie tak trzymać bez końca i ogłosiłem głodówkę. Głodowałem przez 12 dni, aż do wyjścia. Przyjmowałem tylko płyny. Kolejnego aresztu już nie dostałem.

"Po wyjściu dowiedziałem się o zatrzymaniu Mikołaja Dziadoka. Wiedziałem, że był twardy, i gdy zobaczyłem, jak go złamali, postanowiłem wyjechać. Nie chciałem wydać swoich towarzyszy na torturach".

Dlaczego Białoruś wybuchła w sierpniu

Zanim Żora opowie, dlaczego wyjechał, wyłoży mi źródła sierpniowej eksplozji.

"Trzeba zacząć od koronawirusa" – mówi. – "Wstyd się przyznać, ale jako anarchiści przegapiliśmy moment mobilizacji społeczeństwa. Jedynie Mikołaj Dziadok organizował pomoc wzajemną i musiało mu iść dobrze, bo obsmarowali go w mediach. Przecież według Łukaszenki mieliśmy leczyć się bimbrem, pracą na roli i banią".

Koronawirus poważnie nadszarpnął poparcie dla reżimu, który – zdaniem Żory – zaczął popełniać kolejne błędy.

"Prowokacje wobec Cichanouskiego, aresztowanie Babaryki, to wszystko było katalizatorem niepokojów społecznych. Byłem na każdej akcji, nieraz uciekałem przed OMON-em, ale ludzie z czasem nauczyli się też stawać opór OMON-owi. Było więc dużo nadziei, że koniec reżimu jest bliżej".

Ruch anarchistyczny na Białorusi apelował o bojkot wyborów prezydenckich, opowiadając się za demokracją bezpośrednią. W Baranowiczach anarchiści, którzy dysponowali sprzętem nagłaśniającym, zebranym przez lata organizowania koncertów, postanowili użyczyć, go na wiece wyborcze.

"Ale nie po to, by wesprzeć Cichanosuką" – podkreśla Żora. – "Tylko by dać ludziom wolny mikrofon. Sam przemawiałem na dwóch takich wiecach. Krytykowałem idee wyborów i namawiałem, by ludzie brali sprawy w swoje ręce. Na koniec wzniosłem hasło Międzynarodówki: Nikt nie dał nam wolności, ani car ani bóg, musimy wziąć sobie ją sami. Myślałem, że obrzucą mnie pomidorami i zwyzywają od komunistów, a zebrałem oklaski" – dodaje.

Tuż przed manifestacjami 9 sierpnia, z samego rana, Żora został zatrzymany wraz z innymi anarchistami, gdy szli na protest. "Milicjant nadał komunikat przez radio – mamy ich. Musieli nas mieć na listach poszukiwanych".

"Nie bili nas. Może nie dostali rozkazów, a może dlatego, że w Baranowiczach wszyscy się znaliśmy. Jeden z milicjantów, który nas zatrzymywał cały czas poprawiał nerwowo kominiarkę, bo – jak się później okazało – był sąsiadem jednego z naszych towarzyszy".

"A policjant, który nas przesłuchiwał, przywitał mnie słowami: witamy ponownie, trzy lata się nie widzieliśmy. Co u ciebie, znalazłeś sobie nowych bojowników? Chciał, by przesłuchanie przebiegało w miłej atmosferze, mówił: popatrz, znamy się 10 lat i znów wracasz do mojego gabinetu, na co ja: jak władza się zmieni to też będę do pana trafiał".

O tym, co dzieje się w całym kraju, Żora dowiedział się częściowo od przesłuchujących oraz od adwokata. Gdy wyszedł, rewolucja żyła na ulicach, choć w jego ocenie, była już martwa.

"Zobaczyłem miasteczku namiotowe, flagi biało-czerwono-białe. Ludzie podchodzili, pytali jak się czuję, czy mnie nie bili. Opowiadali ilu ludzi wyszło w Baranowiczach, a ile w Mińsku. Zapytałem, a gdzie Łukaszenka? Cały czas siedział w pałacu, a po protestach ludzie rozchodzili się się do domów. Wtedy zrozumiałem, że przegraliśmy rewolucję".

"Ludzie za szybko uwierzyli w zwycięstwo. Wygrała propaganda liberalnej opozycji, która mówiła, że reżim można pokonać pokojowymi marszami – no jak widać nie można, nie w takiej dyktaturze jaką sprawował Łukaszenka".

"Towarzysze opowiadali później, że 10 sierpnia miasta były nasze: OMON był w odwrocie, więc należało tworzyć autonomiczne dzielnice i przejmować władze, zajmować budynki rządowe, zdobyć broń. Choć w białoruskich realiach to było mało prawdopodobne, bo pole polityczne było niszczone w Białorusi od lat, ludzie wciągali się w działalność dopiero na protestach" – puentuje.

Żora wyjechał, gdy zorientował się, że reżim szykuje mu sprawę karną. Chcieli go wrobić w rzucanie koktajlem Mołotowa w budynek prokuratury. Opowiada, że kiedyś butelki zapalające rzucali tylko anarchiści, a dziś? – 25 marca tego roku, ktoś rzucił Mołotowem w kiosk z papierosami, niby nic takiego prawda? Ale ten kiosk należy do ludzi będących w dobrych relacjach z reżimem, obrzucono też budynek MSW z innym mieście, takich historii jest więcej".

Wśród anarchistów i uchodźców słyszę, że wystarczy iskra, by ludzie znów wyszli na ulice. Pan Witalij mówi: "Niby nie ma protestów, ale są akcje partyzanckie. Nawet policja nie wierzy w reżim, pamiętam już rok temu, jak roznosili wezwania, to nie wiedzieli co z oczami zrobić".

Tylko że terror reżimu nie ustaje. Ludzie wciąż są zatrzymywani i wciąż uciekają, więc pole polityczne, o który mówi Żora jest cały czas w kraju niszczone – ale rozwija się na uchodźstwie. Pośród innych organizacji pomocowych i społecznych, działają także anarchiści.

Paweł, który tłumaczy moją rozmowę z Andrzejem, opowiada o pracy u podstaw: np. o warsztatach z podejmowania decyzji metodą konsensusu, jakie prowadzili po manifestacjach solidarnościowych. "Zaczęliśmy ściśle współpracować ze społecznością białoruską" – mówi o tym, co widać na manifestacjach solidarnościowych w Warszawie, w tym także tej ostatniej, rocznicowej, gdzie „czarny blok” był witany oklaskami i skandowaniem „Spasiba”.

Paweł z Białorusi wyjechał jeszcze przed wyborami. Mówi mi, że całe życie czekał na rewolucję, a mógł ją jedynie obserwować zza granicy, co go wyraźnie boli. Ale jest w nim wiara, że gdy przyjdzie czas, wraz z innymi wróci na Białoruś, by budować nowe społeczeństwo.

Podobną wiarę znajdziemy na kartach autorzy broszury Pramen. W ostatnich zdaniach autorzy piszą: "Owszem, nie udało nam się obalić Łukaszenki latem 2020 roku, ale wojna z dyktaturą nie jest przegrana. Dyktatura upadnie, a my zrobimy wszystko, by połamać jej nogi i stać się wreszcie wolnymi!".

Przeczytaj także:

Komentarze