„Woda opadnie, ale czy myślenie się podniesie?” – pyta hydrogeolog i ekolog Krzysztof Smolnicki. I daje zrównoważoną receptę, jak w zgodzie z przyrodą radzić sobie z powodzią przyjmując do wiadomości, że z wielką wodą całkiem nie wygramy
Piotr Pacewicz, OKO.press: Budować zbiorniki retencyjne, suche poldery, odsuwać wały? Tworzyć retencję naturalną? Zakazać budowy i odbudowy na terenach zalewowych? Jakie lekcje według pana powinniśmy wyciągnąć z kolejnej powodzi tysiąclecia po tamtej z 1997 roku w poprzednim millenium...
Krzysztof Smolnicki, hydrogeolog, prezes Fundacji EkoRozwoju*: Przede wszystkim trzeba obalić szkodliwy mit, że powódź 1997 roku była powodzią tysiąclecia, bo on usypia czujność. Dokumenty historyczne wskazują, że powodzi o wielkiej skali było w ostatnich kilkuset latach wiele. Teraz przyszła kolejna.
I będą następne.
Tak. Klimat nam się destabilizuje, oceany i morza są coraz cieplejsze, bardziej parują. Zjawisk ekstremalnych będzie coraz więcej i coraz większych. Mało kto przypuszczał, że w tym roku spadnie więcej wody niż w 1997 roku, a spadło.
Kluczowe jest, żeby się do tego spokojnie przygotować i nie odpuszczać przygotowań za rok czy dwa, kiedy zapomnimy o powodzi 2024 roku. I pojawi się na przykład presja, żeby zrobić fajne jeziorko w zbiorniku, który powinien być suchy.
Czekając na tę kolejną wielką wodę, powinniśmy się zabezpieczyć, żeby nie pędziła jak szalona, przelewając się przez wały. Wrocław ocalał dzięki suchemu zbiornikowi w Raciborzu, ukończonemu w 2020 roku, za 2 mld zł, o pojemności 180 mln metrów sześciennych.
I dobrze. Ale priorytetem musi być co innego: jak się przygotować na uderzenie fali, która może być jeszcze większa niż do tej pory.
Trzeba mieć trochę pokory, nie każdą wodę jesteśmy w stanie zatrzymać.
Czyli budowanie zbiorników retencyjnych, a także odsuwanie wałów nas nie zabezpieczy?
W środkowym biegu Odry to może pomóc, ale na obszarach górskich trudno mówić o realnym spowolnieniu wody. Największe opady były w masywie Śnieżnika i paśmie Jeseników w Czechach. Jeśli w ciągu kilku dni spadło tam 40 cm na metr i ta woda praktycznie natychmiast spływała po stromych zboczach, to wiele się nie poradzi, choć oczywiście byłoby lepiej, gdyby lasy były naturalne, czyli liściaste, i nie było dróg zrywkowych, którymi woda pędzi jak rynnami. Możemy tylko próbować chronić się przed tym, żeby z tych lasów nie spływał rumosz skalny, który jest jeszcze bardziej niszczący niż woda.
Na obszarach górskich zbiorniki wiele nie pomogą. Suche zbiorniki na Ziemi Kłodzkiej sprawdzają się przy małych i średnich powodziach, ale przy ekstremalnych opadach, ledwo chronią wioskę poniżej.
Po prostu szybko się wypełniają?
No tak, bo spływają olbrzymie ilości wody. Masyw Śnieżnika ma 1400 metrów, pasmo Pradziada podobnie, woda błyskawicznie wypełnia zbiornik rzędu miliona, dwóch milionów metrów sześciennych. A na poziomie Kłodzka, takie zbiorniki ścinają falę ledwie o kilkanaście centymetrów.
Zbiorniki retencyjne mają też taką wadę, że usypiają naszą czujność.
Ludzie są przekonani, że są bezpieczni, ponieważ broni ich zbiornik zaporowy. Podobnie usypiająco działają wały.
Widzieliśmy, co się stało w Stroniu Śląskim, nikt nie był przygotowany na to, że pęknie wał zbiornika retencyjnego, który ratował miasto w 1997 i 2010 roku. Sytuacja stała się groźniejsza, niż gdyby te wody rzeki Morawki naturalnie napływały. Działoby się to wolniej, byłoby więcej czasu na ucieczkę.
Więc z jednej strony zbiornik nas chroni, ale z drugiej strony może tworzyć zagrożenie.
Tak samo jest z wałami. W 1997 roku wrocławskie wały zawiodły na lewym brzegu Odry na wysokości Kotowic, w gminie Oława. Znam ludzi, którzy odmówili wtedy ewakuacji, bojąc się, że ktoś rozkradnie ich mienie i potem wychodzili na dachy, bo przerwany wał spowodował, że w ciągu dosłownie paru minut tej wody było kilka metrów.
Na przyszłość trzeba się skupić nad tym, jak najszybciej zabezpieczyć ludność.
Jest absurdem, że plany ewakuacji nie są do końca jawne,
nawet jeśli częściowo pokrywają się z ewakuacją na wypadek wojny.
Wydaliśmy grube pieniądze, żeby opracować mapy ryzyk i plany ewakuacji, ale ludzie nic o nich nie wiedzą.
Może powinniśmy wprowadzić ćwiczenia, tak jak Japończycy, którzy trenują działania na wypadek trzęsień ziemi.
W przypadku powodzi nawalnych czasu na reakcję jest mało, w górach to kwestia minut, może godzin. A państwo nie jest w stanie dostatecznie szybko zareagować, wysyłając jednostki Państwowej Straży Pożarnej, wojska czy policji.
Dlatego ludzie powinni sami wiedzieć, a jeszcze lepiej przećwiczyć, w jaki sposób się ewakuować, dokąd, którędy, a na które mosty np. absolutnie nie wchodzić. Powinni też wiedzieć, że powódź na obszarach górskich, to nie jest takie brodzenie w wodzie po kolana, jak we Wrocławiu w 1997 roku. Rwąca woda, nawet poniżej kolan, jest w stanie zwalić z nóg najmocniejszego człowieka i porwać go do nurtu.
Czy z tego, co pan mówi, wynika, że nie warto wydawać miliardów na kolejne zbiorniki retencyjne albo budować wałów? Bo tak naprawdę nic się nie da zrobić?
Priorytetem powinna być ochrona ludzkiego życia, bezwarunkowym priorytetem.
A jeśli chodzi o zabezpieczenia techniczne, to powinniśmy za każdym razem dobrze policzyć, ile dana inwestycja kosztuje i jakim stratom zapobiega. W tej chwili, na fali powodziowych emocji trwa wyścig zapowiedzi, że będziemy budować wały, zbiorniki, zapory. Spokojnie! Mamy dużo niefortunnych inwestycji sprzed lat, np. wałów, które odcinają od rzeki łąki, pola, a nawet lasy.
Oczywiście ktoś traci na tym, że mu woda zaleje pole kukurydzy, ale jeśli odetniemy możliwość wylania się wody w tym miejscu, to wydamy na to dużo więcej, niż warta jest ta kukurydza. Poza tym woda ściśnięta wałem uderzy gwałtownie niżej. Słyszeliśmy nawet teraz nawoływania urzędników gminnych, żeby udrażniać rowy melioracyjne, żeby nas nie zalało, i wypowiedzi Lasów Państwowych, żeby czyścić koryto rzeki, żeby nam lasu nie zalało.
Wójtka gminy Pawonków na Górnym Śląsku opowiadała nam, że jakiś rolnik rozebrał tamę zrobioną przez bobry.
Właśnie. Jeśli udrożniamy rowy, potoki czy rzeki, to woda się skumuluje w dole rzeki. Ale niestety cały przekaz medialny jest ukierunkowany na koryto w miejscach, gdzie woda się już wylewa, bo zagrożone jest życie, ludzie tracą dorobek całego życia. Nie oszukujmy się: takie sceny są widowiskowe, jesteśmy żądni takich widoków.
Sensacja nas trzyma przy korycie i przy zalaniach dużych miast.
A co do Raciborza, to wiele nie brakowało, by był to zbiornik mokry, co proponował na komisji sejmowej Marek Gróbarczyk [minister gospodarki morskiej w rządzie Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku]. To by zmniejszyło retencję.
Na oficjalnej stronie rządu mowa o przekształceniu go w zbiornik mokry, prace mają się zacząć za 5 lat i potrwać kolejne 10. Korzyścią ma być trzymanie rezerwy wody, aby utrzymać żeglugę na Odrze, gdy rzeka wysycha.
Na razie mamy suchy zbiornik Racibórz i mam nadzieję, że tak zostanie. Mamy też polder Buków niedawno oddany, mamy kanał Ulgi, który daje możliwość przerzutu wezbranych wód Odry we Wrocławiu do rzeki Widawy. Inwestycje, które chronią Wrocław.
Ale mamy też taką Stobrawę, prawobrzeżny dopływ Odry, w województwie opolskim. Stobrawa wezbrała i stajemy przed wyborem: albo pozwolimy się jej rozlać, albo nie i cała woda popędzi bezpośrednio do Odry i skumuluje się z wodami, które spływają z gór.
Mieszkańcy wsi wzdłuż Stobrawy naciskali w latach 2010-2012, by rzekę oczyścić, żeby u nich nie wylewała.
Mam świeższą i dobrą wiadomość. Na warsztatach w 2023 roku, z udziałem przedstawicieli samorządów, Wód Polskich, ekspertów, naukowców i rolników, a także naszej fundacji, ustaliliśmy, żeby wyremontować system jeszcze poniemieckich zastawek, który pozwoli na kilkunastokilometrowym odcinku Stobrawy zatrzymać wodę na łąkach i podpiętrzyć ją do wysokości jednego metra na bardzo dużym obszarze.
I Wody Polskie to zrobiły, za ledwie 300 tysięcy złotych!
To się odbyło w sposób nieatrakcyjny dla mediów, nie było jak przecinać wstęgi, po prostu ktoś wstawił nowe deski, zardzewiałe zastawki pomalował, uruchomił.
Tu zresztą może być problem, bo żaden polityk nie będzie się chwalił tak drobnymi działaniami, nie było też lobbingu biznesu, bo to lokalne firmy zrobiły. Po prostu usiedliśmy do stołu, dogadaliśmy się i ludzie poszli po rozum do głowy.
Gdybyśmy w taki sposób wszędzie podchodzili do retencji naturalnej, to mielibyśmy lepsze efekty i mniejsze koszty. Bo na Racibórz poszły kolosalne środki. Skorzystaliśmy z pomocy Unii Europejskiej i dobrze, teraz też mowa o środkach z funduszu spójności UE... Ale przede wszystkim patrzmy tam, gdzie możemy skutecznie i bezpiecznie coś zrobić za małe pieniądze. Według naszych szacunków uruchomienie zastawek dało większą retencję niż zbiornik kluczborski zbudowany na tej samej Stobrawie za 50 milionów.
Podczas obecnej powodzi rolnicy nam meldowali, że zamknęli zastawki, żeby im zalało łąki, a nawet pola, ale żeby nie zalało miejscowości Pojrzewo. Udało się.
Po powodzi 1997 roku na urządzenia hydrotechniczne wydaliśmy ok. 25 miliardów. Gdyby pan został premierem i miał do dyspozycji 100 miliardów na zabezpieczenie przed następną powodzią, to co by pan zrobił?
W 1997 roku nasza Fundacja EkoRozwoju (wtedy jeszcze pod nazwą Fundacja Oławy i Nysy Kłodzkiej) wydała pod moją redakcją pracę zbiorową z wnioskami po tamtej powodzi. Eksperci pokazali rozwiązania, które są nadal aktualne.
Po pierwsze, retencja krajobrazowa.
Czyli omówione już kierowanie wody na łąki, torfowiska, lasy, a nawet pola.
Myśląc o powodzi, powinniśmy się oderwać od koryta.
Musimy myśleć dolinami i dorzeczami. I to właśnie jest retencja krajobrazowa.
Odrywamy się od koryta, choć najbardziej atrakcyjny jest widok, jak się z tego koryta woda wylewa.
Patrzymy na dolinę, patrzymy, jak jest zabudowana. I sprawdzamy, czy zbudowane już lub projektowane wały muszą być tak blisko rzeki.
Szczególnie na rzekach nizinnych najsensowniejszym, najtańszym i najbezpieczniejszym rozwiązaniem jest odsuwanie wałów tam, gdzie to można zrobić.
Nie odsuniemy wałów we Wrocławiu, ale powyżej, żeby bronić miasta, a także poniżej Wrocławia, żeby chronić kolejne miejscowości.
Niemiecki oddział WWF [globalnej organizacji World Wildlife Fund**] wydał w 2001 roku we współpracy z naszą fundacją Atlas Obszarów Zalewowych Odry, gdzie pokazaliśmy, które tereny są zagrożone i gdzie można wały odsunąć.
Udało się to zrobić praktycznie tylko w jednym miejscu, Tarchalicach, w gminie Wołów, za sprawą Piotra Nieznańskiego z WWF Polska. Wały były tam zbyt blisko rzeki, co 1997 roku naraziło mieszkańców, bo zostały przerwane. Piotrowi się udało, wały zostały odsunięte, jest większa retencja dolinowa i większe bezpieczeństwo. Trzeba pamiętać, że im dalej odsuwamy wały od koryta, tym mogą być niższe. Przy samej rzece wał musi być wysoki, a parcie hydrauliczne spiętrzonej wody powoduje jego rozmakanie.
Jeśli przerwany zostanie wielki wał, to zagrożenie jest większe, niż jeśli puści niski wał, co zresztą jest mniej prawdopodobne.
Odsuwanie wałów to rozwiązanie zgodne z ekologią, bo zostawiamy te podmokłe tereny przyrodzie i są one naturalną gąbką, która chłonie wodę, a potem ją oddaje i mamy mniejszy problem z suszą.
Bo teraz mamy powódź, ale dwa, trzy tygodnie temu mieliśmy straszne niżówki na rzekach i lokalne apele, by oszczędzać wodę.
Licząc pieniądze na duże zbiorniki retencyjne, trzeba uwzględniać koszty przesiedleń ludności. W Raciborzu wykupiono od ludzi tereny i zbudowano im gdzie indziej elegancką wieś o tej samej nazwie.
Czyli tzw. nature-based solutions, rozwiązania naturalne są lepsze niż technologiczne inwestycje.
Tak, ale to wcale nie znaczy, żeby w ogóle nie budować jakichś bypassów, suchych zbiorników, polderów, które możemy precyzyjnie zalewać, ścinając wierzchołek fali powodziowej. Tylko – powtórzę – to powinno wynikać z przemyślanej strategii i niestety zawsze musimy mieć zapaloną czerwoną lampkę, że to są przygotowania na wodę o rozmiarach X. A jak będzie więcej niż X, to te nasze wały czy zbiorniki mogą stwarzać dodatkowe zagrożenie, bo każde rozwiązanie techniczne może ulec awarii. Naturalne rozwiązania są w tym sensie niezawodne, że co najwyżej woda się trochę bardziej rozleje.
Trochę pan uciekł od pytania. To ile polderów by pan zbudował jako premier z nieograniczoną kasą?
Poldery mają różne pojemności, zwykle po kilka, kilkanaście milionów. Odsuwanie wałów w Tarchalicach, może dać podobną rezerwę. Zamknięcie zastawek na Stobrawie to retencja rzędu dwóch milionów metrów. Można powiedzieć, że dwa miliony do 180 milionów Raciborza to nic, ale gdyby takich miejsc było kilkadziesiąt, to rozwiązujemy dużą część problemu. A przy okazji ratujemy kraj przed suszą. Jako hydrogeolog zdaję sobie sprawę, że
problem suszy jest niedoceniony, bo nie jest tak widowiskowy.
A to jest gigantyczne zagrożenie dla gospodarki. Miasta korzystają z rzek, Wrocław pije wodę z Oławy i Nysy Kłodzkiej. Ale największe potrzeby wody są w rolnictwie i przemyśle. Straty finansowe z suszy są i będą gigantyczne. Wiele upraw rolnych jest obecnie zasilanych wodami podziemnymi, które tworzyły się przez dziesiątki, setki lat. Wiercimy studnie, odwierty są coraz głębsze, jeszcze się nam udaje, ale nie można tak w nieskończoność. OK, może nikt bezpośrednio nie zginie w wyniku suszy, ale jeśli cała gospodarka siądzie, to będziemy mieć mniej środków na przykład na opiekę zdrowotną i ludzie będą umierać, pośrednio z powodu suszy.
Trzeba myśleć o rzece, dolinie i krajobrazie, a także powodzi i suszy jako naczyniach połączonych, bez obecnej euforii pomieszanej z poczuciem winy, że zaraz zbudujemy ileś tam zbiorników, żeby Polskę zabezpieczyć... Poczekajmy chwilę, ratujmy ludzi i ich dobytek, a potem popatrzmy spokojnie na liczby i wybierzmy optymalne rozwiązania. Pamiętając, że rozwiązania hydrotechniczne są drogie, a jeszcze dochodzą koszty utrzymania. To hipoteza do sprawdzenia, ale być może zapora w Stronie Śląskim nie była odpowiednio utrzymywana.
Wykorzystujmy rowy melioracyjne...
Dla ludzi, którzy widzą w telewizji sceny jak z biblijnego potopu, to brzmi jak dziecięca fantazja ekologiczna. Trzeba budować Arki, potrzebne są wielkie, ambitne rozwiązania, a nie rowy.
Niestety, trochę tak działa. A przecież mamy w Polsce setki tysięcy kilometrów rowów melioracyjnych, które nie mają żadnych budowli piętrzących, więc nie zatrzymują wody. Oczywiście jest problem, jak takie zastawki pobudować i kto ma nimi zarządzać. Na wielkim zbiorniku stacjonują specjaliści, którzy sterują pływami i tylko czasem, jak w Nysie, ktoś popełni błąd.
Do zarządzania naturalną retencją potrzebujemy masy ludzi świadomych i przeszkolonych w setkach gmin.
Cała uwaga koncentruje się na dużych miastach, na tym, czy Wrocław spłynie, czy nie spłynie. Tam były kamery, pojazdy, wojsko z całego kraju. A w takiej wiosce Zabór Wielki w gminie Miękinia, ludzie zostali sami z 10-kilometrowymi wałami. Mieli do dyspozycji latarki, ustalili dyżury, pytali władz samorządowych, co mają robić, ale nikt im nie potrafił powiedzieć. Na szczęście ktoś podpowiedział, żeby szukali przecieków mętnej wody, bo to znaczy, że wał wymywa. I tam rzucali worki z piaskiem.
Pochwala pan racjonalnie zaplanowane rozwiązania technologiczne, ale organizacje ekologiczne protestowały często razem z mieszkańcami przeciwko budowie zbiorników retencyjnych. Bo niszczą naturalne środowisko.
Trzeba wyważyć wszystkie interesy: społeczne, gospodarcze, ale także przyrodnicze, bo przyroda jest naszą jedyną polisą na kryzysy klimatyczne. To wszystko wymaga cierpliwości. Kiedy trzeba kogoś wysiedlić albo zrezygnować z przyrodniczo cennego obszaru, to należy siąść do stołu i proponować rekompensaty. I nie chodzi tylko o sfinansowanie nowych mieszkań, ale także o straty przyrodnicze.
Jeśli trzeba zabudować cenną przyrodniczo łąkę, to możemy przeznaczyć środki, żeby zrenaturyzować pobliską rzekę, niech meandruje jak kiedyś.
Są metody wyliczania utraconej wartości przyrodniczej i to powinno się uwzględniać w koszcie inwestycji.
Trzeba to wszystko załatwiać uczciwie i spokojnie. Złe były doświadczenia przy budowie zbiorników retencyjnych w Ziemi Kłodzkiej, bo ludzie za późno dowiadywali się, co ich czeka. Nie było szacunku dla ludzkich losów i walorów kulturowych ich siedzib, więc powstało oburzenie.
Tyle rozmawiamy o polderach i odsuwaniu wałów, ale groźniejsze są wciąż forsowane stopnie wodne, np. Lubiąż-Ścinawa, które znalazły się w specustawie odrzańskiej. Nie mają praktycznie znaczenia dla ochrony przeciwpowodziowej, są projektowane dla podtrzymania transportu wodnego. Bywają też lansowane jako zabezpieczenia rzeki przed złotą algą, choć jest dokładnie odwrotnie, bo powodują piętrzenie wody i woda stagnująca bardziej się ogrzewa, paruje, zasala, stwarza wymarzone warunki dla złotej algi, sinic itd.
Innym rozwiązaniem, które wciąż pokutuje, są te zbiorniki wielofunkcyjne.
Czyli malownicze jeziorka z żaglówkami i kajakami.
Na walor rekreacyjny cisną samorządy, bo tym się łatwo pochwalić, a poza tym działki przy zbiorniku rekreacyjnym się lepiej sprzedają. Chociaż widzieliśmy dwa tygodnie temu, jak wygląda tzw. Jezioro Pilchowickie, z zaporą na rzece Bóbr. Półmetrowa warstwa sinic, taka zielona zupa, na kajakowanie się raczej nie nadaje.
Zbiorniki miałyby jednocześnie zapobiegać powodzi i suszy, produkować energię elektryczną i jeszcze umożliwiać ruch barek. Czyli jak będzie sucho, a będzie trzeba barki spławiać rzeką, to wodę puścimy. Mając spełniać tyle funkcji, nie będą w stanie spełniać dobrze żadnej. Ktoś tym powinien mądrze sterować, ale to sterowanie zawodzi, szczególnie w sytuacjach katastrofalnych.
Stosuje się procedury przygotowane na normalne czasy, a jak mamy powódź, to ktoś po prostu zbyt długo trzyma rezerwę na jednym, czy drugim zbiorniku, a potem nie starczy czasu, żeby go opróżnić i trzeba zalać miasto. Mieliśmy teraz przykład Mietkowa i zbiornika nyskiego, w 1997 roku nałożenie się fal ze zbiorników nyskiego i otmuchowskiego na falę na Odrze spowodowało zalanie Wrocławia.
Myśmy wyliczyli, że gdyby one były wtedy puste, to Wrocław by nie utonął.
Czy zbiornik ma być suchy, żeby dawał jak największą gwarancję powodziowego bezpieczeństwa? Czy też ważniejsze są lokalne interesy, że ktoś miałby jakąś elektrownię, albo kilka barek, choć przecież tymi barkami się już praktycznie niczego nie przewozi? Zresztą łodzie turystyczne Odrą pływają cały rok. Kabinowe łodzie turystyczne z Europy mogłyby przypływać do Wrocławia i dalej do Opola. Nie ma ich? To może za mało to wypromowaliśmy?
Musimy używać myślenia strategicznego, a nie słuchać lobbies, które będzie głośniej krzyczało. Musimy ważyć interesy, nie zapominając o inwestycjach w ratowanie przyrody.
W ramach ogólnopaństwowej mobilizacji władze na czele z premierem Tuskiem obiecują, że pomogą odbudować każdy dom. Rozumiem ludzi, którzy chcą odtworzyć swój ukochany dom na malowniczych terenach zalewowych, ale czy nie należałoby ich jakoś powstrzymać?
W czasach tragedii władza chce sprawiać wrażenie, że słucha ludzi, a ludzie oczekują pomocy w jak najszybszej odbudowie domu. W 1997 roku SLD przegrało wybory między innymi dlatego, że premier Włodzimierz Cimoszewicz powiedział ludziom, że „trzeba było się ubezpieczyć”.
Tak naprawdę to byłoby mądre motto,
żeby nie podejmować zbyt dużego ryzyka, a jeśli już, to mieć odpowiednie ubezpieczenie.
Planami zagospodarowania przestrzennego możemy sterować. Władze nie muszą zgadzać się na zabudowę na obszarach zalewowych, a także dofinansowywać inwestycji zagrożonych przez przyszłe powodzie. To przecież myślenie niegospodarne. Trzeba by także przemyśleć politykę ubezpieczeniową. Jak ludzie się dowiedzą, że żadna firma nie ubezpieczy im domu, to może go nie odbudują w miejscu, gdzie przecież znowu przyjdzie woda.
Mówiliśmy o edukacji obywateli, ale zawiodła też edukacja służb państwowych i samorządów. Coś jest chyba nie tak, jeśli w Nysie zalewany jest szpital, woda wlewa się na SOR i do centrali energetycznej. A jadą ten szpital ratować strażacy, którzy chwilę wcześniej ratowali swoją remizę, bo została zalana.
We Wrocławiu, gdzie jestem w tej chwili, w 1997 roku strzelił wał na lewym brzegu Odry i tam zabudowa aż tak mocno się nie rozwija. Za to na prawym brzegu, gdzie akurat wał nie strzelił (choć próbowano go wysadzić w powietrze), ale tereny są równie zagrożone, zbudowano tysiące domów. Ktoś wydał na to pozwolenia. Gmina najprawdopodobniej lekceważy ryzyko, ulega presji deweloperów i prywatnych inwestorów. A w razie czego państwo pomoże. „Pomożecie? Pomożemy!”, hasło wiecznie żywe.
Trzeba zerwać z tym myśleniem. Samorząd powinien być odpowiedzialny za pozwolenia, w tym sensie, że jak będą straty, to on będzie je rekompensować.
A ludzie muszą sobie uświadomić ryzyko. Mam przyjaciół, którzy pobudowali się we Wrocławiu na prawym brzegu Odry, mieli już działki kupione, ale
nadsypali półtora metra i dopiero na tym nasypie zbudowali dom.
To nie jest jakiś straszny koszt, w porównaniu do możliwych strat.
OK, a co mogliby zrobić mieszkańcy takiego Kłodzka czy Głuchołazów?
W Kłodzku wiadomo było, że prędzej, czy później wielka woda znowu przyjdzie. Przyszła, zdewastowała sklepy, lokale usługowe, mieszkania. Ludzie obkładali swoje nieruchomości workami z piaskiem. W krajach zachodnich montuje się przy otworach drzwiowych, a także okiennych, takie szyny stalowe po bokach, tak zwane szandory. I kiedy przychodzi zagrożenie, to wsuwa się płyty, które uszczelniają budynek. To nie kosztuje dużo.
Oczywiście trzeba pamiętać, że jeśli będziemy podpiętrzać wodę na zewnątrz, to musimy uszczelnić kanalizację. Bo to są naczynia połączone, jeśli na zewnątrz będzie słup wody metr, czy półtora, a w środku go nie będzie, to woda będzie szukała ujścia i może je znaleźć przez ruchy kanalizacyjne. Wtłoczy nam wtedy do domu ścieki. Montuje się więc specjalne klapy na kanalizacji.
Nasza solidarność jest przysłowiowa, spontanicznie pomagamy sobie. Tyle że ludzie muszą wiedzieć, jak pomagać, co robić, żeby działania były skuteczne i żeby ktoś tym sensownie kierował.
Z zagrożeniem powodziowym świetnie sobie radzi Holandia, która zajmuje tereny krytycznie zagrożone. Przerwania wałów, szczególnie zimowe, prowadziły w przeszłości do śmierci tysięcy ludzi. Musieli się zorganizować. Mają tam np. społeczną instytucję wałowego, czyli człowieka, który w danej zbiorowości wie, co należy zrobić w sytuacji zagrożenia.
U nas taką siłę obywatelską można by budować na Ochotniczych Strażach Pożarnych. Tylko trzeba dać im więcej wiedzy i umiejętności, przygotować zawczasu, bo jak w ostatniej chwili zaczynamy szukać worków i piasku, to bywa ciężko.
Pan przekonuje nas głównie do edukacji i stosowania naturalnych form retencji. Ale czy wierzy pan, że obecne władze postawią na taki program, zamiast ogłosić z dumą, że zbudujemy trzy kolejne Raciborze?
I co? Wydamy 20 czy 50 miliardów, a efekt będzie za kilkanaście lat? Działania naturalne są według opracowań unijnych o 50 proc. tańsze i o 30 proc. skuteczniejsze. I można je szybciej zastosować. Takie zastawki montuje się w rok.
Ale czy wierzy pan, że władze uruchomią program deregulacji rzek, sadzenia lasów liściastych w górach, postawią na odsuwanie wałów?
Jest niestety bezwładność systemowa. Ludzie zarządzający ważnymi instytucjami często reprezentują stare myślenie. Mają do dyspozycji projekty przygotowywane przed laty, które czekały, aż się znajdą środki finansowe.
Tyle że na szczęście Polska nie jest sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Wbrew naszym protestom (dokładniej – premiera, bo ministra ds. klimatu i środowiska była za) udało się przyjąć w Unii Europejskiej fundamentalne prawo odbudowy natury, tzw. Nature Restoration Law.
Jeśli chcemy korzystać z dobrodziejstw wspólnego rynku, czy solidarności w momencie katastrof, to musimy respektować ustalenia ogólnoeuropejskie.
Unia powinna wywierać presję taką jak w przypadku łamania praworządności?
Na polityce unijnej opieram nadzieję na zmianę akcentów w naszym podejściu do powodzi.
Dostaniemy teraz środki finansowe na doraźny ratunek, ale czekać będą środki na mądrą transformację.
Trzeba też obalić mit, że zielony ład zniszczy naszą gospodarkę. Jednym z jego filarów, oprócz transformacji energetycznej, jest ochrona zasobów przyrodniczo-wodnych, aby zapewnić trwałość naszej gospodarki, w tym rolnictwa. Beneficjentami zielonego ładu są także rolnicy.
W perspektywie długoterminowej renaturyzacja rzek jest naszym zobowiązaniem unijnym.
*Krzysztof Smolnicki – hydrogeolog, aktywista, prezes Fundacji EkoRozwoju i jeden z liderów Dolnośląskiego Alarmu Smogowego. Zaangażowany w ruchu ekologicznym od 1986 roku. Ukończył hydrogeologię na Wydziale Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu Wrocławskiego oraz podyplomowe studia z zakresu ochrony środowiska na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. W Fundacji realizuje i nadzoruje projekty dotyczące zrównoważonego rozwoju, w tym efektywności energetycznej, poprawy jakości powietrza i przeciwdziałania kryzysowi klimatycznemu, ruchu rowerowego, ograniczania ilości odpadów, ekoturystyki oraz czynnej ochrony przyrody. Zaangażowany w ruch ochrony drzew, m.in. jako uczestnik protestów w obronie parków we Wrocławiu. Wiceprezes Zarządu Związku Stowarzyszeń Polska Zielona Sieć, tutor w Szkole Liderów Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności.
Ekologia
Gospodarka
Donald Tusk
Rząd Donalda Tuska (drugi)
Głuchołazy
Kłodzko
Powódź 2024
susza
Włodzimierz Cimoszewicz
Założyciel i redaktor naczelny OKO.press (2016-2024), od czerwca 2024 redaktor i prezes zarządu Fundacji Ośrodek Kontroli Obywatelskiej OKO. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".
Założyciel i redaktor naczelny OKO.press (2016-2024), od czerwca 2024 redaktor i prezes zarządu Fundacji Ośrodek Kontroli Obywatelskiej OKO. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".
Komentarze