0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Wyborcza.plFot. Cezary Aszkieło...

„Natura się nie zmieni tak bardzo albo zmieni się na gorsze, bo i takie są przewidywania. Nie będziemy więc w stanie zapobiec powstawaniu takich zjawisk, ale musimy być do tego coraz lepiej przygotowani. Czeka nas bardzo poważna robota” – podkreślał Donald Tusk podczas wrześniowego posiedzenia sztabu kryzysowego we Wrocławiu.

Czas „masywnych decyzji”

Premier dodał, że odbudowę po powodzi poprzedzi „bardzo odpowiedzialna i krótka rozmowa” w ramach konsultacji społecznych z obywatelami. Jej efektem muszą być jednak „masywne decyzje” w postaci przeprowadzenie inwestycji, które „niektórym będą wydawały się uciążliwe”.

„Zdecydujemy się przecież na budowę kolejnych zbiorników. Wiemy dobrze, co byłoby bez Raciborza, bez tego zbiornika. Wiemy też, że musimy przejrzeć i bardzo wzmocnić taką infrastrukturą, jak w Stroniu Śląskim. Konsekwencją tego przeglądu i tego audytu musi być przygotowanie trudnych i twardych decyzji tam, gdzie trzeba. Rząd weźmie na siebie odpowiedzialność za ich podjęcie” – zapewniał Tusk.

Na razie z ust najważniejszych osób w państwie nie wynika więc, aby wśród priorytetowych działań znajdowało się wykorzystanie potencjału środowiska naturalnego. Istnieje raczej poważne ryzyko, że władza pójdzie tym scenariuszem, co zwykle. I nieprzypadkowo piszemy „ryzyko”.

Jeżeli wielkie projekty hydrotechniczne zdominują debatę, i to na nich skupią się inwestycje, potężny potencjał rozwiązań opartych na przyrodzie może zostać nie tylko zaprzepaszczony, co wręcz jeszcze bardziej zniszczony. A – jak podkreślają polscy naukowcy i eksperci – w odbudowie po powodzi to właśnie natura powinna być najważniejsza.

Przeczytaj także:

Natura pomoże przy każdym rządzie

Regulacje rzek, prostowanie ich biegu, pogłębianie i odmulanie koryt to tylko część ze szkodliwych praktyk, które przyspieszają odpływ wody. Zamykanie rzek w ciasnych, prostych i pozbawionych roślinności korytach blokuje możliwość stopniowego rozlewania się wody i obniżania fali powodziowej. Zamiast tego woda się spiętrza, by wraz z szybszą i wyższą falą przesuwać się w kolejne zagrożone miejsca położone niżej.

Dlatego zdaniem ekspertów warto zarówno przywracać rzekom ich naturalny charakter, jak i odsuwać wały przeciwpowodziowe jak najdalej od ich koryt. Dzięki temu fala powodziowa będzie mogła rozlać się po nadbrzeżnych łąkach, lasach łęgowych czy bagnach.

„Faktycznie jest tak, że wały chronią przed powodziami, ale jednak powodują piętrzenie się wody. Bez wałów woda rozlewała się naturalnie na szerokości 15 km. Jeżeli teraz rozlewa się na szerokości, powiedzmy, jednego kilometra, to nie ma możliwości, żeby się nie spiętrzyła” – zauważa Piotr Bednarek, hydrolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego i prezes fundacji Wolne Rzeki.

„Taka zielono-błękitna infrastruktura się nie starzeje, a staje się tylko coraz skuteczniejsza wraz ze wzrostem roślinności” – dodaje prof. Witold Kotowski z Uniwersytetu Warszawskiego, czołowy w Polsce naukowiec zajmujący się mokradłami.

„Tutaj nie występuje to ryzyko, że po kilkudziesięciu latach infrastruktura zagrozi pęknięciem lub że procedury nie zadziałają i woda zostanie zbyt późno zrzucona” – zauważa Kotowski w rozmowie z portalem Energetyka24. – „System korzystający z rozwiązań opartych na przyrodzie będzie działać niezależnie od sytuacji politycznej lub wysokości środków finansowych przeznaczanych na ochronę przeciwpowodziową” – tłumaczy.

Jednym z przykładów renaturyzacji rzek w Polsce jest Łaba. „W przypadku Łaby wykorzystano fakt, że wały były już w bardzo złym stanie i zaczęto myśleć o renaturyzacji. W niektórych miejscach zaczęto budować nowe wały bardziej odsunięte od rzeki. Korzyść polegała na tym, że powstawał nowy wał, zbudowany według nowej technologii i obliczeń, a z drugiej strony rzeka odzyskała część równiny zalewowej" – wspomina prof. Artur Magnuszewski z Zakładu Hydrologii UW, członek Komitetu Gospodarki Wodnej PAN.

Złudne poczucie bezpieczeństwa

Warto przy tym wszystkim pamiętać, że jeśli oddamy przestrzeń do działania naturze, z pewnością wykona ona „swoją robotę” dobrze. Tymczasem infrastruktura techniczna i człowiek mogą zawieść. A możemy się o tym przekonać tym brutalniej, im bardziej będziemy przekonani, że jesteśmy bezpieczni. Bo podejmujemy wówczas decyzje, których w innym przypadku byśmy nie podjęli.

Przykładem jest zapora na rzece Morawce w Stroniu Śląskim, którą zbudowano w latach 1906-1908. Zapora zawaliła się 15 września, a spiętrzona przez nią woda zniszczyła Stronie i Lądek-Zdrój.

„Ludzie, którzy wierzą hydrotechnikom, budują się nad rzeką poniżej takiej zapory, licząc, że ta zapora ich ochroni. W związku z tym, straty ludzkie i materialne są jeszcze większe, niż przed budową zapory, ponieważ jest to złudne poczucie bezpieczeństwa” – zauważa Jacek Engel, prezes Fundacji Greenmind i współzałożyciel Koalicji Ratujmy Rzeki.

„Tak samo jest z wałami. W 1997 roku wrocławskie wały zawiodły na lewym brzegu Odry na wysokości Kotowic, w gminie Oława. Znam ludzi, którzy odmówili wtedy ewakuacji, bojąc się, że ktoś rozkradnie ich mienie i potem wychodzili na dachy, bo przerwany wał spowodował, że w ciągu dosłownie paru minut tej wody było kilka metrów” – dodaje Krzysztof Smolnicki, hydrolog i prezes Fundacji EkoRozwoju.

Weryfikuje dopiero powódź

Nie oznacza to jednocześnie, że „wszystko jest do naprawy”. „Niektóre z tych budowli są w świetnym stanie. Dla mnie takim wzorem jest zapora w Pilchowicach na Bobrze. Kiedy skończono tę budowlę, ona była pokazywana w Europie jako przykład szczytowego osiągnięcia hydrotechniki. Teraz kolejną powódź też przetrwała" – zwraca uwagę Magnuszewski, przywołując kamienną zaporę zbudowaną ponad 100 lat temu.

„Wszystkie budowle hydrotechniczne, w tym zapory i wały przeciwpowodziowe, są budowane z założeniem określonej maksymalnej wytrzymałości, pojemności, przepustowości oraz czasu użytkowania. Powódź weryfikuje, czy te założenia były słuszne i czy budowla spełniła swoje zadanie, a co najważniejsze, czy nie doszło do poważnej awarii” – wyjaśnia OKO.press Katarzyna Nawrocka z WWF Polska.

I dodaje: „Awarie zapór w Polsce i na świecie miały miejsce niezależnie od tego, czy budowla była nowa, czy bardzo stara. Nie można więc powiedzieć, że dopiero co oddana do użytku tama na pewno wytrzyma, a bardzo stara zawiedzie”.

A powódź weryfikuje nie tylko to, czy infrastruktura techniczna wytrzyma, lecz także to, czy będzie w stanie przyjąć niezbędną ilość wody. Z tym też bywa różnie. Na przykład w 1997 roku doszło do powodzi w Nysie, choć istniały wtedy dwa duże zbiorniki. Co więcej, Nysę zalało również teraz, choć od czasu poprzedniej powodzi… zbudowano dwa kolejne zbiorniki.

Zbiorniki nie uratują

Eksperci przyjrzeli się również temu, czy inwestycje w dodatkowe zbiorniki mogłyby zapobiec zalaniu Kłodzka, co przy okazji szukania winnych powodzi podnoszono regularnie.

Engel w wątku na portalu X (dawny Twitter) przyjrzał się danym IMGW z wodowskazów Bardo i Kłodzko na Nysie Kłodzkiej. Na tej podstawie oszacował całkowitą objętość ostatniej fali powodziowej na prawie 200 mln m³ w Bardzie i ponad 175 mln m³ w Kłodzku. Tymczasem całkowita pojemność zbudowanych czterech zbiorników to ok. 16 mln m³.

„Pojemność nowych zbiorników to zaledwie 9 proc. objętości całej fali. A czy zbudowanie kolejnych dziewięciu zbiorników uratowałoby Kłodzko? Wątpię” – pisze Engel. Niezbudowane zbiorniki przejęłyby 30 mln m³ wody, a więc razem z czterema już istniejącymi przechwyciłyby maksimum 25 proc. objętości przepływu. W ten sposób szczyt fali zostałby ścięty o ok. 40 cm. Wciąż fala byłaby więc o ponad metr wyższa od maksimum w 1997 roku.

Do takich samych wniosków doszedł Roman Konieczny, specjalista ds. ograniczania skutków powodzi przez lata współpracujący z IMGW i samorządami, a obecnie Koalicją Ratujmy Rzeki. W artykule dla Gazeta.pl zauważa, że podczas ostatniej powodzi poziom wody w Kłodzku wzrósł prawie 600 cm ponad stan alarmowy.

„Skala tego zdarzenia była tak duża, że nawet większa liczba zbiorników nie byłaby w stanie zapobiec tak katastrofalnym skutkom. Oczywiście zbiorniki mogłyby częściowo złagodzić skutki powodzi, szczególnie lokalnie, ale nie zapobiegłyby jej całkowicie” – pisze ekspert.

Czy to oznacza, że budowa zapór, suchych zbiorników i wałów jest błędem? Absolutnie nie. Takie działania mogą pomóc mieszkańcom wielu miast, podobnie jak liczne wały i zbiornik Racibórz Dolny pomogły teraz mieszkańcom Wrocławia i Opole uchronić się przed wielką wodą.

Nie chodzi też o to, że na renaturyzacja zawsze okaże się skuteczniejsza i trzeba stawiać na nią za wszelką cenę. Nie wszędzie jest możliwe czy uzasadnione. „Trudno sobie wyobrazić, że rozbierzemy budowle regulacyjne, rozbierzemy wały przeciwpowodziowe i pozwolimy wodzie płynąć jak na początku XIX w. To jest niewykonalne. Musimy żyć z tym dziedzictwem" – tłumaczy Magnuszewski.

Fałszywa alternatywa

Po co więc cały ten artykuł? By zwrócić uwagę na dwie kwestie.

Po pierwsze – że kreowanie wyboru „natura czy zapory i wały” jest fałszywe. Bo potrzebujemy zarówno szarej infrastruktury, jak i błękitno-zielonej. I jak do tańca trzeba dwojga, tak w tańcu tym prowadzić powinna jednak natura.

„Ale to wcale nie znaczy, żeby w ogóle nie budować jakichś bypassów, suchych zbiorników, polderów, które możemy precyzyjnie zalewać, ścinając wierzchołek fali powodziowej” – podkreśla Smolnicki z EkoRozwoju.

Według niego decyzje te powinny jednak wynikać z przemyślanej strategii i ze świadomością, że są to przygotowania na wodę o określonych rozmiarach. A jeśli będzie jej więcej, wały czy zbiorniki mogą stwarzać dodatkowe zagrożenie, bo każde rozwiązanie techniczne może ulec awarii.

„Naturalne rozwiązania są w tym sensie niezawodne, że co najwyżej woda się trochę bardziej rozleje” – tłumaczy ekspert.

Podobnie widzi to prof. Mateusz Grygoruk z SGGW, wiceprzewodniczący Państwowej Rady Gospodarki Wodnej. „Podnoszona czasem w debacie publicznej opozycja między rozwiązaniami środowiskowymi a inżynieryjnymi jest zbyt uproszczona. Są ludzie, według których do ochrony przed powodzią wystarcza twarda hydrotechnika; sam zaliczam się jednak do tych, którzy – tam, gdzie jest sensowna – chcieliby ją uzupełniać metodami przyrodniczymi, które są tańsze i można je stosować w zasadzie wszędzie” – mówi w rozmowie z portalem Teraz Środowisko.

„Nieuzasadnione są zarówno ataki na krytyków zaporowego zarządzania powodzią, jak i nieodpowiedzialne jest też przekonywanie społeczeństwa, że większa liczba takich zbiorników całkowicie rozwiąże problem katastrof. Politycy, influencerzy i dziennikarze powinni zachować powściągliwość i ostrożność w swoich wypowiedziach, zamiast wzbudzać iluzoryczne nadzieje co do skuteczności takich rozwiązań” – dodaje Konieczny.

Gwarancja ochrony nie istnieje

Drugie przesłanie tego artykułu do tej pory przewijało się gdzieś w tle: fałszywe jest również założenie, że przed powodzią jesteśmy w stanie się uchronić.

Tak naprawdę ani szara, ani błękitno-zielona infrastruktura nie zabezpieczy nas w pełni przed wielką wodą. Zwłaszcza że na ocieplającej się planecie deszcze już są i będą coraz intensywniejsze, a powodzie już są i będą coraz częstsze. Również w naszej części Europy. Dlatego być może najlepszą formą ograniczenia ryzyka powodziowego są dwa rozwiązania: zakaz zabudowy na terenach zalewowych i zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych.

„Należy zmienić podejście do planowania przestrzennego. Nie możemy budować wszędzie, ale tylko tam, gdzie jest bezpiecznie i nie ograniczamy naturalnych możliwości pochłaniania lub opóźniania spływu wody przez przyrodę” – wyjaśnia fundacja Instytut na rzecz Ekorozwoju.

Jej eksperci podkreślają przy tym, że nie jest to pierwsza katastrofa w naszym kraju, która przypomina nam, że dostosowanie zabezpieczeń do dotychczasowej skali zjawisk ekstremalnych nie wystarczy.

„W 2015 roku Gdańsku rekordowo wysokie opady zalały miasto przygotowane na taką ilość wody, jaka nawiedziła je wcześniej w 2001 roku. W połowie sierpnia 2024 w Warszawie opady deszczu były dwukrotnie wyższe niż dotychczas i ponownie zatopiły trasę S8 w okolicy Osiedla Potok na Żoliborzu oraz spowodowały wystąpienie z brzegów Potoku Służewskiego. Obydwa te miejsca zostały przebudowane i dostosowane od momentu poprzednich przypadków ich zalania – zmiana klimatu przegoniła prognozy, według których te przebudowy zrealizowano” – zauważa fundacja.

Zmiana klimatu zmienia wszystko

Dlatego według niej odbudowa i adaptacja zalanych terenów w Polsce i innych miejscach świata będzie miała rzeczywisty sens tylko wtedy, jeśli powstrzymamy zmianę klimatu. Inaczej wszystko, co stworzymy, z czasem i tak okaże się niewystarczające i będzie generowało coraz większe problemy.

„Mniej jest w tej sytuacji ważne to, jak dużo zabezpieczeń wybudowaliśmy, ponieważ skala kataklizmu przekroczyła progi, dla których budowaliśmy te zabezpieczenia. Nie będziemy w stanie odpowiedzialnie budować nowych zabezpieczeń tak długo, jak nie zmierzymy się z przyczyną przybierających na sile zjawisk ekstremalnych. A ich przyczyną jest zmiana klimatu, postępująca tym szybciej, im wolniej ograniczamy emisje gazów cieplarnianych” – podsumowuje dr Wojciech Szymalski, prezes Instytutu na rzecz Ekorozwoju.

„Zagrożenia związane z wodą podczas spektakularnych powodzi, suszy lub w przypadkach, gdy dramatycznie pogorszy się jakość wody, uruchamiają wiele doraźnych działań. Zdecydowanie ważniejsza jest jednak gotowość do podjęcia konsekwentnych, długoterminowych i zintegrowanych działań opartych na wiedzy” – wskazują naukowcy w komunikacie zespołu doradców ds. kryzysu klimatycznego.

Ich pierwszy dokument z 2020 roku dotyczył właśnie lepszego zarządzania gospodarką wodną. I służył podkreśleniu, że najważniejsze działania to adaptacja do zmiany klimatu poprzez ograniczenie ryzyka suszy i powodzi głównie przez rozwiązania oparte na naturze, a także ograniczenia emisji CO2.

;
Na zdjęciu Szymon Bujalski
Szymon Bujalski

Redaktor serwisu Naukaoklimacie.pl, dziennikarz, prowadzi w mediach społecznościowych profile „Dziennikarz dla klimatu”, autor tekstów m.in. dla „Wyborczej” i portalu „Ziemia na rozdrożu”

Komentarze