Dr Małgorzata Pruchnik-Surówka: „Zdrowie psychiczne naszych dzieci na Podkarpaciu nie liczy się. Tylko za parę lat te dzieci będą dorosłe. I kto będzie pracował? Jakie będziemy mieć społeczeństwo ludzi dorosłych? Nad tym nikt się nie zastanawia”
Kryzys w psychiatrii dziecięcej trwa. Po Warszawie, Józefowie, Poznaniu, Olsztynie, Konstancinie, przyszła kolej na Łańcut. Jedyny na całym Podkarpaciu tutejszy 24-łóżkowy całodobowy oddział dla dzieci i młodzieży miał zakończyć działalność 1 stycznia 2023. Ostatecznie udało się go uratować, ale na jak długo?
Od dawna śledzimy w OKO.press niezwykle trudną sytuację w psychiatrii dziecięcej. Zauważamy pozytywy – w tym otwarcie nowych Centrów Opieki Środowiskowej. Niestety, sytuacja w poradniach i na oddziałach szpitalnych jest wciąż bardzo trudna. Brakuje pieniędzy, brakuje lekarzy, brakuje psychoterapeutów.
Tymczasem stan psychiczny dzieci i młodzieży na skutek pandemii, wojny w Ukrainie – jak wskazują nasi rozmówcy - stale się pogarsza. Potrzeby pomocy rosną, państwo za tym nie nadąża.
Rozmawiamy z dr Małgorzatą Pruchnik-Surówką (na zdjęciu) kierującą oddziałem w Łańcucie, która opowiada m.in. o kulisach uratowania oddziału i o specyfice pracy z młodymi pacjentami na Podkarpaciu.
Sławomir Zagórski, OKO.press: Oddział psychiatryczny dla dzieci i młodzieży w Łańcucie, którego jest pani ordynatorem, od 1 stycznia 2023 ma zostać zamknięty. Dlaczego?
Dr Małgorzata Pruchnik-Surówka*: Do zamknięcia oddziału jednak nie dojdzie. Sytuacja wyjaśniła się dzisiaj [rozmowę prowadziliśmy 15 grudnia], bo jedna z pań doktor ostatecznie zdecydowała się przyjść do pracy od stycznia. Udało się nam pozyskać dwóch lekarzy - jednego specjalistę psychiatrii dziecięcej, drugiego po skończonym szkoleniu specjalizacyjnym z psychiatrii dorosłych.
Tak więc oddychamy z ulgą. Natomiast jest mi przykro, że myśmy znowu rozwiązali problem na własnym poziomie. Nie mam poczucia, by w sprawę zaangażowały się władze województwa, by starały się nam pomóc w pozyskiwaniu lekarzy. To są lekarze, do których ja sama wydzwaniałam, namawiałam, motywowałam. Rozmowy trwały od wiosny.
Bo to bardzo trudne miejsce. Jesteśmy jedynym oddziałem psychiatrycznym dla dzieci i młodzieży na Podkarpaciu.
Od ponad roku toczą się boje o otworzenie drugiego oddziału dla pacjentów od 16. do 18. roku życia. Wnioskowałam o jego powstanie, po to, by choć trochę nas odciążyć. Nasz oddział dosłownie pęka w szwach. Mamy 24 łóżka, tymczasem często miewaliśmy do 45 pacjentów. Dochodziło do takich sytuacji, że brakowało materacy i dziecko spędzało noc na krześle. Musieliśmy następnego dnia wypisać jakiegoś pacjenta, żeby zwolnić materac.
Wnioskowaliśmy też o zaangażowanie psychiatrów dorosłych, żeby przynajmniej wspomogli nas w konsultacjach.
Wnioskowaliśmy wreszcie o taką możliwość, że jeżeli pacjent jest blisko 18. roku życia, żeby spróbować go zaopatrzyć na oddziale dla dorosłych.
Składaliśmy te wnioski, bo było nam już bardzo trudno.
Rozmowy toczyły się na różnych poziomach, z różnymi osobami, które są decyzyjne w różnym zakresie. Odbyły się spotkania, konferencje na żywo i online i tak naprawdę na tym się skończyło.
Było mnóstwo deklaracji słownych, ale nic się nie przeniosło na praktyczne rozwiązania. Nikt nie wyciągnął do nas ręki. Nie został utworzony drugi oddział, psychiatrzy dorośli nie zostali zaktywizowani.
Mówiłam o potrzebie pomocy choćby w konsultacjach. Proszę wziąć pod uwagę, że jedynym psychiatrą dostępnym na całe Podkarpacie, jest psychiatra dyżurujący u nas w oddziale. Dlatego to do nas zjeżdżają wszystkie dzieci z całego województwa w trybie nagłym. Zjeżdżają z domu, ze szkoły, kierowane przez pedagogów, przez psychologów. Sami rodzice zgłaszają się na oddział prosząc o konsultację i o pomoc. A przecież my mamy swoich pacjentów w szpitalu.
Nasz zespół, czyli ja, dwie panie doktor i dwie rezydentki, nie dajemy już po prostu rady – fizycznie i psychicznie. I jeszcze wiecznie taka presja. Oczekiwanie od nas, że jesteśmy jedynym oddziałem, więc musimy to zrobić. No świetnie, tylko my też jesteśmy ludźmi.
Dlaczego nie udało się zrealizować żadnego z waszych wniosków?
Mam własne zdanie na ten temat. I poczucie, że urząd marszałkowski, który jest odpowiedzialny za organizację opieki zdrowotnej, nie zrobił niczego, by pomóc psychiatrii dziecięcej. Chyba nie powinnam się wypowiadać na ten temat, bo będę musiała zmienić miejsce pracy. I może już nie na inną cześć Polski, tylko jeszcze dalej. Proponowano mi przeniesienie się do Niemiec…
Ale mówiąc poważnie, urząd marszałkowski chwali się jak świetnie funkcjonuje na naszym terenie psychiatria dorosłych. Rzeczywiście mamy dużo psychiatrów dorosłych, dużo oddziałów w szpitalach. A my jesteśmy jednym jedynym oddzialikiem na całe Podkarpacie. Tymczasem nie dostaliśmy od władz żadnego wsparcia. I słyszymy, że to problem Łańcuta. To nie jest problem Łańcuta, tylko całego województwa.
Chyba raczej całej Polski?
Mam informacje z reszty Polski, że w innych województwach jest jednak ileś osób zaangażowanych w poprawę jakości opieki nad dziećmi i młodzieżą. A my jako Łańcut zostajemy tutaj sami. Ludzie rozliczają się między sobą co kto zrobił, jak już pojawia się ryzyko zamknięcia oddziału. I okazuje się, że tak naprawdę nikt nie zrobił nic.
W rzeszowskim wydaniu „Gazety Wyborczej” przeczytałem, że wojewoda podkarpacka Ewa Leniart nie zgodziła się na zamknięcie oddziału. Ale przecież wojewoda nie przyjdzie do was zajmować się dziećmi. Co państwu proponowała, poza tym, że wydała decyzję, że nie można go zamknąć?
Oprócz tego, że organizowała konferencje i spotkania, nic. A ponieważ nie zgodziła się na zawieszenie oddziału, zapytałam, kto w nim będzie pracował? Bo ja nie zrobię sobie przechowalni dzieci po próbach samobójczych w oddziale, skoro wiem, że nie ma się kto tymi dziećmi zająć.
Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie dostałam informacji na temat pieniędzy ani od wojewody, ani z urzędu marszałkowskiego. Miałam też poczucie, że to było takie odbijanie piłeczki między sobą. Na zasadzie, że pani wojewoda mówi, żeby teraz coś urząd marszałkowski zrobił w tym zakresie, a urząd marszałkowski twierdzi, że wzrosło finansowanie, więc nie ma takiej potrzeby. Ostatecznie nie wiem na czym się to skończyło.
Rządowa Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji podniosła niedawno stawki w psychiatrii, zwłaszcza dla oddziałów całodobowych. Czy biorąc pod uwagę inflację ta podwyżka zapewniła w miarę godziwą płacę psychiatrom w szpitalach?
Niespecjalnie. Rzeczywiście wzrosły stawki, wzrosło finansowanie w NFZ, tylko że te pieniądze nie docierają do osób zatrudnionych w psychiatrii. Mówię tu o całym personelu, nie tylko o lekarzach, ale także o pielęgniarkach i psychologach. Z tego co się orientuję, te pieniądze często giną na szczeblu organu zarządzającego placówką.
Cały czas słyszę od naszego dyrektora NFZ, że finansowanie jest już tak dobre, że mogą wzrosnąć wynagrodzenia. Tymczasem pan prezes Centrum Medycznego w Łańcucie, gdzie mieści się nasz oddział, mówi mi, że finansowanie wcale nie jest dobre i że znaczących podwyżek nie będzie. Podwyżki w wynagrodzeniach zasadniczych wzrosły od lipca 2022 r. zgodnie z ustawą dotyczącą zawodów medycznych, nie z lepszym kontraktowaniem z NFZ.
Pandemia pogorszyła stan wielu wrażliwszych dzieci. Podkarpacie sąsiaduje z Ukrainą, w której od lutego toczy się wojna. Ten rok jest rzeczywiście szczególnie trudny dla waszych pacjentów?
Ja ogólnie widzę, że kondycja psychiczna dzieci jest coraz gorsza. Powiem szczerze, że jestem tym przerażona. Bo ilość zaburzeń, które z czasem będą ewoluować w choroby psychiczne, bardzo się zwiększyła.
Mamy bardzo dużo dzieci psychotycznych. Bardzo dużo dzieci uzależnionych od substancji psychoaktywnych. Wreszcie bardzo dużo dzieci po próbach samobójczych.
Jako psychiatra jestem też przerażona ilością samobójstw rozszerzonych. Jak zaczynałam 20 lat temu pracę w psychiatrii, to o samobójstwie rozszerzonym czytałam w książkach. Wydawało mi się, że to tylko książkowe problemy.
Na przykład taka sytuacja, że mąż zabija żonę, a później siebie. Albo zabija dzieci i żonę, a potem siebie. Ostatnio nie ma tygodnia, żeby nie doszło w kraju do takiej tragedii.
Kondycja psychiczna Polaków jest fatalna. Wśród dzieci jest bardzo dużo samookaleczeń, prób samobójczych. Na oddziały pediatryczne wciąż trafiają dzieci zatrute lekami, które po odratowaniu czekają w kolejce do przyjęcia u nas. Ostatnio trafiła dziewczynka po połknięciu 120 tabletek popularnego leku, który można kupić bez recepty.
Takie próby samobójcze są czasem manipulacją, próbą zwrócenia na siebie uwagi. Ale często są też realną oznaką tego, że te dzieciaki nie chcą żyć, bo nie radzą sobie z kryzysem emocjonalnym. To ich tak przerasta, że jedynym rozwiązaniem wydaje się zabicie się. I często jak przychodzą do nas, mówią wprost, że żałują, że próba im się nie udała, że je odratowano.
Pyta pan o specyfikę pracy na Podkarpaciu. Jesteśmy blisko granicy i z racji tego mamy często w szpitalu dzieci z Ukrainy. To jest trudne, bo część z nich mówi po polsku, a część nie. Mamy o tyle dobrą sytuację, że pracuje u nas pani doktor, która studiowała w Ukrainie, więc tłumaczy nam wypowiedzi rodziców i dzieciaków. Ale brakuje nam narzędzi i wyszkolonych w tym zakresie psychologów.
Ostatnio odwiedził nas pan z ONZ, który przyszedł rozeznać sytuację, jak to wygląda, czy jesteśmy w stanie udzielić pomocy ukraińskim dzieciom. No więc jesteśmy w stanie ją udzielić w trybie ostrym. Zabezpieczyć to dziecko, ale pomocy psychoterapeutycznej nie mamy.
Jeśli chodzi o wojnę i polskie dzieci, to myślę w tym aspekcie przede wszystkim o dzieciach lękowych. Ów lęk czasem staje się przyczyną zaburzenia psychotycznego. Wcześniej dzieci mierzyły się z poczuciem zagrożenia w związku z COVID-em, z tym, że ludzie z tego powodu umierają, a zaraz potem zaczęła się wojna.
Pytał mnie pan o specyfikę Podkarpacia. Otóż mam poczucie, że na naszym terenie szczególnie dużą rolę odgrywa kościół i w mojej ocenie nie zawsze jest to czynnik, który pozytywnie wpływa na dzieci.
Kult księdza i kościoła w naszym rejonie jest bardzo silny. W efekcie często zdarzają są sytuacje, kiedy dzieci od rodziców słyszą, że potrzebny im jest ksiądz, a nie psycholog. Teraz już może rzadziej, ale jeszcze dwa lata temu, bardzo dużo dzieci było branych na egzorcyzmy.
Rodzice często mnie pytają, co o tym myślę. Odpowiadam, że odkąd pracuję w Łańcucie, nie zdarzyło się, żeby to pomogło. Rodzice nie zważając na to domagają się wpuszczenia księdza do dziecka. Żądają, żeby ksiądz przychodził w odwiedziny i miał kontakt z dzieckiem. I jeśli rodzic sobie tego życzy, ja zgodnie z prawami pacjenta nie mogę tego zabronić.
Zaskoczyła mnie pani. Na ogół o Podkarpaciu myśli się dziś jako o mateczniku PiS. Z drugiej strony Rzeszów, Rzeszowszczyzna, kojarzy ze wspaniałą Politechniką, z rozwojem przemysłu lotniczego. Sądziłem, że cywilizacyjnie ta część Polski idzie jednak do góry. Mieszkam na wsi w kujawsko-pomorskim, gdzie kościół też jest też ważnym elementem życia mieszkańców, ale prawdę mówiąc o egzorcyzmach nie słyszałem.
U nas jest to na porządku dziennym. Wprawdzie pandemia trochę egzorcyzmy wyciszyła, ale wcześniej zdarzały się bardzo często.
Dobrze się panu kojarzy Rzeszów. Faktycznie to szybko rozwijające się miasto, otwarte na inność. Ja też to widzę, jestem rodowitą rzeszowianką. Widzę, ile osób przyjeżdża z różnych krajów, ilu jest nowych studentów. Tylko to jest Rzeszów. Ostatnio byłam w Przemyślu. To miasto mojego dzieciństwa i miałam poczucie, że tam nic się nie zmienia. Mentalność bliżej Ukrainy, bardzo kiepska współpraca z ludźmi. Mówię tutaj o lekarzach i zrozumieniu trudności dzieci.
Więc są rejony naszego Podkarpacia, gdzie naprawdę ciężko się komunikować z rodzicami, z ludźmi.
Trafiają np. do nas dzieci, które mają orientację homoseksualną. Trafiają do nas, bo chcą się zabijać. I informacja o ich orientacji wypływa dopiero w oddziale, czasem po iluś pobytach.
Taki nastolatek w ogóle nie był w stanie przekazać podobnej informacji rodzinie. Cały czas chciał się zabijać. Jego życie nie miało sensu, a nie miał odwagi ujawnić tajemnicy swoim bliskim. Bardzo często się to zdarza. Znamy to dziecko, ileś razy hospitalizujemy i dopiero za którymś razem dowiadujemy się, gdzie tkwi główny problem. I my potem musimy pracować nad rodzicami także w tym zakresie.
Ostatnio mieliśmy na oddziale chłopca, który był zmuszany do prac polowych. Jeżeli nie zrobił pewnych rzeczy na polu, był bity. Chłopak nie wytrzymał i się pociął. Został uderzony przez ojca w twarz i uciekł do kolegi. Tam została wezwana karetka i to dziecko przyjechało do nas wołając o pomoc. Dla tych ludzi było normalne, że on ma pracować na roli, ma wykonywać obowiązki, jakie mu nałożą rodzice i to my się czepiamy. To my mamy problem, że nie respektujemy ich zasad.
Więc takie średniowieczne metody wychowawcze bardzo często jeszcze się u nas zdarzają. Kondycja psychiczna dzieci to nadal temat u nas wstydliwy. To się powoli zmienia na przestrzeni tych lat, odkąd tutaj pracuję. Ale jak powiedziała jedna babcia, że „prędzej bym się spodziewała śmierci niż wnuka w psychiatryku”.
To prawda. Bardzo często rodzice pytają mnie co mają powiedzieć, jak dziecka nie ma w szkole. Czy mają ujawniać, że dziecko jest w oddziale, czy nie. Ja nie mogę niczego sugerować, więc mówię, że to państwa decyzja.
Decyzja ta wcale nie jest jednoznaczna, bo dzieci są też mało tolerancyjne. Często zdarza się, że dzieci, które są u nas leczone, później dotyka przemoc psychiczna, jak się o tym dowiedzą ich rówieśnicy. Ja potem prowadzę takich pacjentów ambulatoryjnie i wiem, że nie ma zrozumienia ze strony kolegów w szkole, ze strony ich rodziców. Wręcz odwrotnie, te dzieci są bardzo hejtowane.
Miałam taką sytuację, że dziewczynka skoczyła z mostu. Cudem przeżyła, a później była nękana psychicznie za to, co zrobiła. Musiała zmienić szkołę, wynieść się z miasta, bo nie była w stanie żyć w dawnym środowisku. Wszyscy ją wyśmiewali, że chciała się zabić.
To nie pierwszy kryzys, z jakim zmaga się pani oddział. Poprzednie jakoś udało się zażegnać. Dlaczego tym razem było jeszcze trudniej?
Po nagłośnieniu poprzedniego kryzysu, na początku 2021 roku, mieliśmy nadzieję, że coś się zmieni. Odbyły się - jak mówiłam - konferencje, spotkania i wszytko znowu przycichło. Tymczasem jedna pani doktor złożyła wypowiedzenie, a druga zaszła w ciążę. W efekcie dwóch specjalistów jednocześnie odchodzi z oddziału i od nowego roku miałam zostać sama z dwiema rezydentkami.
Więc powiedziałam wprost, że ze względu na bezpieczeństwo dzieci w takich warunkach nie podejmę się prowadzenia oddziału. Nie wiedzieliśmy, czy damy radę znaleźć lekarzy, dlatego wystąpiłam z prośbą do Prezesa Centrum Medycznego o zawieszenie działalności, a on złożył stosowny wniosek do wojewody.
Oddział to nie tylko lekarze. To też panie pielęgniarki, psycholodzy. Powiedziałam więc prezesowi Centrum, że jak zawiesimy oddział na pół roku, to nie będzie go tak łatwo reaktywować. Bo ludzie poukładają sobie życie, każdy znajdzie pracę. Uważałam, że trzeba walczyć o ten oddział tu i teraz.
Pani profesor Barbara Remberk w niedawnym wywiadzie dla OKO.press w odpowiedzi na moje pytanie do czego to wszystko zdąża, powiedziała, że proces rozwoju toczy się równoległe z procesami degradacji. Reforma psychiatrii dziecięcej rzeczywiście poprawiła coś na tzw. pierwszym poziomie referencyjnym, ale sytuacja w poradniach i szpitalach jest nadal bardzo trudna. Pani w tej sytuacji jest w stanie zachować jakiś optymizm?
Powiem szczerze, że trochę zawiodłam się na kolegach lekarzach, którzy są bardziej biznesmenami niż lekarzami. Sytuacja jest taka, że nasi koledzy zrobili sobie biznes w komercji w zakresie psychiatrii dziecięcej. Dochodzi do takich absurdów, że psychiatra dorosłych nie skonsultuje dziecka w ramach NFZ, ale w gabinecie prywatnym je skonsultuje.
Robiąc to za odpowiednio wysokie wynagrodzenie.
Dokładnie. To jest na takiej zasadzie, że często słyszę: „Po co mam pracować w oddziale, skoro pójdę do prywatnego gabinetu i zarobię tyle samo, a mniejszym kosztem i w mniejszym wymiarze czasu”.
Trzeba jednak pamiętać, że są rodzice, których nie stać na taką pomoc. Naszego zawodu nie da się traktować wyłącznie biznesowo.
Koledzy poszli do gabinetów prywatnych, ale jest pytanie, dokąd będą kierować dzieci, jeśli oddziału nie będzie? Jaka będzie ciągłość leczenia tych dzieci?
Dzisiaj nie mamy już służby, tylko ochronę zdrowia. Organizuje ją państwo. I niestety idziemy wyraźnie w kierunku jej prywatyzacji. Tymczasem osób chorujących psychicznie często nie stać na prywatne konsultacje.
Mam w sobie na to bardzo dużą niezgodę. Bo są sytuacje, gdzie w rodzinie dzieci z trudnościami jest kilkoro, a troje wymaga opieki psychiatrycznej i jak rodzice mają ją im zapewnić, kiedy ich na to nie stać? Znam mamę, która samotnie wychowuje czwórkę dzieci, z czego troje wymaga opieki psychiatry. I też nie ma wsparcia ze strony państwa.
Lekarz musi zarabiać – to jasne – ale nie wszystko da się przełożyć na pieniądze.
Doczytałem się, że Fundacja Śnieżka pomogła odnowić wasz odział. Wspaniale, że się coś takiego wydarzyło, ale fundacja nie zapewni godziwego wynagrodzenia dla psychiatrów.
No nie.
W naszym rejonie kwestia psychiatrii dziecięcej jest – jak mówiłam wstydliwa, stygmatyzowana. Zdrowie psychiczne naszych dzieci na Podkarpaciu nie liczy się. Tylko za parę lat te dzieci będą dorosłe. I kto będzie pracował? Jakie będziemy mieć społeczeństwo ludzi dorosłych? Nad tym nikt się nie zastanawia. Nasi politycy, nasze władze nie myślą perspektywicznie.
Leczenie dziecka z zaburzeniami psychicznymi trwa kilka lat. To długi proces. Ale my inwestujemy w dzieci przez te lata. Dzięki temu one jako osoby dorosłe wychodzą na prostą. Jak teraz nie zainwestujemy, to za chwilę połowa naszego społeczeństwa będzie na rentach psychiatrycznych. Jak nasze dzieci bez pomocy psychiatrycznej wejdą w dorosły świat? Mówimy, że te dzieci potrzebują pomocy tu i teraz, ale co będzie za 5 lat?
Psychiatria tak naprawdę nie potrzebuje wielkich pieniędzy. To jest inwestowanie głównie w zasoby ludzkie, w kadrę lekarzy specjalistów. Nie kupujemy nie wiadomo jakich urządzeń. Pieniądze nie są aż takie duże w porównaniu do innych dziedzin medycyny.
Tych pieniędzy jednak nie ma. I między innymi dlatego ludzie nie garną się do pracy z psychicznie chorymi dziećmi.
Generalnie psychiatria dziecięca jest dużo bardziej wymagająca niż ta dla dorosłych. Każda osoba, która tu pracuje, musi mieć pewne predyspozycje osobowościowe. Musimy być multitaskowi, wielofunkcyjni, bo tu jest praca z rodziną, z pacjentem, ze szkołą, z kuratorem, z sądem. Trzeba być naprawdę wszechstronnym. I nie każdy student, nie każda lekarz, ma takie predyspozycje.
Przychodzą ludzie, rozeznają się i mówią „Nie, to nie dla mnie. Ja chcę być lekarzem. Przepiszę antybiotyk, wystawię skierowanie i mam z głowy”. Rezydenci twierdzą, że to trudna specjalizacja.
Trzeba ponadto dzieci lubić. Miałam wiele osób, które przewinęły się przez oddział, chciały trochę w takim myśleniu życzeniowym pomagać dzieciom, bo mają misję do spełnienia, ale jak zobaczyli jak to naprawdę wygląda, zrezygnowali. Przerosło ich to. Ilość zadań, praca z rodzinami, co jest bardzo trudne, co wymaga od lekarza zaangażowania emocjonalnego, ale też czasowego. Koledzy innych specjalności przyjmują pacjentów w ciągu 15 minut, a my musimy mieć czas, żeby z pacjentem pobyć.
Dla mnie jest optymistyczna.
Ja wierzę w te dzieciaki i uważam, że one pozytywnie zaskakują. Przychodzę na oddział i dzieci mi mówią: „Kocham panią”. Takie rzeczy wynagradzają wszystko.
Pracowałam jako dorosły psychiatra i widziałam większy potencjał w dzieciach, dlatego się przeprofilowałam. Pomimo, że dzieci są szczere, czasami aż do bólu. Że mówią to co myślą i nie zawsze słyszymy to, co byśmy chcieli. Ale wolę te szczere, bezpośrednie dzieci, które powiedzą prawdę, niż dorosłego. Pracuję tutaj 13 lat i na szczęście odsetek tych, które trafiają potem na dorosłe oddziały, jest niewielki.
Tylko że to jest systematyczna, systemowa, wieloletnia praca, z zaangażowaniem psychologów, lekarzy. Rodzice pytają: „Ile jeszcze?” Na co odpowiadam zwykle: „Kilka lat”. Bo wszyscy by chcieli już, teraz, jak z antybiotykiem i za dwa dni pacjent zdrowy i może już iść do szkoły. W psychiatrii tak nie ma. Trzeba się uzbroić w cierpliwość.
Nie dało się całkowicie zamknąć oddziału. Przyjmowaliśmy cały czas pacjentów z zagrożeniem życia. Jak dziecko było po próbie samobójczej, nie wyobrażałam sobie, żeby je odesłać bez pomocy. Odroczyliśmy przyjęcia planowane, ze skierowaniami z poradni, z ambulatorium. Dziś [15 grudnia] mam 35. chorych w oddziale.
To nie jest tak, że zamknę drzwi i powiem: „Nie przyjmuję”. Ostatnio przyszła mama. Wiedziała, że mamy trudności i nie ma kto pracować. Przyszła i powiedziała, że dopóki nikt do niej nie przyjdzie i nie zadecyduje co dalej, nie ruszy się. I co w takiej sytuacji my, jako lekarze mamy zrobić? Siedziała, aż do momentu, kiedy któryś z lekarzy mógł do niej zejść.
Ja rozumiem tych rodziców. My jesteśmy sfrustrowani, bo nie jesteśmy w stanie wszystkim pomóc, dla nas też jest to trudne. Nie mamy lekarzy, dzieci nie są zaopiekowane, nie jesteśmy w stanie pomóc każdemu pacjentowi, który się do nas zgłasza. A z drugiej strony wołanie rodziców o pomoc też jest przerażające. I ja jako mama trójki dzieci potrafię się w to wczuć.
Wcześniej musiała pani często odsyłać dzieci poza Podkarpacie? Gdzie te dzieci jechały? Do Krakowa? Lublina?
Lublin czasem przyjmował naszych pacjentów, Kraków nie. To raczej my dawniej przyjmowaliśmy dzieci spoza naszego województwa, np. z Józefowa pod Warszawą. Ale to się skończyło. Nie jesteśmy w stanie zaopatrzyć naszych dzieciaków z Podkarpacia, tym bardziej nie przyjmujemy więc z innych oddziałów.
Swego czasu radziliśmy sobie lepiej. Okres pandemii lawinowo zwiększył liczbę pacjentów, szczególnie odczuliśmy to po pandemii. Dostaliśmy pufy z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Z tego robiliśmy łóżko i tam kładliśmy dzieci. Bo wolę dziecko położyć na pufie, przynajmniej na jakiś czas zabezpieczyć niż odesłać kogoś z ryzykiem samobójczym. Ratowaliśmy się wszystkim czym się dało. Krzesłem, kozetką z gabinetu zabiegowego czy pufami od Owsiaka.
Jedna pani doktor na wiosnę będzie zdawać egzamin specjalizacyjny. Powiedziałam prezesowi, że ona jest w perspektywie do zatrudnienia. Zapytałam, czy jeżeli znajdę jakiegoś psychiatrę dorosłego, czy go zatrudni. Powiedział, że tak.
Biorąc pod uwagę choroby, staże, uważam, że w dobie, kiedy jesteśmy jedynym oddziałem na województwo, komfortowa sytuacja powinna być taka, że mam Izbę Przyjęć z jednym lekarzem i osobą z personelu średniego, która konsultuje i zaopatruje karetki z Podkarpacia i drugiego lekarza, który pracuje w oddziale. I o to walczymy od dawna.
Na to potrzeba łącznie pięciu specjalistów. Wcześniej było ich trzech, a groziło mi – jak mówiłam - że zostanę sama.
Wszyscy mówią: „Jedźcie na SOR psychiatryczny do Łańcuta”. U nas nie ma psychiatrycznego SOR-u. Jest jeden lekarz, który pracuje w oddziale. Jeden!
Tymczasem powinien być jeden, który konsultuje, selekcjonuje i drugi w oddziale. To byłaby komfortowa sytuacja dla całego Podkarpacia.
Tak. Ja nie oczekuję nie wiadomo czego. Tak jak teraz walczę o trzech lekarzy, to czy to na skalę Podkarpacia - już nie mówię o psychiatrach dziecięcych, tylko o psychiatrach dorosłych - czy zatrudnienie trzech lekarzy w najmniejszym oddziale, jedynym w naszym regionie, jest aż takim wyzwaniem? Na poziomie wojewódzkim!? Czy to nie absurd?
*Dr Małgorzata Pruchnik-Surówka kieruje Klinicznym Oddziałem Psychiatrii Dzieci i Młodzieży w Centrum Medycznym w Łańcucie.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze